wtorek, 27 grudnia 2011

Zachustowane Święta


Trzy spore imprezy dzień po dniu to jednak dla trzymiesięcznej kruszyny sporo wrażeń. Wigilia najpierw u rodziców, później u wujków. Głośno, ruch, światło, nowe twarze, wszyscy chcą dotknąć choćby nóżkę. Od samego początku była w chuście. Postanowiliśmy, że tak właśnie będziemy próbowali ją uchronić przed nadmiarem wrażeń. Żadnego noszenia przez babcie, żadnego przechodzenia z rąk do rąk – na to będzie czas kiedy indziej. Mnie było trochę mniej wygodnie, ciężko było cokolwiek zjeść (może to i lepiej – pierwszy raz się nie przejadłam), musiałam wstawać od stołu i bujać Pannę Lulu kiedy kwękała, ale trudno… czego się nie robi dla dziecka. Co prawda obudziła się w pewnym momencie i długo nie chciała zasnąć, ale po powrocie do domu kolędy zadziałały jak kołysanki i w końcu Panna Lulu poszła spać. Spała całkiem spokojnie – znak, że chusta zdała egzamin.
Pierwszego dnia Świąt byliśmy zaproszeni na chrzciny kolegi Panny Lulu – 4,5 miesięcznego synka mojej przyjaciółki. Masza, ceremonia, a potem obiad – wszystko w chuście. Tym razem moje maleństwo przespało prawie cała imprezę. Nawet chóralne śpiewanie jej nie ruszało. Budziła się tylko na przewijanie i karmienie.
Wczorajszy dzień też prawie cały przespała. Nawet karmiłam ją na śpiocha, bo płakała ze zmęczenia jak ją przystawiałam do piersi. Obiad u rodziców Maćka też przesiedziała w chuście, bo choć zna miejsce i twarze, to jednak było sporo wrażeń.
Myślę, że bez chusty byłoby ciężko. Panna Lulu miałaby problem z poradzeniem sobie z taką ilością bodźców, jest jeszcze taka maleńka. Przytulona do mnie czuła się bezpiecznie, koiła ją bliskość i bicie mojego serca. Była bardzo spokojna, nie płakała, nie prężyła się. Dopiero w domu trochę ten nadmiar wrażeń z niej wychodził, ale myślę, że bez chusty byłoby dużo gorzej. Mnie bolą trochę od tego wszystkiego plecy, ale było warto. 

sobota, 24 grudnia 2011

Ekologiczna choinka

Choinka powstała rok temu. Zainspirowały mnie choinki znanych projektantów... nie porównuję się broń boże, ściągnęłam bezczelnie jakiś pomysł... i powstała choinka ekologiczna. Ekologiczna, bo wielorazowa - drzewka wycinać nie trzeba (u nas choinki w ogródku, więc żywych nam nie brakuje), choć niestety drewniana - więc jednak coś tam kiedyś wycięli (ale tylko raz). Maciek - moja kochana złota rączka - podpalił się do pomysłu, poprzycinał listewki, przewiercił kanał w środku, przeciągnął sznurek i zawiesił pod sufitem (kiedyś podobno tak właśnie choinki wieszano). A w tym roku znowu mamy naszą nieszablonową, wielorazową i ekologiczną choinkę. Bombki na razie nie są eko, czekam aż Panna Lulu podrośnie - będziemy razem robić ozdoby.


A przy okazji... Zdrowych i Wesołych Świąt.

środa, 21 grudnia 2011

Wigilia w PRL czyli zwycięstwo ducha nad materią


Ciąg dalszy relacji mojej mamy. Tym razem o Wigilii w PRL-u. Dziękuję mamusiu za obecność na moim blogu :)

Wigilia w PRL miała wymiar symboliczny i bohaterski. Symboliczny, bo trwała jako jedno z dwóch najważniejszych świąt chrześcijańskich mimo wszechobecnej obcej ideologii, a co więcej chętnie i w sposób tradycyjny obchodzona była także przez komunistów. Bohaterski, bo tylko tak określić można trud zdobywania, mimo przeciwności losu, wszelkich niezbędnych do sporządzenia wieczerzy wigilijnej produktów. Problemów nie było z grzybami (latem i jesienią zbieraliśmy i suszyliśmy sami), makiem, warzywami i rodzimymi owocami (te hodowali i sprzedawali na rynku polscy tak zwani indywidualni rolnicy). Oczywiście nie brakowało także opłatków, kościół dbał o to niezmiennie od wieków.
Zdobywanie graniczące z cudem obejmowało cytrusy (dopłyną czy nie dopłyną z egzotycznych krajów? - co roku zadawaliśmy sobie to pytanie – dopływały często zielone i niesłodkie z Kuby), mięso i wędliny (potrzebne na dwa następujące po wigilii dni świąteczne ) oraz ryby – przede wszystkim karpie, a także co niewiarygodne, choinki. Lasy (i rosnące w nich choinki) były wszak państwowe, a wszystko co państwowe było deficytowe
Cała rodzina, a właściwie jej żeńska część, spędzała już od połowy grudnia (wtedy „rzucali” w sklepie różne produkty) długie godziny w kilometrowych kolejkach starając się upolować wszystko co niezbędne, łącznie z prezentami pod choinkę i, jak już wspominałam sama, choinką. Któregoś roku karpia mogłam dostać (czyli kupić) w mojej pracy – na Uniwersytecie Łódzkim, którym swoim pracownikom załatwił dostawę i zajął się dystrybucją tej pożądanej przed wigilią ryby.
Jedynie zdobywanie choinki było w mojej rodzinie domeną męską. Nie najlepiej było też z ozdobami na choinkę. Produkowaliśmy wprawdzie w Polsce piękne bombki, ale głównie na eksport. Nawiasem mówiąc najbardziej pożądane w naszym kraju produkty (niespożywcze) to były tak zwane „odrzuty eksportowe”, ale bardzo trudno było je zdobyć. Tak więc na choinkach wisiały ozdoby jeszcze sprzed wojny i takie które można było samemu zrobić. W moim domu ojciec co roku pieczołowicie produkował papierowe gwiazdki, obwieszał choinkę kolorowymi czerwonymi jabłuszkami (koksami – genialna odmiana- kupionymi bez trudu na rynku), ja zaś usiłowałam lepić łańcuchy (talenty plastyczne miałam marne). Potem trochę bombek zdobytych spod lady, obowiązkowa lameta (czyli tzw. anielskie włosy) i prawdziwe świeczki. Cud, że tylko raz od świeczek zapaliła się tak przystrojona choinka, ale za to cudownie było podziwiać płomyki świeczek i wąchać uwalniający się w ich cieple zapach igliwia. Niech się schowają plastikowe atrapy i elektryczne światełka!
Prezenty pod choinką były skromne i głównie dawane dzieciom. Ja dostawałam przede wszystkim książki, które starannie wybierał dla mnie ojciec. Wierzyłam jakiś czas w świętego Mikołaja, ale nigdy do mnie nie przyszedł nikt przebrany za niego. Co roku oszukiwano mnie dzwonkiem do drzwi – biegłam jak szalona aby wreszcie zobaczyć na własne oczy tego darczyńcę, ale spotykało mnie niezmiennie rozczarowanie. Tłumaczono mi, że Mikołaj się spieszył i przez okno podał prezenty. Przyrzekłam sobie potem, że moja córka zobaczy w dzieciństwie takiego Mikołaja, ale niestety nie dotrzymałam słowa. Po latach dowiedziałam się też, że marzeniem mojej córki była szklana kula z sypiącym się śniegiem. Kupiłam jej taką dopiero jak była już dwudziestoletnią dziewczyną i oczywiście nie sprawiłam jej tym frajdy, dlatego też już w tym roku dwumiesięczna panna Lulu dostała ode mnie taka kulę.
W pokoleniu mojej córki dawało się już, poza książkami, bardziej wyrafinowane prezenty. Marzeniem każdego dziecka w późnym PRL były oczywiście klocki lego. Można było je zdobyć wyłącznie za granicą (na zachód podróżowali nieliczni) i w sklepach PeWeXu. Te sklepy to był prawdziwy wymysł szatańskich komunistów. Było w nich prawie wszystko o czym marzył szary obywatel – zagraniczne kosmetyki, alkohole (w tym polska wódka, a jakże), ciuchy (szczyt marzeń – dżinsy i jakaś szałowa bluzka) i oczywiście zabawki. Paradoksem było to, że w owych sklepach  trzeba było płacić dolarami (których nie można było posiadać). Dolary kupowało się wiec u cinkciarzy, a z biegiem czasu komuniści wprowadzili także „walutę zamienną” czyli bony PeWeXu.  Mimo tych wszystkich utrudnień, do których trzeba dodać jeszcze bardzo wyśrubowaną cenę dolara lub bonu (jak się urodziła Magdusia zarabiałam odpowiednik jakiś 30 dolarów – za dolara płaciło się wówczas przeszło 100 zł), sklepy PeWeXu pękały przed świętami w szwach. Któregoś roku (Magda miała około 10 lat) stałam trzy godziny w kolejce w tym luksusowym  sklepie modląc się, aby nie zabrakło dla mnie klocków Lego! Dostałam – poszłam na całość i kupiłam jej duży statek piracki składający się z wielu elementów.
Z trudem wystane karpie pluskały się zazwyczaj w wannie i czekały do 23 grudnia, aby je zamordować. Obowiązkowy był w moim domu karp w galarecie i karp smażony. Pachniały namoczone na zupę grzyby, ser na sernik i mak na tort makowy (z kremem cytrynowym) osobiście pomagałam babci Nelci kręcić przez maszynkę. Babcia prowadziła mojej mamie dom  i mnie wychowywała – mama przecież pracowała, jak wszystkie kobiety w PRL. Pachniała także  intensywnie kapusta duszona z grzybami.
Moją ulubioną czynnością było wycinanie, specjalnym kółeczkiem, z makaronu zrobionego przez babcię, łazanek do zupy grzybowej. Śledzia omijałam z daleka i pierwszego w życiu zjadłam jak już byłam mężatką (lubię do dziś). Babcia tarła także chrzan (co tam kupny!) gotowała kisiel żurawinowy z mlekiem makowym (nikt oprócz dziadków tego nie jadł) i śleżyki  - następna wileńska specjalność mojej wileńskiej babci – czyli twarde ciasteczka z makiem w kształcie małych kopytek. Mama wpadała na wigilię, już gotową, prosto z pracy i złościła się na ojca, że jeszcze nie skończył ubierać choinki (też przychodził stosunkowo późno z pracy, w której obowiązkowym punktem programu wigilijnego był lekko zakrapiany ” śledzik”). Cudownie było zasiąść do, w sumie suto zastawionego, stołu i skosztować wspaniałości ugotowanych z różnych nie zdobycia produktów. A jaka satysfakcja, że się pokonało wszelkie trudności aprowizacyjne i że tradycji stało się zadość!
Jako mężatka, potem z małą Magdusią, musiałam zjadać dwie wigilie – jedna u rodziców, druga u teściów. Wszędzie trzeba było zjeść (a co najmniej spróbować) wszystko do końca. To był dopiero wyczyn! U teściowej natrafiłam na dwie potrawy których nie serwowano u mnie w domu – smażone kapelusze grzybów i kapustę z grochem. Wigilię przeniosłam dla obu rodzin (ojcowie zmarli) do mojego domu gdy Magdusia skończyła 10 lat. Ciekawe kiedy moja córka „wyda” pierwsza wigilię w swoim domeczku?

wtorek, 20 grudnia 2011

Kwartał


To już trzy miesiące i jak co miesiąc – podsumowanie. Największy sukces trzeciego miesiąca to przesypianie nocy. Dziecko samo zdecydowało, więc nie mam dobrych rad jak tego dokonać. Myślę, że miało tu znaczenie wprowadzenie rytuału: kąpiel, masaż, kolacja, sen. Ale wczoraj na przykład Panna Lulu odmówiła kolacji, pruła się przy piersi i nie chciała jeść. Dostała smoczek na uspokojenie i od razu usnęła. Trochę mnie to martwi, bo mimo, że jada często (najczęściej co 2 godziny – odpuściłam przestawianie jej na rzadsze karmienia po tym jak zaczęła przesypiać noce), ale krótko. Ssanie ma niezłe, to fakt dający się zauważyć zwłaszcza przy rannym nawale, ale 5 minut to trochę mało. Tłumaczę sobie, że ona przecież wie lepiej, ma niespaczony jeszcze instynkt i sama się nie zagłodzi. Niedługo będziemy u pediatry, to zobaczymy, czy waga odpowiednia.
Podejrzewam moją córkę o ząbkowanie. Niby na razie nic nie widać, ale ślini się i co chwila wsadza łapki do buzi. Wydaje mi się też, że jej marudzenie (nie tylko wieczorne) może być tym spowodowane. Podobno oznaki ząbkowania mogą się pojawić aż miesiąc przed. U mnie pierwszy ząb wyrżnął się w 4 miesiącu, a to jak mówią dziedziczne.
Aktywna jest Panna Lulu coraz bardziej. Wyciąga rączki do zabawek i trąca je. Jeszcze nie potrafi złapać, choć, jak się jej włoży grzechotkę do ręki, to nią wywija. Ustalił się pewien schemat: przewijanie, jedzenie, zabawa, drzemka, tylko tuż przed kąpielą nie dajemy jej zasnąć. Wieczorami robi się marudna, pruje się i nie można Panny Lulu uspokoić. Długo zastanawialiśmy się o co jej  chodzi. Wydłużyliśmy kąpiel – bo lubi i może to był bunt przed zbyt krótką przyjemnością, było trochę lepiej. Zaczęliśmy mocniej grzać, bo może jej zimno, znowu - trochę lepiej. Dopiero wczoraj ten bunt cyckowy – może po prostu się wkurzała, że ją zmuszam do jedzenia. Niemądra mama.
Z pieluszkami wielorazowymi jesteśmy już dość dobrze oswojone. Najlepiej sprawdzają się ręczniczki z IKEI – mają idealny rozmiar na pupę Panny Lulu i otulacze – rozmiar zero. Otulacze „all size” są troszkę za duże i niewymiarowe – będą na później. W nocy zaczęły się sprawdzać wkłady chłonne – Panna Lulu już do nich dorosła. Dokupiłam też wkłady chłonne bambusowe, też są fajne.
Zdrowie Pannie Lulu dopisuje. Czasem zapłacze jeszcze przy robieniu kupki, ale zdarza się to sporadycznie. Ma też ciemieniuchę – smarujemy olejkiem i wyczesujemy – powoli przechodzi.
Coraz częściej wychodzimy i przyjmujemy gości. Panna Lulu troszkę się tym stresowała i następnego dnia dawała o tym znać sporym pawiem. Teraz, kiedy dużo dookoła się dzieje, wkładam Pannę Lulu w chustę. Jest spokojna, obserwuje sobie wszystko z bezpiecznego miejsca, po czym zasypia nawet w największym hałasie.
To już teraz z górki – ani się obejrzymy, a dziecko nam się z domu wyprowadzi :) 

czwartek, 15 grudnia 2011

Być eko - świadome zakupy


Tak przedświątecznie postanowiłam pobudzić sumienia i napisać kilka słów o ekologicznym kupowaniu, świadomym i przemyślanym.
W Internecie pojawił się apel zachęcający „do zakupu prezentów od artystów i przedsiębiorców, którzy opierają się globalizacji i własnymi siłami, często z sercem i niezwykłym zaangażowaniem wytwarzają swoje dzieła lub sprowadzają unikatowe, niszowe produkty do swoich sklepów”. Popieram z całego serca i myślę, że większości wymyślonych przeze mnie prezentów spełnia te kryteria (nie pochwalę się pomysłami, bo większość krewnych i znajomych czyta blog, a ja lubię sprawiać niespodzianki).  

- minimalizm – bo tak naprawdę po co nam to wszystko? Skrajni minimaliści ograniczają się do posiadania 100 rzeczy i dobrze im z tym. Jest to nurt przeciwstawny konsumpcjonizmowi (kup, kup, kup) i ma sporo wspólnego z downshiftingiem (o którym pisałam). Minimalizm to stawianie na jakość, a nie na ilość.
- Fair Trade (sprawiedliwy handel) to zorganizowany ruch konsumentów, firm i organizacji pozarządowych, który ma na celu pomoc drobnym wytwórcom w krajach Trzeciego Świata. Podstawowym założeniem Fair Trade jest oferowanie lepszych warunków handlowych oraz ochrona praw drobnych producentów i pracowników z krajów Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej. Poza korzystną ceną, wytwórcy otrzymują od partnerów handlowych wsparcie merytoryczne i technologiczne, aby móc prowadzić swoją działalność w sposób bezpieczny dla ludzi i środowiska, oraz rozwijać swoją społeczność na zasadach demokratycznych. Działania te mają na celu obronę praw producentów i pracowników, a także walkę z nędzą najuboższych regionów świata. Konsumentom w krajach wysoko rozwiniętych Sprawiedliwy Handel pozwala kupować produkty, które gwarantują, że ludzie, którzy pracowali przy ich powstawaniu, byli uczciwie traktowani i wynagradzani. Trafiłam na sklep z produktami Fair Trade, niestety nie są one na każdą kieszeń… czyżby dystrybutorzy działali nie do końca fair?
- Made In China – większość produktów dostępnych na naszym rynku pochodzi z Chin, Indii, Indonezji, Bangladeszu itp. Wszystko przez tanią siłę roboczą. Co to znaczy? Niestety tani pracownik nie jest szczęśliwym pracownikiem i nie mam tu na myśli jedynie obozów pracy, ale zwyczajnych fabryk. Ludzie pracują tam w potwornych warunkach po kilkanaście godzin dziennie  za bardzo niskie wynagrodzenie ledwo starczające na przeżycie (nie będę się tu rozpisywać – przeczytajcie sobie No Logo Naomi Klein). A wielkie korporacje umywają ręce, bo to nie one są tak naprawdę producentami, dają tylko wytyczne i markę… no i oczywiście zarabiają krocie. Próbowałam kiedyś nie kupować produktów wyprodukowanych w tamtych rejonach. Na dłuższą metę jest to bardzo trudne i choć się staram, czasem jednak mi się zdarzy. Jest szansa, że coraz większa świadomość tamtych ludzi, a także bojkoty konsumenckie zmienią coś w traktowaniu tych najczęściej nieświadomych skali wyzysku ludzi. 
- drugi obieg – przedmioty potrafią mieć długi żywot, te używane mogą zostać przekazane dalej lub odsprzedane i służyć kolejnym osobom. Rzeczy używane można dostać w second-handach, pchlich targach i aukcjach internetowych. Coraz powszechniejsze stają się szafingi, czyli wymiana ciuchów, książek i innych przedmiotów między uczestnikami imprezy. Dzięki takiej formie można odświeżyć garderobę czy bibliotekę bez potrzeby kupowania nowych rzeczy. Warto szukać używanych ubranek dla dzieci, bo szybko z nich wyrastają i nie są zniszczone. Z jednej strony są tańsze, a z drugiej zdrowsze – bo już wypłukano z nich szkodliwe detergenty i barwniki.   
- wielorazowo – dużo oszczędniej – zarówno dla kieszeni, jak i środowiska jest używanie produktów wielorazowych. Najczęściej produkty jednorazowe nie podlegają recyclingowi i dodatkowo niewiele z nich jest łatwo biodegradowalnych. Dlatego do sklepu dobrze wybrać się z własnymi torbami na zakupy, używać zwykłych naczyń i sztućców… no i oczywiście pieluszek wielorazowych:)
- lokalni producenci – z jednej strony są to ludzie, którzy codziennie walczą o swój byt z wielkimi korporacjami i opierają się globalizacji, z drugiej nie ma potrzeby ponoszenia nakładów na transport. Ograniczenie transportu to zmniejszenie zużycia paliw kopalnych, a w przypadku owoców i warzyw brak potrzeby używania środków konserwujących. Dla mnie kupowanie od rodzimych producentów to element lokalnego patriotyzmu.
- etykiety – warto je czytać zwłaszcza, jeżeli chodzi o produkty spożywcze i kosmetyki. Kiedy zaczęłam to robić przeraziło mnie co producenci potrafią wpakować np. do jogurtu. Często nazwy pojawiające się na opakowaniach nic nam nie mówią. To trochę zachodu, ale warto poczytać (w Internecie jest dużo informacji) co może być dla nas szkodliwe i unikać takich produktów.
- opakowania – najlepiej kupować produkty bez opakowań, bo po co produkować śmieci. Niestety rzadko tak się da, nawet na rynku wsadzają wszystko do plastikowych torebek tak szybko, że nie zdążę wyciągnąć mojej wielorazowej płóciennej torby. Jeżeli już musimy, wybierajmy opakowania, które można powtórnie przetworzyć, a w ostateczności te łatwiej ulegające biodegradacji (papierowe). Ważnym krokiem w zmianie świadomości konsumentów było wprowadzenie płatnych toreb w super i hipermarketach.  
- gazety i książki – najbardziej ekologicznie byłoby ich nie kupować. Gazety można przecież czytać w Internecie, pojawiają się też e-booki. Tak jak w kwestii gazet i czasopism jestem gotowa zrezygnować z wydruków, tak z książek nie zrezygnuję. Najlepiej, kiedy gazety, magazyny i książki drukowane są na cienkim papierze z makulatury albo niebielonym. Denerwują mnie ciężkie tomiska w twardej oprawie z grubymi bielutkimi stronami, ciężko się takie coś czyta. Kolejnym problemem są podręczniki szkolne – na kredowym papierze ciężkim jak nie wiem co – potem się dziwimy, że dzieciakom się kręgosłupy krzywią. Rozwiązaniem może być współczytelnictwo. Pożyczajmy książki, wymieniajmy się przeczytanymi już czasopismami, a może mniej lasów będzie trzeba wyciąć.   

wtorek, 13 grudnia 2011

Dzień Świętej Łucji


Szwedzi 13 grudnia obchodzą  Dzień Świętej Łucji. Pieką specjalne ciasteczka Lusserkatter i piją grzane wino. Ulicami chodzą procesje prowadzone przez dziewczynkę w wianku ze świec.
Świece sobie darujemy, Panna Lulu jest trochę za mała na takie szaleństwa, ale ciasteczka i grzane wino… mmmm… Postanowiliśmy zapożyczyć święto od Szwedów, od rana piekę szafranowe Lusserkatter i dekoruję pierniki. A wieczorem przychodzą znajomi z dzieciakami (ależ będzie hałas :) Panna Lulu trochę się stresuje, kiedy dzieje się za dużo dookoła. Mieliśmy intensywną niedzielę, poza domem jedliśmy śniadanie, potem odwiedziliśmy jednych dziadków, a na obiedzie byliśmy u drugich. Moje maleństwo przez to wszystko miało bardzo niespokojną noc (nie budziła się, ale tak się miotała, że my mieliśmy problemy ze snem), a następnego dnia puściła pawia (co jej się zdarzyło w sumie 3 razy – za każdym razem po tak intensywnych doznaniach). Dzisiaj wieczorem zamotam ją w chustę, mam nadzieje, że to pomoże i pozwoli przyjąć bodźce bezstresowo.
Ponieważ Panna Lulu przesypia noce pozwolę sobie na lampkę grzanego wina po ostatnim karmieniu. Fajny pomysł, żeby do magicznego grudnia dodać jeszcze jeden świąteczny dzień.    
Ach, byłbym zapomniała… bo Panna Lulu ma na imię Łucja :) ale dzisiaj bez prezentów, imieniny będziemy obchodzić w czerwcu.


środa, 7 grudnia 2011

Pupa, naturalnie


Zdarzyło się jakiś czas temu, że pupa Panny Lulu zrobiła się czerwona. Podejrzenie padło na papierki jednorazowe do pieluszek (te które zatrzymują kupkę), ponieważ przyklejały się do bohaterki dzisiejszego posta. Papierki poszły w odstawkę, a ja przypomniałam sobie o naturalnym sposobie na ochronę pupy – mące ziemniaczanej.
Pupa Panny Lulu ma się bardzo naturalnie przede wszystkim z powodu używanych na co dzień pieluszek wielorazowych, żadna chemia jej nie podrażnia. Najczęściej jest opatulona w bawełniane ręczniczki, tylko od czasu do czasu używam wkładów chłonnych z poliestru. Poza tym nie stosuję chusteczek jednorazowych, tylko flanelowych szmatek maczanych w parzonym co rano rumianku. Rumianek ma właściwości łagodzące i wysuszające, choć może uczulać (Panny Lulu na szczęście nie uczula). Chusteczki jednorazowe posiadają perfumy, konserwanty i emulgatory, które mogą powodować zapalenie skóry, dlatego używam ich sporadycznie – jedynie podczas wyjść.
Mąka ziemniaczana, jako posypka, stosowana zamiast kremów ochronnych dała radę. Niestety, kilka dni później pupa znowu zrobiła się czerwona, tym razem jeszcze bardziej. W świetle lampy była wręcz fosforyzująca. Tym razem podejrzenie padło na jednorazówki… tak, przyznaję się, czasem używam. Byłyśmy akurat w gościach, spędziłyśmy pół dnia u mojej przyjaciółki, kolejnego dnia było szczepienie … i użyłam, żeby było prościej i mniej betów do zabrania. To był widocznie błąd, chyba że oskarżenie jest bezpodstawne i to tylko autosugestia ekorodzica. W każdym razie spanikowałam i odstawiłam mąkę ziemniaczaną na rzecz Alantanu – maści na odparzenia. Nie jest on za bardzo naturalny bo zawiera oleje mineralne, które zatykają pory i utrudniają oddychanie skóry, ale dał radę uleczyć czerwoności. Pupa Panny Lulu wróciła do różowiutkiej normy.
Teraz, kiedy wszystko jest już w porządku używam mąkę ziemniaczaną na zmianę z Alantanem. Ten ostatni stosuję w nocy (Panna Lulu przesypia 8-9 godzin ciurkiem) i po kupce. Na razie się sprawdza, a z używaniem papierków można się jeszcze chwilę wstrzymać.

niedziela, 4 grudnia 2011

Być eko – ekologiczny transport


Najbardziej ekologiczny transport to własne nogi, no ewentualnie nogi jakiegoś zwierzęcia (konia, osła, wielbłąda, słonia – w zależności od długości i szerokości geograficznej). Rower jest już trochę mniej ekologiczny – wszakże w procesie jego produkcji trochę się tę naturę nadwyręża. Za to można pokonywać znacznie szybciej większe przestrzenie… i ile radości. Dawno nie jeździłam na rowerze, zraziłam się niewygodnym siodełkiem na moim góralu, a potem zaszłam w ciążę, w ciąży jak wiadomo nie powinno się jeździć na rowerze. Ale planuję na wiosnę… powrót w wielkim stylu.  
Przechodzimy powoli do jednego z najmniej ekologicznych środków transportu – samochodu, ale najpierw jeszcze kilka słów o transporcie publicznym. Jest on niewątpliwie bardziej ekologiczny niż samotne przemierzanie szos i ulic – w końcu tym samym pojazdem jeździ od kilku do kilkudziesięciu osób. Samorządy sukcesywnie wymieniają stare kopcące niemiłosiernie modele na nowsze, często dostosowane do jazdy na biopaliwach. Dla mieszczańskich płuc lepsze są oczywiście tramwaje i trolejbusy napędzane prądem, ale zważywszy, że większość energii w naszym pięknym kraju pochodzi z elektrowni węglowych i tak syf idzie do atmosfery.
Przyznaję bez bicia, że jeżdżę samochodem. To kwestia przyzwyczajenia i odległości, które trzeba pokonywać. Na szczęście mam mały samochód z małym silnikiem, który odpowiednio mało spala. Niestety benzynowy, czyli w sumie najmniej ekologiczny, bo diesel jest bardziej oszczędny (mniejsze spalanie oleju napędowego w porównaniu ze spalaniem benzyny) a podczas spalania gazu (LPG) do atmosfery idzie mniej świństw (tlenków siarki, ołowiu, azotu, aldehydów, węglowodorów aromatycznych itp.). Popularne ostatnio biopaliwa mogłyby być alternatywą paliw kopalnych, ale niestety rachunek ekonomiczny psuje wszystko. Producenci używają najczęściej do ich wyrobu oleju palmowego (dużo tańszego od rzepakowego) uzyskiwanego z palm uprawianych na terenach powstałych po wycince lasów deszczowych – wątpliwa to ekologia.
Jestem przekonana, że istnieją już technologie umożliwiające jazdę zdrową, tanią i ekologiczną… niestety, dopóki rynek ropy naftowej jest taki dochodowy, nic się nie zmieni… wiadomo – korporacje… i OPEC. Hybrydy na razie spalają całkiem sporo, więc z ekologią mają mało wspólnego, a samochody elektryczne też średnio – zależy skąd jest brany prąd.    
Ponieważ niewiele mamy na razie alternatyw trzeba się skupić na tym, aby jeździć jak najbardziej eko (i ekologicznie i ekonomicznie). A można tego dokonać dbając by samochód był sprawny technicznie; pilnując, by ciśnienie w oponach było takie, jak producent nakazał; nie jeżdżąc na zbyt wysokich obrotach (optymalnie 2 – 2,4 tysiąca); nie gazując bez potrzeby; hamując silnikiem (jazda na luzie podobno wcale nie jest bardziej ekonomiczna); włączając klimatyzację, tylko jeżeli istnieje taka konieczność (niemiłosierny upał) i nie montując bagażników na dachu (no chyba, że bez bagażnika na dachu się nie da, ale wtedy po podróży szybko zdemontować).

czwartek, 1 grudnia 2011

Niemowlęce noce


Spieszę się pochwalić, że od jakiegoś czasu Panna Lulu przesypia noce :) Zdaję się, że to całkiem niezły wyczyn jak na dwumiesięcznego szkraba.
Na początku jadała wieczorem, dwa razy w nocy i nad ranem, co jakieś 2,5 – 3 godziny. Potem jedno nocne karmienie jakoś niezauważenie wypadło – przesypiała 4-5 godzin, a teraz taka niespodzianka – 8,5 godziny!. Prawdopodobnie zaczęłaby przesypiać noce kilka dni wcześniej, ale niespokojny sen niemądra mama brała za przebudzenie. Wierzgająca i kwękająca, ale mimo to ciągle śpiąca Panna Lulu budziła mnie od jakiegoś czasu w środku nocy. Postanowiłam przełożyć ją do łóżeczka. Nie przyszło mi to łatwo, było mi bardzo smutno, że nie śpimy razem, jakoś tak dziwnie i głupio. Ale chciałam zobaczyć jak wyjdzie… i wyszło świetnie. Oczywiście pierwszej nocy ciągle się budziłam, bo łóżeczko Panny Lulu jest tuż przy naszym, a wiercić się i kwękać przez sen nie przestała. Trochę się martwiłam, że marznie, bo ma odkryte łapki i zimne nad ranem, ale cała reszta jest ok., a ja przecież też często mam zimne dłonie.
Moja przyjaciółka wysnuła teorię, że Panna Lulu przesypia noce, bo często je w dzień (najczęściej niestety co dwie godziny) i nie zawsze śpi między karmieniami. Możliwe, ale mnie się wydaje, że to Maćkowe geny śpiocha się odezwały :) Prawdopodobnie pomogło też ustalenie wieczornego rytuału: kąpanie, masowanie, karmienie, spanie.
I wszystko super, tylko mi trochę tego wspólnego spania brakuje… i mam paskudne nawały pokarmu nad ranem.       

poniedziałek, 28 listopada 2011

Poradnik dla zielonych rodziców


Miałam tej książki nie kupować… bo tak jest bardziej ekologicznie. Poza tym trochę już przecież wiem, „siedzę w tym” można by rzec – prowadzę w końcu ten blog. Ale dostałam... Mikołaj się w tym roku pospieszył.




I bardzo mi się ta książka spodobała. Bo ogólnie bardzo mi się podoba to, co robią dziewczyny – to całe promowanie ekorodzicielstwa i w telewizji i w necie, teraz na papierze (ekologicznym!). Pamiętam jak pierwszy raz odkrywałam stronę ekomama.pl i dziecisawazne.pl będąc jeszcze w ciąży, jak wszystko wydawało mi się bliskie i ciekawe… pochłaniałam artykuły ekspertów. A książka Reni Jusis i Magdy Targosz jest właśnie w formie wywiadów z ekspertami.
Czytałam sobie o porodzie wspominając ten mój – sprzed dwóch miesięcy. Naturalny, tak jak chciałam i mimo, że w szpitalu to piękny, bo przecież wydałam na świat Pannę Lulu. Tą samą, która teraz leży koło mnie i uśmiecha się przepięknie (bo już umie). I choć mam to już za sobą przydadzą mi się informacje chociażby o porodzie domowym, bo może zdecyduję się na to przy drugim dziecku. O karmieniu piersią czytałam mając maleństwo przy swojej. Czytałam między innymi o błędach, których udało mi się uniknąć, choć przez pierwsze dwa dni w ogóle nie miałam pokarmu. A potem wymasowałam Pannę Lulu jak tylko umiałam najlepiej, bo chociaż widziałam, że istnieje coś takiego jak masaż niemowląt, to nabrałam przekonania, że mimo, że nie jestem profesjonalistką i tak robię to dobrze.
Książka utwierdziła mnie w przekonaniu, że buduję dobre relacje z moją córeczką nosząc ją w chuście i na rękach, przytulając i śpiąc razem z nią. Wywiady z psychologami podsumowały moją wiedzę i przekonania na temat wychowania dzieci. O szacunku, o miłości, o bliskości. 
Najbardziej wciągnęły mnie rozdziały o żywieniu. Jestem właśnie na etapie dokształcania się w tej materii i planuję małą rewolucję. Może nie od razu zostanę weganką, ale od jakiegoś czasu staram się kupować i gotować bardziej świadomie. Informacje z Poradnika dały mi dużo do myślenia.
O pieluszkach wielorazowych wiem już sporo z własnego doświadczenia. Ten rozdział nie zrobił na mnie większego wrażenia, ale wyobrażam sobie, że dla osób, które nie miały kontaktu z wielorazówkami może wiele nauczyć i, co najważniejsze – przekonać, a o to przecież chodzi. 
Fajnie było przeczytać o naturalnych kosmetykach i środkach czystości. Chętnie zacznę stosować podane w książce przepisy. Na pewno przydadzą mi się też informacje o eko zabawkach i eko zabawach, choć może trochę później. A to że eko znaczy tanio (ostatnie rozdziały) przekonuję się każdego dnia.
Cieszę się, że ta książka powstała i że robi się o niej głośno. Dla mnie jest ona pewnym podsumowaniem tego, co już wiem lub czego się domyślam, ale dla wielu obecnych i przyszłych rodziców to może być spore odkrycie. I choć lubię być oryginalna, będę się naprawdę cieszyć, kiedy ekorodzicielstwo stanie się powszechne, bliskość stanie się normą i świat przestanie tonąć w śmieciach pieluszek jednorazowych i plastikowych zabawek. 

czwartek, 24 listopada 2011

Być eko – kwestia śmieci


Śmieci nas zalewają. Niewielkim problemem są te, które łatwo ulegają biodegradacji, gorzej z tworzywami sztucznymi, szkłem czy metalami. Zwłaszcza, ze są to cenne surowce, które można wykorzystać ponownie. Wierzę w postęp nauki i w to, że kiedyś jakieś super bakterie czy grzyby rozłożą i przetworzą wszystko w krótkim czasie. Na razie jednak środowisko obciążane jest tonami odpadków. 


- segregacja – to oczywiście podstawa, trzeba jednak segregować świadomie. Ja zostałam „przeszkolona” przez pana z firmy gospodarującej odpadami przy podpisywaniu umowy, ale większość osób (zwłaszcza tych mieszkających w blokach) nie wie dokładnie co może segregować. Bo do przetworzenia nie nadaje się każdy papier czy plastik. Segregowane opakowania powinny być czyste (ja myję je pod zimną wodą) i jeżeli to możliwe – zgniecione przed wyrzuceniem. Firma która odbiera moje śmieci nie przetwarza niestety opakowań kartonowych po napojach – dlatego bardzo rzadko napoje w takowych kupuję. Segregujemy więc:     
  + plastik – butelki (najlepiej bez nalepek), torby (czyste)
  + papier – gazety i/lub czasopisma;), książki (choć to grzech), zeszyty, katalogi (i inne reklamy), worki papierowe, koperty – papier nie może być brudny, zatłuszczony czy poklejony
  + szkło – butelki i słoiki bez kapsli i nakrętek
  + aluminium – puszki, drobny złom, folia aluminiowa (czysta)  
- kompost – jak się ma domek z ogródkiem dobrze jest mieć też kompostownik. My mamy, wyrzucam tam śmieci organiczne (obierki itp.) i resztki jedzenia (tymi dość szybko zajmują się okoliczne zwierzaki). Przyznaję się bez bicia – nie zawsze to robię. 
- papierek na trawniku – szlag mnie trafia, jak widzę coś takiego, nie mówiąc już o tym jak bardzo zaśmiecone są nasze lasy. W dużej mierze jest to wina samorządów – jak nie ma koszy na śmieci na ulicach w parkach i na osiedlach, to jak się mają ludzie nauczyć do nich coś wyrzucać? A za wyrzucanie śmieci do lasu wlepiałabym jakieś gigantyczne kary… tylko kto by tego pilnował. Chyba dopiero nasze dzieci, jeżeli je tego nauczymy, zaczną szanować wspólną przestrzeń.
- wielorazowo – żeby produkować jak najmniej śmieci dobrze jest używać produktów wielorazowych. Nie mogę nie wspomnieć o pieluszkach, które skutecznie używam :) Niestety nie udało mi się namówić Maćka, żeby używał wielorazowe pudełko śniadaniowe – używamy papierowe torebki.

niedziela, 20 listopada 2011

Dzień za dniem


No i minął kolejny miesiąc (kiedy to się stało?). Pozmieniało się tak dużo, że postanowiłam to podsumować. Coraz lepiej się z Panną Lulu rozumiemy. Wiadomo kiedy mokro, kiedy jeść, a kiedy po prostu nudno, albo chce się spać. Oczywiście zdarzają się pomyłki, kiedy próbuję jej wcisnąć smoka, myśląc, że jest zmęczona, a ona go konsekwentnie wypluwa, co się dzieje?... wiadomo, kupa. Głużyć jeszcze Panna Lulu za bardzo nie chce, zachęcam ją podpowiadając głoski: GA, GU, GE, ale tylko czasami podejmuje ten dialog. Za to pięknie zaczęła się uśmiechać :)  


Je Panna Lulu coraz bardziej regularnie. Usilnie staram się ją przestawić na jedzenie co 2,5 godziny, niestety, jeszcze często karmię co 2 godziny (bo się pruje i nie chcę jej głodzić przecież), ale jest coraz lepiej. W nocy przesypia 4 do 5 godzin, co jest całkiem miłe i pozwala się wyspać.
Mieliśmy spory problem z katarem. Nie wynikał on z przeziębienia, tylko z suchości (tak twierdzi lekarka, zbadała Pannę Lulu – chora nie jest). Biedactwo gulgotało całą noc i pół dnia. Aplikowałam jej kropelki z wody morskiej i oleju sezamowego (podobno super nawilżają). Robiło się lepiej dopiero po spacerze. Próbowaliśmy oczyszczać nosek aspiratorem, ale awantura była na tyle skuteczna, że odpuściliśmy. Teraz jest już trochę lepiej, może ten olej sezamowy zadziałał. Maciek aż higrometr kupił żeby zbadać wilgotność w domku i wyszło, że jest całkiem nieźle. Tajemniczy katar.
Z innych wiadomości medycznych to byłyśmy u pediatry dwa razy. Raz na ogólnym sprawdzeniu i z tym gulgotaniem, bo się martwiłam. Urosło mi dziecko całkiem sporo – jakieś półtora kilograma od urodzenia (urodziła się malutka – 2800g). Potem na szczepieniu. Panna Lulu była bardzo dzielna, trochę wyła ma się rozumieć, ale szybko dała się uspokoić przy piersi. Na szczęście było tylko jedno kłucie, bo zdecydowaliśmy się na szczepionkę skojarzoną 6 w 1. Zawsze bałam się zastrzyków, nawet zdarzało mi się mdleć na widok strzykawki (w ciąży się jakoś przyzwyczaiłam na szczęście), więc chciałam oszczędzić córeczce cierpień. Byłyśmy też na USG stawów biodrowych. Wcześniejszy termin załatwiony został oczywiście po znajomości (wcześniej miałyśmy termin na grudzień). Okazało się, że wszystko jest w porządku. Ciekawe, czy używanie pieluszek wielorazowych – szerszych od jednorazówek i noszenie w chuście (w kieszonce) miało tu znaczenie.
Rączki Panny Lulu są już wolne :). Już jest świadoma, że to jej i nie robi sobie nimi krzywdy, choć paznokcie i tak trzeba obcinać (trochę mnie to stresuje). Ostatnio odkryłam, ze najlepiej robić to „na śpiocha”. Rączki służą teraz do wkładania do buzi, przytrzymywania, lub usuwania smoka i machania w sobie jedynie znanym celu. Powoli, nieśmiało zaczyna je wyciągać w stronę zabawek... trąca króliki na karuzeli.
Główkę podnosi wysoko, podobno nawet za wysoko. Odwiedziła nas znajoma lekarka specjalizująca się w wadach postawy. Okazało się, że Panna Lulu już się zdążyła pokrzywić. Dostaliśmy zalecenie, żeby ją kłaść na lewym boku, bo już podobno widać, że za często leżała na prawym. Oczywiście kładziemy, nosimy na prawym przedramieniu (choć to niewygodne) i poprawiamy, kiedy śpi. Podpytałam też o chustę i usłyszałam, żeby nie przesadzać i nie nosić zbyt długo. Teraz już nosimy ją prawie wyłącznie na spacerach i wyłącznie w kieszonce (na kołyskę wydaje mi się już za duża, poza tym jest niewygodnie), więc powinno być ok.
Nasze ekorodzicielstwo ma się dobrze. Ekomama pierze i prasuje pieluchy, ekotata przewija (od czasu do czasu). Pieluszki wielorazowe się sprawdzają, już nic nie wycieka. Korzystamy głównie z Ikeowych ręczniczków. Wymieniamy, na pupie pojawiają się nowe, zużyte lądują w plastikowym koszu, jak się kosz wypełni trafiają do pralki – płukanie, wirowanie, potem dorzucamy pozostałe brudy, lejemy płyn do prania, sypiemy środek odkażający, pierzemy, suszymy, prasujemy i na pupę i od nowa. Zrezygnowałam na razie z orzechów, używam zwykły płyn do prania (wersja sensitive). Orzechy niestety powodują szarzenie białych rzeczy, a większość rzeczy niemowlęcych jest właśnie biała.  
Podsumowując: pięknie nam się Panna Lulu chowa :) i sto lat… sto lat…                  

piątek, 18 listopada 2011

Dieta matki karmiącej


Na początku strach jeść cokolwiek, bo tyle się teraz mówi o alergiach. Często są dziedziczne, a ponieważ Maciek jest uczulony na kilka rzeczy, martwiłam się o Pannę Lulu (ja na szczęście nie mam tych problemów). Przerażały mnie diety, w których praktycznie nic nie można jeść, zdecydowałam się więc na dietę eliminacyjną.
W diecie eliminacyjnej chodzi o to, żeby jeść „wszystko” i ograniczać produkty dopiero, kiedy wystąpią objawy alergii. Podejrzane składniki wykluczamy na tydzień (maksymalnie 2) lub do ustąpienia objawów. Poprawa powinna być widoczna już po kilku dniach. Jeżeli nasze podejrzenia się nie sprawdziły i objawy nie ustępują, próbujemy z następnym składnikiem wracając do odstawionego. Najbardziej niebezpieczne (alergizujące) są (w kolejności): mleko krowie (surowe, przetwory już mniej), jajka kurze (bardziej białko, niż żółtko), gluten pszeniczny, ryby, orzechy, cytrusy, truskawki, maliny, pomidory, selery, pietruszki, soja i kakao. Po odkryciu alergenu po jakimś czasie dobrze zrobić próbę prowokacyjną, czyli sprawdzić, czy to na pewno było to. Kilka miesięcy później możemy wrócić do składnika i sprawdzić, czy nadal uczula.
„Wszystko” znalazło się w cudzysłowie bo tak naprawdę wcale wszystkiego jeść się nie powinno. Posiłki matki karmiącej powinny być lekkostrawne, zbilansowane i po prostu zdrowe. Z czysto egoistycznych względów musimy sobie zapewnić wszystkie niezbędne składniki. Mleko matki będzie zawsze pełnowartościowe, gorzej z samą matką, bo jeśli nie dostarczymy pewnych elementów organizm wykorzysta te, które już się w nim znajdują. Natura faworyzuje dziecko kosztem karmicielki – no i dobrze, bo takie maleńkie i bezbronne.
Żeby ograniczyć problemy wynikające z niedojrzałości układu pokarmowego dziecka nie powinnyśmy jeść:
- rzeczy smażonych – mnie się czasem zdarza zjeść kotlet, placek albo naleśniki i nic się złego nie dzieje, to z pewnością zależy od indywidualnych cech dziecka, widocznie Pannie Lulu to nie szkodzi,
- surowych owoców i warzyw, chyba, że macie jakieś pewne źródło – mało które nie są pryskane, a pestycydy i inne świństwa mogą być niebezpieczne, jak się ma na nie ochotę lepiej obrać ze skóry, albo upiec – polecam szczególnie pieczone jabłka,
- warzyw powodujących wzdęcia – strączkowe, kalafior, brokuły, kapusta, cebula, czosnek, itp. – ja w pewnym momencie skusiłam się na zupę kalafiorową i nie zauważyłam jakichkolwiek problemów u Panny Lulu (jedynie u siebie),
- kiszonych ogórków i kapusty – mogą ponoć powodować biegunki u dzieci (nie próbowałam),
- przyprawy – lepiej z nimi nie przesadzać, ja używam jak wcześniej (zrównoważone ilości), tylko czosnek ograniczyłam bo podobno może zmienić smak mleka i przestać smakować maleństwu,
- produktów tzw. wysoko przetworzonych – czyli tych wszystkich świństw w torebkach z dużą ilością konserwantów i polepszaczy, jak się zdecydowałyśmy karmić naturalnie, to karmmy naturalnie,
- produktów potencjalnie niebezpiecznych - stwarzających zagrożenie chorobą, czyli między innymi: surowych ryb, surowego mięsa, surowych jajek,
- a pić nie powinnyśmy zbyt dużo kawy (chyba, że zbożową - mniam) i herbaty (zwłaszcza czarnej), bo mogą hamować laktację.
Panna Lulu na szczęście nie ma problemów, więc coraz śmielej pozwalam sobie na kolejne smakołyki. Produkty najbardziej alergizujące wprowadzałam powoli, pojedynczo, żeby uchwycić ewentualną reakcję. Uważam tylko żeby nie przedobrzyć, bo alergia może pojawić się z nadmiaru jakiegoś składnika. Staram się też, żeby moja dieta była jak najbardziej urozmaicona. Jednym słowem, jak tylko Panna Lulu pozwoli, szaleję w kuchni :)
Odchudzać się podczas karmienia nie powinnyśmy, ale warto przyjrzeć się temu, co się je. Żeby pozbyć się zbędnych kilogramów pozostałych po ciąży warto zrezygnować ze słodyczy (to jest niestety trudne), jasnego pieczywa, ciast i ciasteczek (mam niesamowity apetyt na ciasteczka, który staram się okiełznać). Można ratować się produktami niskokalorycznymi, z obniżoną zawartością cukrów czy tłuszczy, radzę jednak dokładnie czytać etykiety, bo często dodają do takich rzeczy różne świństwa, których lepiej nie jeść w normalnych okolicznościach, a co dopiero w trakcie karmienia. Polecam za to wszystko co razowe. Moją ulubioną „dietą” jest przestrzeganie zasady żeby nie łączyć rzeczy tłustych ze skrobią (którą znajdziemy głównie w: ziemniakach, ryżu, kaszach, produktach mącznych). Podobno oddzielnie są szybciej spalane przez organizm i nie odkładają się w postaci tkanki tłuszczowej (oczywiście o ile je się je w rozsądnych ilościach). Funkcjonuję na tej zasadzie już od jakiegoś czasu (dłuuugo przed ciążą) z dobrymi skutkami. W momentach zwiększonego parcia na schudnięcie, bardziej rygorystycznie jej przestrzegam. A ponieważ jeszcze kilka kilogramów nadwagi mi zostało: bye, bye ziemniaczki ze skwarkami…

*przy pisaniu tego posta korzystałam z notatek ze szkoły rodzenia, tekst obrazuje moją wiedzę i doświadczenie, nie jest to artykuł ekspercki.
      

poniedziałek, 14 listopada 2011

Być eko - oszczędzanie prądu


Zacznijmy od tego, że nie ma czystej energii… no może słoneczna, o ile nie zajmuje ogromnych przestrzeni i ewentualnie geotermiczna. Elektrownie wiatrowe powstają w miejscach w których niejednokrotnie trzeba wyciąć las, hałasują, szpecą i są niebezpieczne dla ptaków. Elektrownie wodne dzielą rzeki, przez co zwierzęta nie mogą swobodnie się przemieszczać i zmieniają środowisko po obu stronach. W elektrowniach jądrowych powstają niebezpieczne odpady (choć nie jestem przeciwna ich budowaniu, jak większość ekologów). O szkodliwości elektrowni – spalarni nie muszę chyba wspominać. Dzisiaj drugi odcinek mojego cyklu o byciu ekologicznym w życiu codziennym. Tym razem pod lupę biorę prąd. Piszę jak go oszczędzać i przyznaję się do drobnych eko – grzeszków. 


- światło – najlepiej byłoby palić jak najmniej i tylko energooszczędnymi żarówkami. To drugie jest dużo łatwiejsze do wykonania, prawie wszystkie żarówki w naszym domu są energooszczędne. Gorzej u nas z oszczędnym zapaleniem światła, bo niestety w kuchni nie ma okna… a ja tam sporo czasu spędzam… bo lubię (i gotować i podjadać).
- stand-by – z tym też u nas nienajlepiej, wieża nie posiada możliwości wyłączenia jej całkowicie, dioda pali się non-stop, musiałabym z prądu wyłączać. Nie zawsze też pamiętam żeby wyłączyć stand-by w monitorze i odłączyć od prądu laptopa – biję się w pierś, moja wina… obiecuję poprawę.
- ładowarki – coś tam podobno ciągną jak je zostawić w gniazdku, nawet bez sprzętu z drugiej strony… jak to trzeba na wszystko uważać.
- hibernacja – nasze komputery dość szybko przechodzą w stan hibernacji, a plan zasilania ustawiony jest na zrównoważony (na oszczędnym niestety jest dla mnie za ciemno).
- ciepła woda – pisała łam o tym szerzej przy okazji oszczędzania wody, przypomnę: przy myciu oczywiście woda jest zakręcona, nie leci cały czas bez sensu, a przy zmywaniu staram się najpierw naczynia zalać, potem umyć (woda w tym czasie jest wyłączona), a dopiero potem spłukać – najlepiej zimną wodą, żeby nie marnować prądu (bardzo praktyczne jeżeli chodzi o szkło – nie zostają kropki). Dobrze jest też zaizolować rury z ciepła wodą, a przy dużych przestrzeniach zainstalować oddzielny podgrzewacz w kuchni – przy małych rozmiarach naszego domku nie mamy na razie tego problemu.   
- sprzęt AGD – najlepiej, żeby był maksymalnie energooszczędny i żeby nie włączać go bez sensu – na przykład nie gotować w kółko tej samej wody w pełnym czajniku.
- ogrzewanie – ogrzewanie mieszkania, czy domu na prąd jest również bardzo drogie, więc na szczęście rzadkie. My grzejemy się przy kominku :) - co nie jest szczególnie eko. 
- fryzura – mam ponoć fryzurę nieekologiczną, czyli długie włosy, z jednej strony oszczędzam wodę i prąd w salonie fryzjerskim, ale niestety marnuję to samo w domu, latem raczej nie suszę włosów suszarką, ale niestety jesienią, zimą i wiosną się nie da.

czwartek, 10 listopada 2011

Downshifting


Okazało się, że ktoś nazwał moją filozofię życiową… jeszcze w dodatku ją opisał :) Downshifting  czyli upraszczanie życia, zwalnianie i odłączanie się od peletonu wyścigu szczurów, zerwanie z obsesyjnym, niszczącym materializmem. To odejście od mieć, mieć, mieć – potrzeb wykreowanych przez korporacje i banki. To rezygnacja z życia na wysokich obrotach na rzecz życia dla siebie i bliskich. To zmiana pracy ze stresującej na mniej wymagającą, choć również gorzej płatną. Dzisiejsze media wmawiają nam, ze musimy robić oszałamiające kariery, bez tego nie mamy szans na samorealizację… bzdury. Tylko jeżeli brak nam pasji, zainteresowań, odskoczni czy rodziny musimy harować jak woły żeby się realizować. Oczywiście są tacy, którym pasje nie wystarczają (znam kilkoro)… ja do nich nie należę. Ja zwalniam, ja realizuję się jako mama, ekomama, blogerka, organizatorka życia codziennego, odkrywczyni nowych idei, czytelniczka, wędrowiec i…
Pracę w korporacji mam już za sobą. Za sobą mam też pracę po 12 godzin dziennie 7 dni w tygodniu. Kiedyś mnie to bawiło i cieszę się, że mam te doświadczenia, ale już więcej nie chcę. Nie chcę też zarabiać niewiadomo ile i wydawać jeszcze więcej. Nie potrzebuję kolejnej pary butów na obcasie, kolejnego telefonu z mnóstwem funkcji, z których nie będę korzystać, jeszcze jednego super komputera (mamy tego wystarczająco dużo w domu), już o telewizorze nie wspomnę (nie posiadamy i posiadać nie chcemy). Chcę za to jeszcze jedno dziecko :)     
Nie jest tak, że już zawsze będę siedzieć w domu i choć uważam się za dobrą kurę domową, to nie chcę się ograniczać tylko do tej roli. Potrzebuję wyzwań, a w domu w pewnym momencie ich zabraknie. Chcę jeszcze pracować, zarabiać, robić moją mini-karierę. Ale na pewno nie chcę wracać do biura, do etatu, do ośmiogodzinnego dnia pracy, do rutyny. Intensywnie myślę co miałabym robić. Przygoda z marketingiem mam nadzieje się nie powtórzy, bo jakoś mi się jego idea jako taka przestała podobać. Denerwuje mnie to bardziej lub mniej subtelne nakłanianie: kup, kup, kup. Stałam się alter. Mam nadzieję, że znajdę sposób żeby mieć czas na pracę, dla rodziny i dla siebie… coś wymyślę, mam jeszcze trochę czasu, a wyobraźnia pracuje.
Całe szczęście nigdy nie miałam większych problemów z oszczędzaniem. Rzadko się zdarza, że wydaję pieniądze na bzdury. Na szczęście Maciek jest w tym względzie do mnie podobny. Żyjemy sobie spokojnie, ciułamy sobie, odkładamy na najważniejsze dla nas rzeczy: na wakacje, bo oboje mamy głód podróży, na potrzeby Panny Lulu, na rozbudowę Domku. Nie chcemy żyć ponad stan. Dzięki takiemu podejściu poszukujemy rozwiązań ekonomicznych, co często jest równoznaczne z rozwiązaniami przyjaznymi naturze. Sporo rzeczy robimy sami: naprawy, remonty, niektóre przedmioty. Staramy się też być bardziej świadomymi konsumentami, nie ulegamy reklamie, czytamy etykiety, zastanawiamy się nad zasadnością zakupu. Nie robimy tego kosztem wyrzeczeń, po prostu nie pozwalamy, by korporacje kształtowały nasze potrzeby, sami je kształtujemy.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Być eko – oszczędzanie wody

Niełatwo jest być eko na co dzień. Zwłaszcza, gdy dorastało się w PRL-u gdzie nikomu do głowy nie przyszło oszczędzać wodę, prąd i gaz, a rzucanie papierków na trawnik było przejawem buntu przeciw władzy.  Skupiamy się na większych sprawach: pieluszkach wielorazowych, biodegradowalnych detergentach, czy segregacji śmieci, a zapominamy o drobiazgach. Postanowiłam zrobić listę tych drobnych zachowań, które są eko. Chcę również zrobić rachunek sumienia i przyznać się do drobnych eko – grzeszków. 
Zaczynam mini cykl postów o byciu ekorodzicem i nie tylko… byle eko:) Na pierwszy ogień idzie woda. Wodę marnujemy w sposób okropny i bezmyślny. Musimy pamiętać, że proces jej uzdatniania, a potem oczyszczania jest energochłonny i mocno nadwyręża środowisko naturalne.


- kąpiel – przy myciu oczywiście woda jest zakręcona, nie leci cały czas bez sensu, no i ma się rozumieć prysznic, nie wanna.
- zmywanie – zmywarka byłaby bardziej oszczędna, ale niestety nie mamy na nią miejsca, za to staram się najpierw naczynia zalać, potem umyć (woda w tym czasie jest wyłączona), a dopiero potem spłukać – najlepiej zimną wodą, żeby nie marnować prądu (bardzo praktyczne jeżeli chodzi o szkło – nie zostają kropki). 
- perlator – to takie urządzenie (specjalne sitko przy wylocie kranu) do napowietrzania wody, dzięki niemu zużywa się jej mniej, bo perlator miesza ją z powietrzem.
- cieknące krany – nie zdzierżyłabym nieustannego kapania (nie tylko ze względów na ekologię), na szczęście mam w domu złotą rączkę, która naprawi jakby co.
- pranie – teraz niestety nie ma mowy o oszczędzaniu – pranie chodzi na okrągło, ale wcześniej często wstawiałam program eko, w którym zmniejszony jest pobór prądu i wody, kiedyś też prałam wyłącznie w 40 stopniach (teraz w 60 – i tak lepiej niż jakbym gotowała).
- toaleta – genialnym rozwiązaniem jest spłukiwanie tzw. szarą wodą, czyli wodą użytą wcześniej np. do prania; na razie nie mamy takiego rozwiązania, ale jeżeli będziemy się rozbudowywać – kto wie. Bardzo ekologiczne jest też siusianie pod prysznicem…
- picie – dobrze by było zrezygnować z kupnej wody mineralnej – jej produkcja nie jest eko, nie dość, że produkowana jest góra śmieci (z Bogiem sprawa, jeżeli butelki są przetwarzane jako surowce wtórne, ale w ilu procentach są?) to jeszcze transport – spaliny, zużycie paliw kopalnych itp. Mamy niedaleko ujęcie wody głębinowej, musimy się zebrać (lenie z nas straszne) i zamiast kupować, jeździć po wodę właśnie tam (od wiosny, bo niedługo ujęcie zakręcą na zimę).
- pieluchy – z jednej strony pranie pieluch wielorazowych łączy się ze zużyciem wody, ale i tak piorę je z innymi rzeczami, gdybym ich nie używała robiłabym jakieś jedno pranie tygodniowo mniej; z drugiej jednak do produkcji pieluszek jednorazowych zużywa się ogromnych ilości wody (nie mówiąc już o innych świństwach) – myśląc globalnie – jestem na plus:).
- produkty niebielone – do bielenia papieru i tkanin zużywa się ogromne ilości wody, niestety trudno jest takie produkty znaleźć na półkach naszych sklepów, ja używam niebielonych pieluszek tetrowych i niebielonego papieru toaletowego.
- podlewanie – ogródkiem zajmuje się Mama Maćka, ona też jest eko – ma za domem wielką beczkę na deszczówkę i to nią podlewa swoje wypielęgnowane grządki.

czwartek, 3 listopada 2011

Dzień z życia

6.00 – Panna Lulu jest głodna, budzi mnie cichym kwękaniem bo śpimy tuż obok siebie – w jednym łóżku. Przewijam ją i karmię myśląc: „jak fajnie byłoby jeszcze pospać”.
6.30 – Na szczęście Panna Lulu zasypia po jedzeniu (nie zawsze się to udaje, wtedy pojawiają się problemy). Dzwoni budzik Maćka. Zwlekamy się z łóżka. Idę robić śniadanie – najczęściej kanapki, po dwie na osobę i kanapki Maćkowi do pracy.
7.00 – Śniadanie zjadamy wspólnie. Wypijam pierwszą kawę – zbożową z mlekiem, mam kompletnego fioła na jej punkcie (zasmakowała mi już w ciąży), wypijam co najmniej 2 litry dziennie. 
7.30 – Maciek wychodzi do pracy, ja idę pod prysznic, tam nasłuchuję, czy Panna Lulu nie miała akurat fantazji się obudzić.
8.00 – sprzątam pośniadaniu, ogarniam co jest do ogarnięcia, robię sobie drugą kawę zbożową:) zaparzam rumianek, który wykorzystuję do przemywania pupy Panny Lulu – chusteczki jednorazowe używam tylko podczas wyjść (bo podobno niezdrowe, no i nieekologiczne)
8.30 – Panna Lulu jest znowu głodna. Przebieram ją w nowe ciuszki, przemywam mordkę, łapki, szyję i pod pachami – najbardziej newralgiczne miejsca, a potem przewijam. W ciągu dnia karmię Pannę Lulu na siedząco, na fotelu, który fajnie się buja – jest więc baza do usypiania. Panna Lulu je około 20 minut od czasu do czasu przysypiając. Ja w tym czasie albo się w nią wgapiam z niedowierzaniem, że takie cudowne dziecko mi się udało spłodzić i urodzić, albo czytam książkę.
9.00 – Pannie Lulu się potężnie odbija (z dwojga złego lepiej tą stroną, jak mawiał Shrek;) i wcale nie ma ochoty na spanie. Wyciągam więc zabawki i pokazuję jej, opowiadam, grzechoczę, śpiewam piosenki (Panna Lulu ma grzechotkę księżyc, jak ją jej pokazuję śpiewam „Księżyc raz odwiedził staw”). Zabawki mi się nudzą, biorę „Bajki Brzechwy” i czytam. Słucha z przejęciem, widocznie lubi mój głos.
10.00 – Panna Lulu ziewa, więc odkładam książkę i próbuję ją uśpić. Bujamy się na fotelu, ale to już nie wystarczy, proponuję więc Pannie Lulu smoczek. Niechętnie się zgadza, przestaje się awanturować i przymyka oczy. Bujam się, biorę książkę, czytam. Panna Lulu łypie czasem jednym okiem, podejrzewam, ze sprawdza, czy jej nie oszukałam i nie odłożyłam do łóżeczka. Jeszcze chwila. W takich momentach najlepiej trochę poszumieć, uspokoić dzidziołka.
10.15 – Próbuję odłożyć Pannę Lulu do łóżeczka. Powolutku, pomalutku… ciiii…
10.30 – Panna Lulu nie dała się nabrać, chce do mamy. Jeszcze do niedawna karmiłam ją rano co 2 godziny (na żądanie), ale próbuję ją trochę przetrzymać i przestawić na dłuższe przerwy. Biorę ją wiec na ręce i bujam – chodzę, siedzę, czytam, grzechoczę…
11.00 – Dobra, trzeba wrzeszczącego potworka nakarmić. Najpierw przewijanie. Podczas karmienia czytam, czasem odrywam się od aktualnie czytanej lektury i biorę jakiś dzieciowy poradnik, żeby coś tam jeszcze doczytać (choć mam wrażenie, że znam już te poradniki na pamięć).
11.30 – Nie zasnęła przy piersi, ale i tak ją odkładam do łóżeczka. Ma tam kilka zabawek potrafi się zająć sobą. Ja muszę coś zjeść i wypić kawę:) Poza tym czeka mnie prasowanie (jak nie pieluszek to koszul Maćka). To prasowanie mnie dobija – nie lubię, ale co zrobić. Już i tak oszukuję i prasuję tylko po jednej stronie.
11.15 – Panna Lulu kwęka. Mówię do niej, ale to na długo nie wystarcza. Proponuję jej więc smoka. O dziwo przyjmuje bez ociągania. Prasuję dalej.
11.45 – Panna Lulu śpi. To jakiś cud – pierwszy raz zasnęła sama w łóżeczku. Wstawiam pranie. Dzwoni moja przyjaciółka – rozmawiamy ze sobą prawie codziennie. Paulina ma synka o półtora miesiąca starszego od Panny Lulu, więc plotkujemy sobie o tym jak nam dzieci spały w nocy, kiedy szczepienia, no i oczywiście ulubiony temat… kupa :)
12.30 – Siadam do komputera. Mam wreszcie chwilę czasu – Panna Lulu ciągle śpi. Zaglądam na facebook i na gazeta.pl, przeglądam aktualności na śledzonych przeze mnie blogach. Wreszcie siadam do pisania i obmyślania kolejnych postów. Udaje mi się też rozwiesić pranie.       
14.00 – Panna Lulu się budzi. Przewijam i karmię. Karmię z jednej piersi, tak podobno lepiej. Panna Lulu się najada, więc jest ok.
14.30 – Idziemy na spacer. Ubieram Pannę Lulu w nieco za duże ciepłe ciuszki i motam w chustę. Nawet jeżeli jest z początku niezadowolona, po kilku krokach usypia. Chodzimy sobie po lesie, podziwiamy „złotą polską jesień”. To znaczy ja podziwiam, bo Panna Lulu śpi.
15.30 – Wracamy do domu. Niestety Panna Lulu wyjęta z chusty od razu się budzi. Próbuję ją namówić, żeby jeszcze raz zasnęła sobie słodko w łóżeczku, ale na nic moje namowy. Muszę zrobić obiad motam więc Pannę Lulu z powrotem w chustę i pichcimy razem.
16.30 – Przewijam i karmię.
17.00 – Wraca Maciek z pracy. Oczywiście Panna Lulu nie chce spać. Kładziemy ją więc na stole na dużej poduszce i jemy obiad. Córeczka nas obserwuje i słucha jak rozmawiamy.
17.30 – Maciek przejmuje Pannę Lulu, ja sprzątam po obiedzie.
18.00 – Udaje się ją uśpić, mamy chwilę dla siebie… żeby porozmawiać
18.30 – Głodna, chce jeść… ok, nie będę walczyć i tak udało mi się dziś utrzymać względną regularność. Przewijam i karmię, czytam.
19.00 – Przenosimy się na łóżko, przytulam Pannę Lulu, oglądamy dr House’a z płyty. Panna Lulu zasypia.
20.30 – Kąpiel, niestety trzeba Pannę Lulu obudzić. Kąpieli dokonuje Maciek, moją domeną jest kremowanie po kąpieli.
21.00 – Karmienie – już w łóżku, na leżąco, więc Panna Lulu zasypia od razu. Mamy z Maćkiem trochę czasu dla siebie, oglądamy coś albo czytamy.
22.00 – Idę spać i nic mnie nie interesuje.
1.00 – Przewijam i karmię przysypiając.
3.30 – Jak wyżej :) 
6.00 – Zaczyna się nowy, piękny dzień…

sobota, 29 października 2011

Carpe diem

Jak ma się takiego malucha to najczęściej myśli się, co będzie jak osiągnie kolejny etap: zacznie kontrolować rączki, siadać, raczkować, chodzić, mówić… Większość mam nie może się już doczekać nowych umiejętności. Ja też tak trochę mam, chociaż moja wyobraźnia sięga nawet dalej: czy posłać Pannę Lulu do przedszkola? Jak to będzie kiedy pójdzie do szkoły? Kim zdecyduje się zostać w przyszłości? To najnormalniejsze na świecie, ale…
Zwróciła mi na to uwagę moja mama. Stwierdziła, że tak bardzo czekała na kolejny etap mojego życia, że trochę za mało skupiała się na tym obecnym, przez to coś z niego traciła. Przestraszyłam się, bo ja nie chcę nic tracić, chcę jak najmocniej przeżyć każdy wspólnie z Panną Lulu spędzony dzień. Mimo, że te dni zdają się być do siebie tak podobne. Czasem się na siebie denerwuję, że zależy mi, żeby maleńka zasnęła, że chcę mieć trochę czasu dla siebie. Potem będzie mi brakowało tych chwil, kiedy mogę ją trzymać na ręku, tulić i patrzeć na jej śliczną mordkę. Wiem, że to przesada, że jednak te chwile dla siebie też muszę wygospodarować, ale…
Zawsze podobała mi się filozofia, żeby traktować każdy dzień, jakby był ostatnim. Niestety nigdy aż tak intensywnie nie żyłam. Teraz staram się chwytać dzień… w blogi, pamiętniki, zdjęcia.  

czwartek, 27 października 2011

O co chodzi?

Coś jest nie tak z tymi chustami. Niby super fizjologiczna pozycja, jak w łonie matki, ale co chwila widzę jakąś złą opinię specjalisty. Mam tu na myśli noszenie dzieci do 6 miesiąca życia, bo potem to och i ach i ekstra.
Najbardziej popularne motanie – kieszonka (dziecko pionowo przytulone przodem do rodzica, nóżki rozłożone na boki) jest odradzana przez niektórych fizjoterapeutów ze względu na pionowe ułożenie dziecka. Podobno źle to robi małemu kręgosłupowi i niby nie wolno… do 6 miesiąca. Z kolei dziewczyny z klubu kangura twierdzą, że nie ma żadnego zagrożenia. Na początku nie wiązałam tak Panny Lulu, bo wydawała mi się na to za mała, a poza tym nie trzyma jeszcze główki. Chciałam zacząć ją tak nosić koło 3 miesiąca.
Najczęściej motam Pannę Lulu w kołyskę (dziecko jest bokiem, na skos w stosunku do ciała rodzica). Okazało się jednak, że nie jest to dobra pozycja ze względu na stawy biodrowe – bo nóżki są złączone. Niestety wizytę na USG tychże stawów mamy umówioną dopiero w grudniu – uwielbiam polską służbę zdrowia.
Mimo wszystko wkładam Pannę Lulu w kołyskę. Wychodzę z założenia, że i tak zawinięta w pieluszki (żeby jej łapki nie latały) ma nóżki razem. Poza tym z racji używania pieluszek wielorazowych jest tzw. szeroko piel uchowana – ma szerzej nóżki niż jakbyśmy używały jednorazówek, co może równoważyć ewentualny negatywny efekt.
Tak na marginesie: jakiś czas temu ogarnęło mnie lenistwo, nie chciało mi się motać i zachorowałam na chustę typu „pouch”. Pouch to kawałek materiału zszyty tak, że tworzy się kołyska, nie trzeba nic wiązać, tylko przekłada się przez głowę. Chciałam kupić, ale jakoś mi było szkoda kasy na kupowanie czegoś, co mogłoby się okazać kotem w worku, więc uszyłam. Niby fajnie mi wyszło, ale nie jest to zbyt wygodne. Może dlatego, że Panna Lulu jest taka mała. Wydaje mi się za bardzo wygięta i jakoś tak nie za dobrze leży. Na razie nie polecam.   
Zwariować można, przecież musi być jakaś pozycja w której można nosić noworodki. Kiedyś kibitki nosiły przecież w chustach od narodzenia… jak to robiły, że nic się dzieciom nie działo?
Ostatnio zaczęłam też eksperymentować z kieszonką. Jest niewątpliwie wygodniejsza dla rodzica – ciężar rozkłada się symetrycznie i plecy tak nie bolą. Z główką nie ma większego problemu, robię jej kołnierz z pieluszki dla bezpieczeństwa. Wydaje mi się, że wręcz ćwiczy sobie w tej pozycji unoszenie jej. Pannie Lulu wygodnie, więc pewnie stopniowo zaczniemy używać i tego sposobu motania. A chyba najlepszym rozwiązaniem będzie nosić raz tak, raz tak i na razie nie za długo. 

poniedziałek, 24 października 2011

Pocztówki z PRL-u – odc. 3 – noworodek

Ciąg dalszy relacji mojej mamy. Tak to było w PRL-u.


Ze szpitala wypisano mnie w poniedziałek, tak wiec spędziłam w nim w sumie tydzień, z czego tylko trzy dni po porodzie. Perspektywa szybkiego wyjścia z jednej strony była zbawienna, a z drugiej dosyć przerażająca. Przed porodem człowiek wyobraża sobie, że najważniejsze to urodzić zdrowe dziecko, a potem jakoś to będzie! Nic bardziej mylnego. Dopiero potem zaczynają się schody, które na dobrą sprawą nie kończą się nawet po wyfrunięciu dziecka z domu!
Ze szpitala odebrał mnie kolega z moją mamą. Magdusię opatuloną jak naleśnik niosła ostrożnie mama – ja się bałam. Teściowa czekała na nas w domu i na moją cześć ugotowała wielki gar (ten, który miał służyć do gotowania butelek) zupy jarzynowej, który miał mnie jakoby wzmocnić i przyspieszyć pojawienie się pokarmu.
Problem z powrotem do domu tkwił w tym, że nie było Sławka, a ja nie mogłam przecież zostać sama słaba z noworodkiem. Grafik dyżurów osób towarzyszących, który ustaliłam wcześnie, był już nieaktualny, bo przecież Magdusia spóźniła się o cały tydzień. W tych pierwszych dniach miała mi towarzyszyć przyjaciółka, ale już wcześniej zaplanowała wyjazd w góry i mogła zostać znacznie krócej. Była bodaj tylko jeden dzień.
Przychodziły więc na zmianę obie świeżo upieczone babcie, mimo że obydwie miały w domu wymagających opieki mężów. Każda z nich miała inne pomysły i wspomnienia ze swojego macierzyństwa, co nie ułatwiało mi zadania. Teściowa martwiła się, że Magdusia jest taka malutka, co nie było prawdą, bo ważyła przecież przeszło 3 kg w dniu wypisania ze szpitala. Moja mama natomiast na pytania związane z pielęgnacja noworodków odpowiadała w charakterystyczny dla siebie sposób: daj mi święty spokój, to było tak dawno, że już nie pamiętam.
Notatki ze szkoły rodzenia nie uwzględniały wszystkich problemów, które mnie atakowały ze wszystkich stron i byłam dosyć bezradna. Moja mama wzięła więc w krzyżowy ogień pytań położną, która miała obowiązek odwiedzania matek w połogu. Przetrzymywała ją dłużej niż należało zalewając pytaniami, goszcząc kawą i ciastem. Położna przydała się do dwóch rzeczy. Nauczyła mnie bez drżenia rąk kąpać Magdusię. Ponadto nie przyjęła do wiadomości, że nie mam pokarmu (naprawdę nic nie leciało!) i energicznym masażem udrożniła kanały mlekodajne w moich obrzmiałych piersiach.
Zaczęła się gehenna z karmieniem. Magduszek rozpaskudzony w szpitalu butelką z której leciało żwawo mleko ani myślał ssać pierś matczyną! Młoda i naiwna trzymałam się kurczowo wiadomości wyniesionych ze szkoły i popełniłam mnóstwo błędów, których ponoć można uniknąć dopiero przy drugim dziecku. Przestrzegałam ściśle godzin karmienia (teraz karmi się na życzenie), co oznaczało wpychanie na siłę mleka, gdy Magda nie miała na to ochoty i np. smacznie spała oraz ignorowanie jej głodnych wrzasków, gdy chętnie by zjadła. Przy piersi szybko zasypiała i wysysała za mało, więc martwiłam się, że sama pierś nie wystarczy.
Powoli utarł się rytuał karmienia, który graniczył z horrorem. Najpierw było więc ważenie na specjalnej wadze, potem dostawianie do piersi i ponowne ważenie, aby sprawdzić ile Magdusia wyssała. Na koniec dokarmianie z butelki. Butelki, którą trzeba było (wraz ze smoczkiem) wygotować i wlać do niej spreparowane odpowiednio (w tym przecieranie przez sitko grudek) mleko w proszku. Właściwie nic nie robiłam tylko karmiłam. Mleko w proszku powodowało kolki, więc Magdusia się pruła, a poza tym zapowietrzała się i bardzo długo nie potrafiła beknąć. Z nocy zrobiła dzień i po prostu budziła się rozkosznie o drugiej nad ranem.
Byłam wykończona. Niedospana ściągałam pokarm z obu piersi, które Magda ignorowała i na okrągło prałam (w pralce) dziesiątki ubrudzonych ulanym mlekiem koszulek i zasiusiane pieluszki. Pranie nie schło, bo zrobiło się chłodno, a ogrzewania jeszcze nie włączono. No i te pielgrzymki odwiedzających! Ze wszystkich wizyt najlepiej pamiętam wizytę mojego ojca, który był bardzo szczęśliwy i dumny z powodu posiadania wnuczki. Obejrzał Magdusię i stwierdził, że jest ładna ale…. ja byłam śliczna. Nie sprawiło mi to spodziewanej frajdy i potem sprawdzając na starych fotografiach moją niemowlęcą fizjonomię skonstatowałam, mimo wszystko z satysfakcją, że się mylił.
Powoli czarne włosy naszej córeczki jaśniały i wycierały się. Kropeczki na nosku znikały, ale buzia ciągle była pokancerowania. Bardzo długie paluszki u rąk zakończone były bibułkowymi pazurkami, które szybko rosły i powodowały zadrapania w czasie nieskoordynowanych ruchów. Czarne oczy przyglądały mi się bacznie. Wydawało mi się też, że Magdusia próbuje się uśmiechać. To rekompensowało wszystkie złe chwile. Marzyłam jednak o normalności, no może po prostu o większym uporządkowaniu stojącej na głowie codzienności.
Wszystko zmieniło się po powrocie z Francji Sławka. Jego reakcja na Magdusię w pierwszej chwili pozostawiała wiele do życzenia. Podszedł do łóżeczka, pochylił się nad nią i skonstatował: ale żaba! Bezczelny. Przywiózł córeczce rewolucyjne jak na owe czasy gadżety niemowlęce: plastikowe butelki, spodenki z wiewiórką zapinane na specjalne napy, gumowane majtki z tzw. suchą pieluchą i specjalne agrafki z zabezpieczonym zapięciem. Przede wszystkim zaprowadził jednak w domu jakiś ład i porządek, którego ja przy całym zmęczeniu, a właściwie zagubieniu nie byłam w stanie osiągnąć. Próbował nawet wstawać do Magdusi w nocy, abym mogła trochę odespać. Próba skończyła się jednak po pierwszym razie, kiedy to wyrwana wyciem Magdy z głębokiego snu (oczywiście o drugiej nad ranem) wpadłam do jej pokoju i zobaczyłam głęboko uśpionego Sławka. Jemu ten wrzask wyraźnie nie przeszkadzał!

czwartek, 20 października 2011

Niemożliwe

Niemożliwe, że ten czas tak szybko leci. Niemożliwe, że Panna Lulu ma już miesiąc…
A jednak – miesiąc odkryć, eksperymentów, błędów i sukcesów. Najkrótszy, a jednocześnie najdłuższy miesiąc w moim życiu :) Od miesiąca jestem mamą, od miesiąca mam córeczkę.
Chociaż trochę inaczej to sobie wyobrażałam. Naiwnie myślałam, że takie małe to tylko je i śpi i właściwie jakie to można mieć z tym problemy? No niby żadne tylko najpierw się trzeba zorientować o co chodzi temu ludzikowi. Przez miesiąc można się naprawdę sporo nauczyć.
Na początku była wielka wtopa, bo myśleliśmy, że Panna Lulu płacze ze zmęczenia, a okazało się, ze z głodu. Teraz już wiem kiedy moja córka jest głodna – a głodna jest bez przerwy… no dobra przesadzam. Panna Lulu przysypia sobie przy piersi, ssie trochę według mnie za krótko i w związku z tym szybko robi się głodna. Mam kilka metod na budzenie jej: masowanie stópek, drapanie po plecach, cmokanie (czasem działa), dotykanie do noska. I tak je za krótko. Będziemy nad tym pracować w przyszłym miesiącu :)
Panna Lulu ma mały problem ze snem, to znaczy strasznie się przez sen rzuca i kwęka. Wiem, że to normalne, ale nieco stresujące – dla mnie, że coś z nią nie tak i dla niej, bo się czasem budzi. Zawijanie w pieluszki zmniejsza ryzyko bycia zaatakowaną przez własne rączki, ale rączki nie dają za wygraną i za wszelką cenę starają się oswobodzić. Niedawno spróbowałam ją położyć nieowiniętą, bo trochę mam już dosyć tego wiązania, ale… jeszcze za wcześnie. Na początku jak nie usnęła przy piersi, wkładałam ją w chustę i dopiero tam odpływała. Teraz mam już kilka metod usypiana, chusta to ostateczność – jak muszę coś w domu zrobić, albo na spacer. Dobrze sprawdza się bujanie na fotelu, ewentualnie trzymanie Panny Lulu w ramionach i kiwanie się na boki lub chodzenie, no i oczywiście szumienie. W nocy w ogóle nie przejmuję się usypianiem, nie chce spać – niech nie śpi, ja zasypiam od razu, jak tylko wyjmę pierś z jej ust (a czasem nawet wcześniej). Zdarza się, że uspokaja i usypia również smoczek. Na początku byłam przeciwna temu wynalazkowi, bałam się, że Panna Lulu się od niego uzależni, ale teraz doceniam… chwile spokoju.


Karmię piersią, choć z początku były problemy. Przez pierwsze dwa dni nie miałam pokarmu i Panna Lulu była na butli. Ale byłam zdeterminowana i po kilku ciężkich chwilach, pękających brodawkach i obrzękach doszłam z laktacją wreszcie do ładu. Niestety cały czas czekam, aż ta czynność będzie mi sprawiała przyjemność… fizyczną, bo psychiczną sprawia niewątpliwie.
Zdaję się, że Panna Lulu rośnie, co niby oczywiste, ale jak się na nią patrzy codziennie, prawie przez cały czas, to trudno uchwycić różnice. W ubrankach cały czas się topi, ma kilka, których używamy na okrągło, choć wraz z gośćmi pojawiają się kolejne :) Niestety spod spowijających Pannę Lulu pieluszek niewiele widać.
Przyjęliśmy już trochę gości – głównie rodziny. Oczywiście wszyscy się rozpływają jaka Panna Lulu śliczna… spróbowaliby mówić inaczej. Sami byliśmy z nią raz, u sąsiadki na śniadaniu – cały czas spała… a towarzystwo się zachwycało :) Niedługo zaczniemy się ruszać, bo przecież ile można siedzieć w domu. Spacery po lesie nam już przestały wystarczać.
Największe wyzwanie mojego ekorodzicielstwa (jak do tej pory), czyli pieluszki wielorazowe sprawdzają się nienajgorzej. Udaje mi się robić prania co drugi dzień, choć musieliśmy dokupić trochę ręczniczków w IKEI, bo idą tego jakieś straszliwe ilości (szlag by mnie trafił, jakbym tyle jednorazówek musiała wyrzucać). Na początku wkładałam do otula cza pojedyncze ręczniczki, teraz wkładam po dwa – bo inaczej wycieka. Tetra też się sprawdza (jakiś czas temu pisałam, że wydaje mi się za gruba, ale już nie mam takiego wrażenia). Problem jest z wkładami chłonnymi – są sztywne i kiedy Panna Lulu śpi na boku – to zdarza się, że coś tam wycieknie. Przez to nie nadają się niestety na noc (na razie). Muszę się też przyznać – użyłam kilka razy jednorazówek (dostaliśmy 2 paczki w prezencie)… w tych to dopiero wycieka… beznadziejne są! (wiodąca firma trochę lepsza od tej drugiej na liście).
A ja doszłam już prawie do siebie. Denerwuje mnie tylko ta sflaczała piłka z przodu. Od niedawna robię brzuszki, żeby jako tako wyglądać. Jeść mi się chce bez przerwy, więc trochę się oszukuję produktami razowymi i bez tłuszczu. Nie mam wagi, więc nawet nie wiem ile mi po ciąży zostało kilogramów do zrzucenia :)