środa, 31 sierpnia 2011

Pocztówki z PRL-u odc. 1 - ciąża


Jak już wspominałam w pierwszym poście, mój początkowy pomysł na blog to było porównanie ciąży z czasów PRL-u i tej dzisiejszej. Mama zgubiła gdzieś swój pamiętnik z tamtego okresu… ale na szczęście trochę pamięta. Przedstawiam odcinek pierwszy – o ciąży w PRL-u, w formie wywiadu.



Ja: Co to znaczyło: być w ciąży w PRL-u?
Mama: W PRL-u stosunek do ciąży był dwojakiego rodzaju, po pierwsze traktowano ją jako coś niepożądanego i szybko się pozbywano (antykoncepcja leżała, polskie specyfiki były nieskuteczne – pamiętam takie hasła z tzw. drugiego obiegu: "chcesz mieć zdrowe noworodki stosuj polskie antyśrodki" i " tylko margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna"). Powszechny dostęp do aborcji w szpitalach powodował, że wiele kobiet traktowało ją jako środek antykoncepcyjny, inne środki to prezerwatywy (kiepskiej jakości) i tzw. stosunek przerywany. Zamożniejsze Polki usuwały ciążę w prywatnych gabinetach ginekologicznych, biedniejsze w szpitalach. Powody usuwania to najczęściej wielodzietność, strach przed nieślubnym dzieckiem, wygoda.
W pokoleniu moich rodziców ciąża była czynem wręcz patriotycznym – należało odrobić straty poniesione w II Wojnie Światowej i wyprodukować dużo nowych obywateli – przyszłych rąk do pracy, obrońców pokoju i socjalizmu, członków partii. W moim pokoleniu (tzw. echa wyżu demograficznego) ciąża pożądana była już czymś bardzo prywatnym. Państwo polskie nie było w stanie nastarczyć młodym mieszkań, do przedszkoli ustawiały się kolejki, szkoły były przepełnione. Młodzi rodzice w miastach powszechnie przyjęli model 2+2 lub nawet 2+1.

Jakie były wtedy zakazy? co specjaliści mówili o alkoholu i papierosach?
Powszechnie uważano, ze w ciąży nie można palić i pić - dotyczyło to w głównej mierze wykształconych i mieszkających w mieście. Jednak nawet w gronie intelektualistów nie zawsze przestrzegano tego restrykcyjnie, a w rodzinach biedniejszych, zwłaszcza patologicznych nie miało to specjalnego znaczenia. Zwykle dziewczyny rzucały palenie i popijanie w momencie, gdy dowiadywały się o ciąży, a nie zawsze od razu kobieta była tego świadoma! Nie robiło się tego profilaktycznie.

Czy sugerowano wtedy jakąś dietę?
Nie było żadnej wskazanej diety (raczej sposoby odżywiania polecano dopiero matkom karmiącym piersią, a tych nie było za dużo, bo pierś nie była w modzie). Uznawano, że przyszła matka może mieć dziwne upodobania jedzeniowe i w zależności od tego na co ma ochotę wróżono jakiej płci będzie dziecko (nie znam tego dokładnie) i druga sprawa – jeśli ładnie wyglądała w ciąży to chłopiec, jeśli brzydko (rozmyte rysy twarzy, fatalna cera) to dziewczynka (bo "zabiera" urodę). Należało łykać witaminy dla kobiet w ciąży i to wszystko.

Jakie badania się wtedy robiło?
Co światlejsze, zwłaszcza te chodzące prywatnie do lekarza, robiły co miesiąc badania - mocz i morfologię krwi, a na samym początku badanie czy nie ma konfliktu serologicznego między rodzicami. Były kobiety, które z lekarzem miały kontakt dopiero w czasie porodu (chyba, że zdarzyły sie powikłania) i dlatego z biegiem czasu wymuszono (ale jak? – nie mam pojęcia) 2 badania – na  początku i pod koniec ciąży.

Teraz dziewczyny szybko idą na zwolnienie, kiedyś chyba nie było tak łatwo?
Kobiety musiały pracować (liczył się każdy pracownik, no i pensje były nędzne). Matki pracujące (w znacznej liczbie byłe mieszkanki wsi które wyemigrowały do miast, a więc bez babci na miejscu) oddawały dzieci do licznych żłobków (nawet w systemie od poniedziałku rano do piątku po południu, widując dziecko tylko w sobotę i niedzielę), a potem do przedszkoli. W obu tych placówkach wychowywano dzieci w „odpowiednim duchu”. Żłobki i przedszkola znajdowały się często przy zakładach pracy. Ciąża w żaden sposób nie zagrażała pracy, o którą nie było trudno. Urlop macierzyński trwał 3 miesiące i najczęściej matki wracały potem do pracy (przysługiwały im jakieś przerwy na karmienie, ale dokładnie nie wiem, nie można ich było wysłać w delegacje poza miejscem zamieszkania do jakiegoś wieku dziecka – ale też nie wiem jak długo). Zwolnienia matek z powodu choroby dziecka nie budziły złych emocji.

Czy były udogodnienia dla kobiet w ciąży?
Podstawowym udogodnieniem dla kobiet w ciąży było przepuszczanie w niebotycznych kolejkach i, co trwa czasem do dzisiaj, ustępowanie miejsca w tramwaju/autobusie. Z tymi kolejkami nie było jednak łatwo – ciężarnych było sporo, a kolejki coraz dłuższe. Podchodzące bez kolejki ciężarówki budziły niedobre emocje i z biegiem czasu pozwalano im kupować nie od razu, tylko co którąś osobę kupującą normalnie.

Jak było z wyprawką? Wtedy przecież w sklepach było niewiele, jak sobie radzili przyszli rodzice?
Zgromadzenie wyprawki było nie lada sztuką! Wszystkiego brakowało. Jak już coś "rzucili" to bez względu na przeczucia co do płci kupowało się nie zważając na kolory. Ja zafundowałam przyszłemu potomkowi dwa kocyki – jeden w białoróżową, drugi w białoniebieską kratkę. Pieluchy można było dostać chyba bez problemu, gorzej było z ubrankami (przywoziło sie je z Czechosłowacji bo tam było dużo i ładne), łóżeczko trzeba było upolować (po Twoje jeździliśmy do Zgierza). W latach 80’ z pieluchami tetrowymi zrobiło się krucho, bo zapanowała moda na bawełniane spódnice, które szyło sie właśnie z pieluch (ufarbowanych). Wszystkie rzeczy najmodniejsze (majtki z suchą wkładką, ubranka na napy, plastikowe butelki – to dopiero był ósmy cud świata) przywoziło sie z zachodu.

Jak się wtedy ubierały ciężarne?
Powszechnie tuszowano ciążę - luźne sukienki, szale, lejbiki (dłuższe, luźne bluzy do spodni, ale nie bardzo wiem jak te spodnie były rozluźniane – ja nosiłam spodnie na początku, potem tylko w sukienkach). Dopiero  zaawansowaną ciążę było widać gołym okiem.

Czego uczono w szkole rodzenia?
Szkoła rodzenia stawała się modna i coraz więcej wykształconych kobiet z niej korzystało, ale tłumów nie było. Chodziły do niej wyłącznie przyszłe matki (ojcowie nie brali udziału). Uczono oddychania w czasie skurczów porodowych (bardzo mi się przydały), trochę fizjologii porodu i gimnastyki, ale  przede wszystkim pielęgnacji noworodka. Ja zapamiętałam  głównie jak ważne jest beknięcie po jedzeniu i ciągłe pojenie wodą (z glukozą) – konsekwentnie się tego trzymałam. Z taka sama atencją traktowano karmienie piersią jak też z butelki. Pamiętam, że niektóre kobiety z góry zakładały, ze piersią nie będą karmić (panowało przekonanie, że to może prowadzić do deformacji biustu)  i w związku z tym bandażowały po porodzie piersi.

Jakie wtedy panowały przesądy ciążowe?
Przesądy ciążowe – specjalnie ich nie znałam. Głównie związane były z tym, żeby na cos nie patrzeć (nie zapatrzeć się), bo to wpłynie na urodę dziecka - np. patrzenie w płomień = rumień na twarzy dziecka. Gładzenie ciężarówki po brzuchu miało zapewnić szczęście gładzącemu, za to ciężarna przy stole weselnym niedobrze wróżyła nowożeńcom.

I to chyba już wszystko.

Dziękuję za wywiad :)

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Kosmetyki i chemia domowa

Od kiedy jestem w ciąży zwracam uwagę na skład różnych produktów. Z jedzeniem jest chyba najgorzej, strasznymi świństwami nas karmią (ale to osobny temat). Kiedyś miałam to w nosie… raz się żyje, ale teraz mi się poprzestawiało. 
Staram się używać jak najbardziej naturalne środki czystości i detergenty. Kiedy kupiliśmy pralkę, postanowiłam wypróbować orzechy piorące. Są one nieco słabsze, niż klasyczne proszki i płyny do prania i podobno powodują szarzenie białych rzeczy (za krótko w nich piorę, żeby móc to potwierdzić), ale przy mniej zabrudzonych rzeczach dają radę. Planuję w nich prać również rzeczy dzidziołkowe, bo eksperci twierdzą, że orzechy są wyjątkowo hipoalergiczne. Razem z pieluszkami kupiłam ekologiczny środek odkażający i wybielający, który dodaje się do każdego prania. Te dwa składniki wspólnie powinny świetnie się sprawdzać. Bo reklamy środków piorących dla dzieci nie bardzo mnie przekonują… w końcu to czysta chemia.
Zamiast czyszczącego mleczka z chlorem (żeby nie wykończyć bakterii z oczyszczalni) używam sody oczyszczonej z dodatkiem octu i soku z cytryny – świetnie się sprawdza. Szukam jeszcze jakiegoś patentu na płyn do mycia naczyń, podobno do jego produkcji można wykorzystać właśnie orzechy piorące, ale jeszcze nie próbowałam. Produkty „eko” (dostępne praktycznie wyłącznie w necie) nie są zbyt tanie… wiadomo duże znaczenie ma tu moda.  
Kolejna kwestia to kosmetyki. Bardzo podobała mi się idea robienia kosmetyków samemu z naturalnych składników… fajna sprawa. Problem stanowi jednak emulgator, który trzeba kupić – chemiczny, bo w naturze z tym kiepsko (jajko kurze z wiadomych względów do produkcji kosmetyków się nie nadaje). Wyczytałam ostatnio o bardzo naturalnej i niedrogiej linii kosmetyków dostępnej w popularnej sieci drogerii, muszę wypróbować.
Bardzo długo zastanawiałam się też nad kosmetykami dla dzidziołka. Zależało mi, żeby miały jak najwięcej naturalnych składników i nie zawierały glikoli polietylenowych (osłabiają warstwę ochroną skóry), olejów mineralnych (zatykają pory), konserwantów (mogą powodować podrażnienia, zaczerwienienia, pieczenie skóry), barwników i środków zapachowych (często alergizują). Jeden z producentów w ulotce, którą dostałam w szkole rodzenia, twierdził, że konserwanty są super – temu producentowi od razu podziękowałam. Oczywiście preparatów idealnych nie znalazłam, ale jest kilka na polskim rynku, które większość z moich założeń spełniają. Zamiast oliwki można by było kupić na przykład olej migdałowy, ale niestety nie udało mi się takowego znaleźć w normalnym sklepie (jeszcze będę szukać), a zamawianie jednej rzeczy przez net nie jest zbyt ekonomiczne.     
Szukanie naturalnych rozwiązań nie jest szczególnie proste, zwłaszcza jak się nie do końca rozumie co oznaczają nazwy chemiczne i skróty stosowane przez producentów. Trzeba się w to trochę wczytać, poszperać w necie. Bycie eko w dzisiejszych czasach nie jest wcale takie proste… ale warto spróbować :)  



sobota, 27 sierpnia 2011

Czego ciężarna nie powinna

ePić i palić… wiadomo, ale ja nie o tym. Od czasu do czasu trzeba coś załatwić, w domu, w urzędach, u fachowców. No a jak kobita na zwolnieniu, to niech kobita załatwia. Ok., sama się deklarowałam :)
Jak jeszcze w piątym miesiącu udało mi się rozkminić wirniki do pompy i łożyska, tak w siódmym zaczęły się schody. Bo ciężarna i fachowcy to ciężki temat. W ciąży następuje podobno przejściowe kurczenie się komórek nerwowych… uroczo, ale przynajmniej jest na co zwalić odpowiedzialność. A jak już ciężarna w dodatku nie ogarnia tematów technicznych – bywa kiepsko.
Bo ciężarna nie powinna  użerać się z fachowcami w kwestii silnika do pralki. Bo fachowcy na ciążę nieczuli i robią z ciężarnej debilkę. Co prawda ciężarna trochę debilką w kwestii silników do pralek jest… ale mimo wszystko nie wypada.
Ciężarna nie powinna również załatwiać wozów asenizacyjnych, bo przede wszystkim ledwo się orientuje co to takiego, a poza tym nie potrafi fachowcowi odpowiedzieć na najprostsze jego zdaniem pytania. Ona pyta o cenę, a on o pojemność szamba (bo do tego właśnie wóz asenizacyjny służy). Na domiar złego okazuje się, że nie szamba, tylko oczyszczalni ścieków… a to zupełnie inna bajka.
No cóż, wicie gniazda niekiedy polega właśnie na załatwianiu takich rzeczy. A fachowcy niech się ugryzą… niech pochodzą sobie z dziesięciokilogramowym arbuzem przez kilka miesięcy i niech im się neurony obkurczą, a nie… z ciężarnej się nabijają. 

czwartek, 25 sierpnia 2011

Let’s talk about sex


Jak już wspominałam nie znamy płci dzidziołka… i wszystko fajnie, będzie niespodzianka… ale trochę się zaczynam stresować. Bo jak już się wie, to można się przygotować, psychicznie. Niby przez całą ciążę jestem przekonana, że będzie chłopak… ale… przecież nie wiadomo. Nasze (moja i Maćka) mamy twierdzą, że od początku były pewne i się sprawdziło. A ja niby pewna jestem, ale nie do końca… i co jak jednak nie? Im łatwo mówić, im się udało. A jeżeli jednak nie trafię? To co? Że niby zła matka jestem? Bez intuicji? Nigdy nie miałam szczególnej intuicji, więc może to o niczym nie świadczy.
Bo nie jest tak, że ja bardziej chcę syna. Wiem jak fajnie jest być dziewczyną i bardzo fajnie będzie mieć taką w domu :) Dziewczyna ma większy wybór, może się bawić w chłopięce i dziewczęce zabawy, nikt jej od zniewieściałych nie wyzwie. Może płakać i okazywać słabość (według mnie chłopak też, ale to społeczeństwo…). Moda też fajna – w sumie więcej możliwości nawet jak się te wszystkie paskudne róże i hallo kitty ominie. Ja co prawda nie jestem w tej kwestii jakaś szczególnie wyczulona, ale ładnie ubrana i uczesana dziewczynka jest po prostu ładna :) Tylko mnie denerwuje to narzucanie ról od samego początku: lalki dla dziewczynek, samochody dla chłopców. Chociaż może to ma sens, ja bawiłam się klockami i łaziłam po drzewach – i co? I dopiero po trzydziestce zdecydowałam się założyć rodzinę, może właśnie dlatego.
Za to zawsze mi się wydawało, że chłopcy mają łatwiej. Mogli biegać na przerwach i spotykali się z mniejszą lub większą, ale jednak akceptacją nauczyli, a mnie zabrali za to „wzorowego ucznia”. Nie przejęłam się, ale – mimo wszystko – pierwszy raz doświadczyłam dyskryminacji. Dziewczynka powinna być grzeczna, miła, chodzić w sukienkach (nie znosiłam nosić rajstop, więc sukienki były dla mnie gehenną). Chłopak może podrywać dziewczyny na prawo i lewo – wtedy jest macho, jak tego samego próbuje dziewczyna - … sami wiecie. I tak dalej i tak dalej…
W sumie jest mi wszystko jedno, może na jednym się nie skończy i będzie para :) Tylko to przeczucie… po prostu fajnie, żeby się sprawdziło. Imiona mamy wybrane dwa, już od dawna, praktycznie nie było jakiejś szczególnej dyskusji. Chociaż zawsze mi się wydawało, że imiona dla dziewczynek są ładniejsze, to jednak łatwiej nam się wybierało to dla chłopca. Każde imię brałam pod lupę, czy aby jakiś paskudnych zdrobnień nie ma (ja na przykład nie przepadam, jak się do mnie mówi Madzia, ale tłumaczenie tego na każdym kroku jest strasznie uciążliwe i często odpuszczam), albo złych skojarzeń (na przykład podoba mi się imię Józef, ale za bardzo mi się kojarzy ze Stalinem).
Z tą nieznajomością płci to jesteśmy jednak oryginalni. Ludzie się dziwią, na przykład dentystka spojrzała na mnie jak na szaloną, jak jej powiedziałam (sama zapytała). Jak bym miała decydować, to pewnie bym się złamała. Ostatnio byłam na USG bez Maćka i… byłam twarda. Postanowiliśmy, to się tego trzymamy. Będzie synek albo córeczka, będzie super. I będziemy żyć długo i szczęśliwie :)    

wtorek, 23 sierpnia 2011

Ciążowo imprezowo

"Gdzie się podziały tamte prywatki?"... Niedawno byliśmy na weselu i niestety, tak jak Kopciuszek musiałam zmyć się przed północą. Przynajmniej miałam przy sobie księcia z bajki :) Nie daję rady, zbyt szybko się męczę i robię nieprzytomna. A kiedyś to się do rana szalało...:) Ale się nie skarżę, chciałam to mam. 
Kilka imprez w ciąży zaliczyłam, kilka nawet organizowałam Zaczęło się od śniadania wielkanocnego. Mieliśmy fantazję zaprosić całą rodzinę – kilkanaście osób. Męcząco, ale miło. Damska część wsparła mnie w przygotowaniach… ale żeby robić Wigilię – dziękuję, na to się jeszcze długo nie skuszę :) Urodziny Maćka też jakoś przetrwałam, nawet się dobrze bawiłam i udało mi się nie zasnąć do drugiej… w nocy.
Przyzwyczaiłam się też do obserwowania pijanych znajomych… ciekawe obserwacje. Nie przeszkadza mi, że nie piję, trochę tylko brakuje czerwonego wytrawnego wina. Obiecałam sobie, że na swoje urodziny (wypadają w 38 tygodniu bodajże, więc raczej zdążę) kupię wino bezalkoholowe… należy mi się :) Niepicie alkoholu wiąże się poza tym z jedną przemiłą rzeczą – brakiem kaca. Maciek jęczy i cały dzień snuje się jak zombie, a ja zdrowa, szczęśliwa…   
Palenia też mi nie brakuje. Najlepsza motywacja żeby rzucić, to zajść w ciążę. Tylko mi dym przeszkadza … bardzo. A pamiętam jak mnie kiedyś wkurzało, że przy ciężarnych nie można palić… na balkon trzeba było wychodzić. Teraz też wychodzą, tylko beze mnie. W związku z tym spędzam czas z inną częścią towarzystwa… tymi, dla których nie było czasu, bo się było na fajce. Ma to oczywiście dobre strony… można sobie o porodach porozmawiać :) 

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

W kwestii GMO

Zdecydowałam się na blog trochę ekologiczny, więc powinnam się w tej sprawie wypowiedzieć. Chociaż trochę:) Kiedyś byłam wielką zwolenniczką organizmów modyfikowanych genetycznie i nadal trochę jestem. Najbardziej tych mikro – bakterii i grzybów, które mogą być wykorzystywane w wielu gałęziach przemysłu, a także do rozkładu różnorodnych odpadów. Modyfikacja roślin również mogłaby przynieść dobre efekty – rośliny bardziej odporne na suszę, dające owoce wzbogacone o dodatkowe wartości odżywcze, antyoksydanty, antybiotyki, czy nawet szczepionki. Kiedyś myślałam, że taka będzie przyszłość, że GMO zmniejszy głód na świecie, będzie walczyć z chorobami i zanieczyszczeniem.
Kiedyś byłam naiwną idealistką, nie sądziłam, że rynek opanują korporacje. A korporacje nie są fajne. Od jakiegoś czasu zagarniają wszystko co się da z masową świadomością włącznie. Niby jesteśmy wolni, żyjemy w demokracji, mamy wybór, ale ze wszystkich stron bombardują nas reklamami, mamią niedopowiedzeniami, albo wręcz kłamstwami… wodzą za nos, a my się dajemy. Bardzo bym chciała być świadomym konsumentem, który potrafi wybrać tylko najlepsze produkty, najbardziej naturalne i wyprodukowane bez wykorzystywania innych, słabszych. Niestety często wygrywa wygoda i lenistwo… i tu nas mają.
Podsumowując, idea GMO mogłaby być szczytna i zrobić wiele dobrego… gdyby nie korporacje. W Stanach opanowały prawie całe rolnictwo zastępując różnorodne odmiany roślin uprawnych, odmianami GMO. Zmniejsza to bioróżnorodność na polach i… na talerzach. Najczęściej rośliny, którymi karmią nas korporacje są odporne na pestycydy – oczywiście pestycydy produkowane przez te same korporacje… oczywiście świństwo straszne. Zdarza się też, że rośliny same te pestycydy produkują… i ja mam to jeść? O wpływie GMO na zdrowie ekologowie mają wyrobione zdanie, możecie o tym poczytać w niezliczonych artykułach. Ja mam do tego pewien dystans, bo tak naprawdę mało wiemy, musi upłynąć wiele lat… czekamy więc… i tak najpierw zachorują Amerykanie, może będziemy się mogli wtedy jeszcze wycofać.
W Polsce jeszcze GMO nie mamy i jest szansa, że mieć nie będziemy. Ważą się losy ustawy, zieloni protestują. Może im się uda polityków przekonać, chociaż jakoś w tych polityków nie wierzę. Jedyne co mnie pociesza to to, że uprawa GMO dotyczy głównie soi, kukurydzy i bawełny, a tego u nas nie sieją (choć jeść będziemy). I jeszcze jedno – mam nadzieję, że polski rolnik to tradycjonalista i na wynalazki się nie zgodzi… oby. 

niedziela, 21 sierpnia 2011

Domeczek

Domeczek jest Maćka można rzec od pokoleń. A bardziej precyzyjnie ziemia – kupiona przez Maćkowego dziadka. Miał człowiek łeb na karku – piękny kawałek świata kupił :) Niedaleko domeczku są siedziby dziadków, wujków i kuzynostwa… dla wszystkich starczyło. I to jeszcze w mieście, jakieś 15 minut samochodem do centrum Łodzi (jak nie ma korków).
A sam domeczek mały, drewniany… uroczy. W zeszłym roku go ocieplaliśmy bo wicher szalał po izbie. Wtedy się chyba w Maćku zakochałam… był strasznie męski z tym młotkiem w ręku (a młotek bagatela 10 kg ważył!). I w ogóle wszystko robiliśmy sami (ja jako skromny pomocnik). Maciek miał koncepcję… wiedział co i jak. Na szczęście tak jak i ja, mój ukochany nie jest perfekcjonistą, więc wszystko poszło sprawnie i szybko. Fajnie jest sobie od czasu do czasu ciężko popracować fizycznie, psychika odpoczywa, jak nigdy. Pamiętam, że jako małą dziewczynka lubiłam pomagać tacie… doświadczenie zaprocentowało.
W tym roku też robiliśmy remont. Jakoś tak się najczęściej dzieje, że jak kobita w ciąże zachodzi, to się remonty zaczynają. Wielu moich znajomych to przerabiało… żeby zdążyć przed porodem, bo potem nie będzie czasu i głowy. W tym roku ocieplaliśmy podłogę i zmienialiśmy kuchnię. Tylko, ze niestety tym razem nie byłam pomocna… nic mi nie pozwalał robić :( Udawałam więc, że zarządzam :) Między innymi okiełznałam Maćkowe zapędy i namówiłam go żeby kupić gotowe szafki… bo chciał robić sam. Teraz mamy w kuchni piekarnik (jejku, jak ja za nim tęskniłam) i pralkę (do tej pory woziliśmy ciuchy do rodziców)… luksusy :)


Tylko gabaryty zaczęły nam przeszkadzać… marudzimy, że domeczek za mały. Bo jednoizbowy i z dzidziołkiem zrobi się ciasno. Fanaberie, w średniowieczu by się ty pomieściła dziesięcioosobowa rodzina… ech, standardy ciągle idą w górę :) Mamy nadzieje, że dostaniemy zgodę na budowę lub rozbudowę, ale sprawa się ciągnie. Sprawy urzędowe zawsze się ciągną… i miej tu zaufanie i szacunek do administracji państwowej.    

piątek, 19 sierpnia 2011

Ostatnia prosta

Ostatnio ktoś mnie zapytał, czy mam już spakowaną torbę do szpitala... yyyy... nie mam nawet połowy rzeczy, które należy do tej torby włożyć.
Ale w końcu się ruszyło. Wczoraj złożyliśmy łóżeczko - prezent od dumnych dziadków i zrobiliśmy lwią część zakupów łóżeczkowo - kąpielowych. Przyszły też staniki do karmienia i koszule nocne zamawiane przez net. Prawie wszystko jest, lista zakupów się kurczy.
Tylko pieluszki kupowałam dużo wcześniej, bo bardzo mi się podobały i nie mogłam się doczekać. Ciuszki też sukcesywnie kolekcjonuję jeżdżąc w odwiedziny do dzieciatych znajomych :) No dobrze, przyznaje się kilka kupiłam sama... nie mogłam się powstrzymać... takie śliczne... takie malutkie.
Wielu rzeczy na razie nie mamy i mieć nie chcemy. Postanowiliśmy darować sobie gondolę, bo gdzie to ustrojstwo trzymać, jak się ma mało miejsca? I tylko na pół roku - bez sensu. Plan jest taki, że przez pierwsze pół roku dzidziołek będzie noszony w chuście, a potem kupimy spacerówkę. W najgorszym wypadku, jak bez gondoli nie damy rady, będziemy się martwić później... życie zweryfikuje. Nie kupujemy też pieluszek jednorazowych (z wiadomych względów), laktatora (jak będzie potrzebny, to się pożyczy), leżaczka (nie czujemy potrzeby, poza tym za dużo miejsca zajmuje), niani elektrycznej (fanaberie, zwłaszcza jak się ma jedną izbę).
Poza zakupami wzięłam się za pranie i prasowanie. Nie lubię prasować i absolutnie nie uważam żeby nadmierna higiena była komukolwiek potrzebna, ale prasowanie zmiękcza tkaniny. Zobaczymy, czy dzidziołek będzie wrażliwy, jak nie to może prasować nie będzie trzeba :) Muszę też kilka rzeczy uszyć - ręcznie, maszynowo nie umiem, ale ostatnio to ręczne szycie wychodzi całkiem fajnie. I w ogóle... chyba mi się włączyło wicie gniazda :)


czwartek, 18 sierpnia 2011

Szczepienia

Jest taki nurt w eko-rodzicielstwie, który mówi „nie szczepić”. I z tym się kategorycznie nie zgadzam. Z jednej strony trochę świństwa jest w to biedne dziecię pompowane… ale mimo wszystko. Choroby przeciw którym szczepionki chronią siały ogromne spustoszenie wśród dzieciaków na przestrzeni wieków. Nie chcę żeby moje dziecko doznało: uszkodzenia mięśnia sercowego (błonnica), trwałego uszkodzenia mózgu (krztusiec), zaników mięśni, porażeń i niedowładów (polio), marskości wątroby (WZW), nie mówiąc już o rozwiązaniach ostatecznych (tężec czy gruźlica). Zdaję sobie sprawę, że szczepionki nie są do końca bezpieczne, ale zdecydowanie bardziej niebezpieczne wydają mi się choroby.

Oczywiście przyjrzałam się zagadnieniu trochę bliżej. Na szczęście na rynku jest wiele preparatów i można wybrać te, które nie posiadają substancji szkodliwych, lub posiadają ich mniej. Nawet jeżeli nie są to szczepionki darmowe proponowane przez szpital, czy przychodnię, można dokupić odpowiedni preparat.
Najgorsze świństwo, które występuje w wielu szczepionkach to tiomersal  – związek toksycznej rtęci. W części krajów zawierające tą substancję szczepionki zostały już wycofane, w Polsce jeszcze nie. Po wielokrotnym stosowaniu preparatów z tiomersalem obserwowano wyższe niż dopuszczalne stężenie rtęci w tkankach. A w nadmiarze rtęć w ludzkim organizmie niszczy błony biologiczne i zakłóca wiele procesów biochemicznych. Na polskim rynku tiomersal występuje najczęściej w szczepionkach na WZW typu B i trójskładnikowych: błonnica, tężec, krztusiec.    
Nie za dobre są również związki aluminium (glinu), które mogą powodować bóle mięśni i stawów, a także słabość mięśni. Niestety związki glinu są powszechnie stosowane i nie da się ich zupełnie wyeliminować. Zwiększają one bowiem odpowiedź immunologiczną na szczepionkę.
Należy przede wszystkim czytać ulotki i pytać się lekarzy jakie jest niebezpieczeństwo stosowania. Dotyczy to również w dużej mierze alergików, bo szczepionki mogą zawierać substancje uczulające: żelatynę, białka jajka kurzego czy antybiotyki.   
Warto też powiedzieć lekarzowi jeżeli zauważyliśmy coś niepokojącego. Pediatra powinien zgłosić ten fakt wyższej instancji (cokolwiek nią jest). W Polsce wszystkie szczepionki są teoretycznie bezpieczne, bo mało kto informuje o problemach.  

* Pisząc ten post korzystałam między innymi z artykułu Marii Mrozińskiej, Ewy Bernatowskiej i Ewy Mik „Skład i bezpieczeństwo szczepionek”. Można go znaleźć w Internecie. Do tekstu dołączona jest tabela zawierająca skład szczepionek dostępnych na polskim rynku.  

środa, 17 sierpnia 2011

Konkurencja


Dużo tych maminych blogów w sieci. Spory wybór i… konkurencja :) Ale przyznam się szczerzę, że dopóki nie zaszłam w ciążę blogi zupełnie mnie nie interesowały, może jakieś specjalistyczne… od czasu do czasu. Coś w tym jest, że ma się ochotę dzielić z kimś ten czas, nawet z kimś zupełnie obcym. Fajnie jest poznawać historie innych mam, uczyć się od nich, śledzić ich zmagania z maluchami. To wciągające jak serial, a w dodatku autentyczne. Często w ciąży jest więcej czasu dla siebie i na czytanie, a przecież dobrze się czyta o czymś, co same przeżywamy, albo o tym, co nas lada chwila czeka.  Lubimy to, z czym możemy się identyfikować.
Niektóre z tych blogów są „zwyczajne” – o życiu, inne mają jakieś motywy przewodnie, na przykład modę, gotowanie albo testowanie produktów. Oprócz warstwy „fabularnej” można czerpać inspiracje w różnych dziedzinach. Zdarza mi się korzystać z przepisów kulinarnych zamieszczanych na jednym z maminych blogów. Lubię gotować, ale często osiadam w martwym punkcie, nie chce mi się wymyślać, idę na łatwiznę, ale … wystarcza mała inspiracja i wracam do formy. Albo z ciuchami, chodzę taka rozmemłana, ciągle w tych samych ciuchach w jedynym słusznym kolorze (czarnym), a tu wiosna idzie… lato, trzeba coś weselszego włożyć, umalować się wyglądać jakoś … i inspiracje z blogów modowych płyną.
Dlatego czytając to wszystko od jakiegoś czasu mnie też się zachciało pisać. Żeby się podzielić, nawet jeżeli mało kto będzie to czytał, żeby sobie poukładać pewne rzeczy i przemyśleć, żeby się kiedyś dziecku pochwalić, że mamusia blogerka – siadaj i czytaj bachorze jak się rodzicielka z tobą męczyła ;)

wtorek, 16 sierpnia 2011

Sportowo ciążowo

Postanowiłam się w ciąży nie obijać i trochę się poruszać. Oczywiście po skończeniu trzeciego miesiąca i po konsultacji z lekarzem. Z jednej strony, to podobno dobre dla dziecka (amerykańscy naukowcy tak stwierdzili), ale egoizm też miał tu coś do powiedzenia. Ruch przygotowuje podobno do wysiłku, jakim jest poród naturalny, zmniejsza ryzyko pojawienia się rozstępów, poprawia samopoczucie, zmniejsza dolegliwości związane z przeciążeniem kręgosłupa i krążeniem, ułatwia powrót do formy po wydaniu potomka na świat… itp. itd. – sport to zdrowie.
Przede wszystkim zaczęłam szukać w necie  jogi dla ciężarnych. Głównie dlatego, że jogę lubię i mnie nie nudzi jak inne aktywności. No i co się okazało? Jogi dla ciężarnych w Łodzi nie ma :( Możliwe, że trafiłam na jakąś lukę, bo słyszałam że kiedyś była. Dupa blada… w tej chwili żadna szkoła jogi, a powstają mam wrażenie jak grzyby po deszczu, nie prowadzi zajęć dla ciężarówek. Można oczywiście dołączyć do normalnej grupy, ale trener nie pozwala robić większości ćwiczeń, co to za frajda? Wszyscy wiszą na linach, a ty sobie siedzisz ze skrzyżowanymi nogami, ech… Zaczęłam więc ćwiczyć sama. Skonsultowałam się ze znajomym joginem, poczytałam artykuły, pooglądałam filmy i złożyłam sobie zestaw ćwiczeń, które staram się wykonywać regularnie.
Ale wiadomo jak to jest, jak się ćwiczy samemu… w związku z tym postanowiłam chodzić na to, co jest. Jedyne zajęcia dla kobiet w ciąży jakie udało mi się znaleźć to „Aktywne 9 miesięcy”. Niby jest to fajnie, ćwiczenia dostosowane dla ciężarnych, skonstruowane tak, żeby trenować odpowiednie partie mięśni… tylko, że ja nie znoszę fitnessu. Fitness mnie nudzi potwornie, nigdy nie wytrzymałam na aerobiku dłużej niż 3 zajęcia, a było to w czasie, w którym bardzo chciałam schudnąć. Lubię taniec, jogę i sztuki walki – tych ostatnich w ciąży nie polecam:) Ale czego się nie robi dla przyszłego potomka, no i dla siebie, żeby potomka możliwie bezproblemowo urodzić. Więc chodzę na te „Aktywne 9 miesięcy” z małymi przerwami i chodzić będę chyba do końca.
To jednak nie wszystko, przed ciążą byłam umiarkowanie aktywna, teraz się rozkręciłam. Chodzę również na basen. Basen też mnie przed ciążą nudził, chociaż pływam nieźle, bo mnie rodzice ciągali po jakiś szkółkach jak byłam mała. Jednak pływanie od ściany do ściany jakoś mnie nie przekonuje. Mimo wszystko pływam, czuje jak mi się boki rozciągają i kręgosłup odciąża, jest nieźle. Oczywiście baseny uczelniane, czyli te tańsze i czystsze (w moim przekonaniu), w wakacje są pozamykane… horror jakiś.
Puenta z moich wynurzeń jest taka – mało jest zajęć dla kobiet w ciąży w moim pięknym mieście, co wcale mi się nie podoba. Nie wiem, czy ciężarówki są tak mało aktywne i klubom nie opłaca się prowadzić tego typu zajęć? Obawiam się, że po urodzeniu dzidiołka będzie podobnie – zajęć dla mam z dziećmi… brak :(

niedziela, 14 sierpnia 2011

Kilka słów o ciąży

Wszystko było niby zaplanowane, ale nie zdążyliśmy tego jakoś szczególnie przemyśleć… bo się stało, za pierwszym razem…  tylko spróbowaliśmy. Wyluzowani, jeszcze trochę na rauszu wróciliśmy z sylwestra i … hop.
Aleśmy się ucieszyli, kiedy test wyszedł pozytywnie :) Twardo czekałam, aż Maciek wróci z pracy, żeby razem z nim odczytać wynik. Chociaż przeczucie miałam już wcześniej, coś było inaczej. Poleciałam do mojej ginekolog, niestety prywatnie i tak już u niej zostałam… ufam jej i nie muszę czekać w kolejkach… za to się płaci.
Wszystko idzie super, jakieś drobiazgi po drodze: trochę za bardzo napięty brzuch, trochę za niska hemoglobina, przeziębienie, zgaga… w sumie luz. Ciąża wzorcowa, bez szaleństw i oby tak do końca. Pierwszy trymestr chodziłam zaspana, drugi – radosna i pełna energii, teraz – w trzecim – jestem ociężała. Na szczęście wakacje zaliczyliśmy w drugim trymestrze i robiłam średnio po 7 km dziennie po pięknych polskich miasteczkach, lasach i plażach. Udało nam się też z pogodą, w czerwcu było super, teraz – jakiś koszmar.
Nie znamy płci dzidziołka. Czekamy do porodu… będzie niespodzianka. Nie mamy żadnej szczególnej ideologii, nie chcemy być na siłę oryginalni, po prostu wydaje nam się, że to fajne. Ominął nas dzięki temu ten różowo – błękitny szał wybierania wszystkiego pod kolor. Musimy się trochę pomęczyć, żeby było bezpłciowo, ale ponieważ nie lubimy żadnej z wyżej wymienionych barw, jakoś dajemy radę. A jeżeli chodzi o rzeczy używane, to nie przeszkadza mi, że chusta jest niebieska, fotelik ciemnoróżowy, a kilka pajacyków ma falbankę – nie sądzę, żeby nasze dziecię miało z tego powodu kiedykolwiek traumę.


I już się nie możemy doczekać, aż się dzidziołek pojawi. Trochę się staramy przygotować, chodzimy do fajnej szkoły rodzenia (ostatnio mnie Maciek całą wymasował – bardzo fajna szkoła:), sporo czytam, szukam inspiracji w necie (stąd też różne eko-ciekawostki). Maciek się śmieje, że dziecko to moje nowe hobby… a niby co mam robić, strasznie jestem podniecona nową rolą. 

sobota, 13 sierpnia 2011

Eko ja


Z jednej strony ekologicznie, z drugiej ekonomicznie i minimalistycznie. Trochę z przekonania, trochę z jakiś wrodzonych właściwości, trochę z  musu. Fajnie, że to modne, fajnie, że jest dużo informacji i gadżetów – pewnie sama bym na to nie wpadła. Ale bez przesady, nie jestem w tej kwestii ortodoksyjna, nie jestem wegetarianką i kilkoma rzeczami się nie zgadzam. Ogólnie rzecz biorąc, używając języka unijnego, uprawiam ostatnio rozwój zrównoważony :) No bo tak:
- mieszkamy z Maćkiem w małym drewnianym domku na skraju lasu, w ogródku rosną owoce i warzywa – ekologiczna sielanka – jak tu nie być eko
- segregujemy odpady – banał, poza tym za wywóz tych posegregowanych nie płacimy (choć nawet jakbyśmy płacili, to też bym segregowała) – ale trzeba było ten punkt dodać
- staram się ograniczyć ilość posiadanych rzeczy – w dużej mierze jest to wymuszone przez niewielką przestrzeń szaf i szafek… na szczęście nie jestem zakupową maniaczką
- staram się kupować produkty polskie, a najlepiej lokalne – kiedyś próbowałam nie kupować chińszczyzny, ale na dłuższą metę jest to bardzo trudne i zrezygnowałam, ale patrzę na etykiety i jak tylko mam wybór kupuję krajowe
- mamy wiele sprzętów z drugiego obiegu, tylko niestety w lumpeksach nie potrafię kupować :( … za dużo tam tego i brzydko pachnie
- chcę używać pieluszek wielorazowych – no bo ta góra śmieci… a poza tym są duuuuużo tańsze
- chcę rodzić naturalnie i mam nadzieję, że państwowa służba zdrowia mi to umożliwi
- chcę karmić piersią – bo wygodniej :) i zdrowo
-  większość rzeczy dla maleństwa będzie używana: fotelik i ciuchy po dzieciach przyjaciółek (chociaż nie jestem w stanie opanować manii zakupowej mojej mamy), kwestia wózka jeszcze nie jest rozstrzygnięta
- część zabawek będzie robiona ręcznie – jakiś czas temu włączyło mi się szycie i stworzyłam kilka gałgankowych laleczek i zwierzątek; poza tym przecież to patyk zdobył nagrodę dla najlepszej zabawki wszechczasów, a u nas patyków pod dostatkiem
- chcę nosić me dziecię w chuście, symulacja bardzo mi się podobała, wygodne to… chusta będzie oczywiście second hand
Tyle na razie przychodzi mi do głowy. Niektóre punkty jeszcze niezweryfikowane :) … będę weryfikować i opisywać moje zmagania z nimi. Niektórym przyjrzę się dokładniej.

piątek, 12 sierpnia 2011

Rozmemłanie


Ogólnie się nie nudzę, nawet sama ze sobą. Częściej w towarzystwie… nudnym. Ale jakoś teraz kiepsko się zrobiło. Książki wszystkie przeczytane – te z domu. Do księgarni mi się nie chcę, poza tym drogo. Jakaś taka ociężała jestem. No w sumie to mam prawo – 8 miesiąc ciąży:) Ale wszystko już zaplanowane, prawie wszystko kupione… czekanie. Grać mi się nie chce, jeszcze od czasu do czasu włączę Cywilizację, ale jakoś się nie mogę przełamać, żeby zacząć grać w Wiedźmina. Wiem, że mnie wciągnie i nie będę mogła się oderwać przez jakiś czas. I nie mogę się zebrać, jak do jakiejś wielkiej roboty. Roboty mi po prostu brakuje, za długo na zwolnieniu siedzę… tylko że już bym nie miała siły.

No to blog… jako ratunek przed monotonią i rozmemłaniem. Jakieś obowiązki regularne:)

A miało być inaczej, miałam inny pomysł na blog.  Znalazłam kiedyś pamiętnik mojej mamy obejmujący końcówkę ciąży, poród i pierwsze miesiące mojego życia. Był koniec lat 70’, czyli tzw. późny Gierek i zgoła odmienne teorie wychowania i opieki nad dziećmi. Mając w ręku taką pamiątkę, a przed sobą wielgachny brzuch noszący mojego własnego potomka zdecydowałam się skonfrontować mamine zmagania te obecne i te sprzed trzydziestu lat. Chciałam pokazać różnice i podobieństwa macierzyństwa dwóch pokoleń. Niestety, mama pamiętnik zgubiła… nie ma… i dupa. Konfrontację pomysłów dzisiejszych i tych sprzed lat planuję, ale niestety już nie tak bezpośrednio.