poniedziałek, 28 listopada 2011
Poradnik dla zielonych rodziców
Miałam tej książki nie kupować… bo tak jest bardziej ekologicznie. Poza tym trochę już przecież wiem, „siedzę w tym” można by rzec – prowadzę w końcu ten blog. Ale dostałam... Mikołaj się w tym roku pospieszył.
I bardzo mi się ta książka spodobała. Bo ogólnie bardzo mi się podoba to, co robią dziewczyny – to całe promowanie ekorodzicielstwa i w telewizji i w necie, teraz na papierze (ekologicznym!). Pamiętam jak pierwszy raz odkrywałam stronę ekomama.pl i dziecisawazne.pl będąc jeszcze w ciąży, jak wszystko wydawało mi się bliskie i ciekawe… pochłaniałam artykuły ekspertów. A książka Reni Jusis i Magdy Targosz jest właśnie w formie wywiadów z ekspertami.
Czytałam sobie o porodzie wspominając ten mój – sprzed dwóch miesięcy. Naturalny, tak jak chciałam i mimo, że w szpitalu to piękny, bo przecież wydałam na świat Pannę Lulu. Tą samą, która teraz leży koło mnie i uśmiecha się przepięknie (bo już umie). I choć mam to już za sobą przydadzą mi się informacje chociażby o porodzie domowym, bo może zdecyduję się na to przy drugim dziecku. O karmieniu piersią czytałam mając maleństwo przy swojej. Czytałam między innymi o błędach, których udało mi się uniknąć, choć przez pierwsze dwa dni w ogóle nie miałam pokarmu. A potem wymasowałam Pannę Lulu jak tylko umiałam najlepiej, bo chociaż widziałam, że istnieje coś takiego jak masaż niemowląt, to nabrałam przekonania, że mimo, że nie jestem profesjonalistką i tak robię to dobrze.
Książka utwierdziła mnie w przekonaniu, że buduję dobre relacje z moją córeczką nosząc ją w chuście i na rękach, przytulając i śpiąc razem z nią. Wywiady z psychologami podsumowały moją wiedzę i przekonania na temat wychowania dzieci. O szacunku, o miłości, o bliskości.
Najbardziej wciągnęły mnie rozdziały o żywieniu. Jestem właśnie na etapie dokształcania się w tej materii i planuję małą rewolucję. Może nie od razu zostanę weganką, ale od jakiegoś czasu staram się kupować i gotować bardziej świadomie. Informacje z Poradnika dały mi dużo do myślenia.
O pieluszkach wielorazowych wiem już sporo z własnego doświadczenia. Ten rozdział nie zrobił na mnie większego wrażenia, ale wyobrażam sobie, że dla osób, które nie miały kontaktu z wielorazówkami może wiele nauczyć i, co najważniejsze – przekonać, a o to przecież chodzi.
Fajnie było przeczytać o naturalnych kosmetykach i środkach czystości. Chętnie zacznę stosować podane w książce przepisy. Na pewno przydadzą mi się też informacje o eko zabawkach i eko zabawach, choć może trochę później. A to że eko znaczy tanio (ostatnie rozdziały) przekonuję się każdego dnia.
Cieszę się, że ta książka powstała i że robi się o niej głośno. Dla mnie jest ona pewnym podsumowaniem tego, co już wiem lub czego się domyślam, ale dla wielu obecnych i przyszłych rodziców to może być spore odkrycie. I choć lubię być oryginalna, będę się naprawdę cieszyć, kiedy ekorodzicielstwo stanie się powszechne, bliskość stanie się normą i świat przestanie tonąć w śmieciach pieluszek jednorazowych i plastikowych zabawek.
czwartek, 24 listopada 2011
Być eko – kwestia śmieci
Śmieci nas
zalewają. Niewielkim problemem są te, które łatwo ulegają biodegradacji, gorzej
z tworzywami sztucznymi, szkłem czy metalami. Zwłaszcza, ze są to cenne
surowce, które można wykorzystać ponownie. Wierzę w postęp nauki i w to, że
kiedyś jakieś super bakterie czy grzyby rozłożą i przetworzą wszystko w krótkim
czasie. Na razie jednak środowisko obciążane jest tonami odpadków.
- segregacja –
to oczywiście podstawa, trzeba jednak segregować świadomie. Ja zostałam
„przeszkolona” przez pana z firmy gospodarującej odpadami przy podpisywaniu
umowy, ale większość osób (zwłaszcza tych mieszkających w blokach) nie wie
dokładnie co może segregować. Bo do przetworzenia nie nadaje się każdy papier
czy plastik. Segregowane opakowania powinny być czyste (ja myję je pod zimną
wodą) i jeżeli to możliwe – zgniecione przed wyrzuceniem. Firma która odbiera
moje śmieci nie przetwarza niestety opakowań kartonowych po napojach – dlatego
bardzo rzadko napoje w takowych kupuję. Segregujemy więc:
+ plastik – butelki (najlepiej bez nalepek),
torby (czyste)
+ papier – gazety i/lub czasopisma;), książki
(choć to grzech), zeszyty, katalogi (i inne reklamy), worki papierowe, koperty –
papier nie może być brudny, zatłuszczony czy poklejony
+ szkło – butelki i słoiki bez kapsli i
nakrętek
+ aluminium – puszki, drobny złom, folia
aluminiowa (czysta)
- kompost – jak
się ma domek z ogródkiem dobrze jest mieć też kompostownik. My mamy, wyrzucam
tam śmieci organiczne (obierki itp.) i resztki jedzenia (tymi dość szybko
zajmują się okoliczne zwierzaki). Przyznaję się bez bicia – nie zawsze to
robię.
- papierek na
trawniku – szlag mnie trafia, jak widzę coś takiego, nie mówiąc już o tym jak
bardzo zaśmiecone są nasze lasy. W dużej mierze jest to wina samorządów – jak
nie ma koszy na śmieci na ulicach w parkach i na osiedlach, to jak się mają
ludzie nauczyć do nich coś wyrzucać? A za wyrzucanie śmieci do lasu wlepiałabym
jakieś gigantyczne kary… tylko kto by tego pilnował. Chyba dopiero nasze
dzieci, jeżeli je tego nauczymy, zaczną szanować wspólną przestrzeń.
- wielorazowo –
żeby produkować jak najmniej śmieci dobrze jest używać produktów wielorazowych.
Nie mogę nie wspomnieć o pieluszkach, które skutecznie używam :) Niestety nie
udało mi się namówić Maćka, żeby używał wielorazowe pudełko śniadaniowe –
używamy papierowe torebki.
niedziela, 20 listopada 2011
Dzień za dniem
No i minął
kolejny miesiąc (kiedy to się stało?). Pozmieniało się tak dużo, że
postanowiłam to podsumować. Coraz lepiej się z Panną Lulu rozumiemy. Wiadomo
kiedy mokro, kiedy jeść, a kiedy po prostu nudno, albo chce się spać.
Oczywiście zdarzają się pomyłki, kiedy próbuję jej wcisnąć smoka, myśląc, że
jest zmęczona, a ona go konsekwentnie wypluwa, co się dzieje?... wiadomo, kupa.
Głużyć jeszcze Panna Lulu za bardzo nie chce, zachęcam ją podpowiadając głoski:
GA, GU, GE, ale tylko czasami podejmuje ten dialog. Za to pięknie zaczęła się
uśmiechać :)
Je Panna Lulu
coraz bardziej regularnie. Usilnie staram się ją przestawić na jedzenie co 2,5
godziny, niestety, jeszcze często karmię co 2 godziny (bo się pruje i nie chcę
jej głodzić przecież), ale jest coraz lepiej. W nocy przesypia 4 do 5 godzin,
co jest całkiem miłe i pozwala się wyspać.
Mieliśmy spory
problem z katarem. Nie wynikał on z przeziębienia, tylko z suchości (tak
twierdzi lekarka, zbadała Pannę Lulu – chora nie jest). Biedactwo gulgotało
całą noc i pół dnia. Aplikowałam jej kropelki z wody morskiej i oleju
sezamowego (podobno super nawilżają). Robiło się lepiej dopiero po spacerze.
Próbowaliśmy oczyszczać nosek aspiratorem, ale awantura była na tyle skuteczna,
że odpuściliśmy. Teraz jest już trochę lepiej, może ten olej sezamowy zadziałał.
Maciek aż higrometr kupił żeby zbadać wilgotność w domku i wyszło, że jest
całkiem nieźle. Tajemniczy katar.
Z innych wiadomości
medycznych to byłyśmy u pediatry dwa razy. Raz na ogólnym sprawdzeniu i z tym
gulgotaniem, bo się martwiłam. Urosło mi dziecko całkiem sporo – jakieś półtora
kilograma od urodzenia (urodziła się malutka – 2800g). Potem na szczepieniu.
Panna Lulu była bardzo dzielna, trochę wyła ma się rozumieć, ale szybko dała się
uspokoić przy piersi. Na szczęście było tylko jedno kłucie, bo zdecydowaliśmy
się na szczepionkę skojarzoną 6 w 1. Zawsze bałam się zastrzyków, nawet
zdarzało mi się mdleć na widok strzykawki (w ciąży się jakoś przyzwyczaiłam na
szczęście), więc chciałam oszczędzić córeczce cierpień. Byłyśmy też na USG
stawów biodrowych. Wcześniejszy termin załatwiony został oczywiście po
znajomości (wcześniej miałyśmy termin na grudzień). Okazało się, że wszystko jest w porządku. Ciekawe, czy używanie pieluszek
wielorazowych – szerszych od jednorazówek i noszenie w chuście (w kieszonce)
miało tu znaczenie.
Rączki Panny
Lulu są już wolne :). Już jest świadoma, że to jej i nie robi sobie nimi
krzywdy, choć paznokcie i tak trzeba obcinać (trochę mnie to stresuje).
Ostatnio odkryłam, ze najlepiej robić to „na śpiocha”. Rączki służą teraz do
wkładania do buzi, przytrzymywania, lub usuwania smoka i machania w sobie jedynie
znanym celu. Powoli, nieśmiało zaczyna je wyciągać w stronę zabawek... trąca króliki
na karuzeli.
Główkę podnosi
wysoko, podobno nawet za wysoko. Odwiedziła nas znajoma lekarka specjalizująca
się w wadach postawy. Okazało się, że Panna Lulu już się zdążyła pokrzywić.
Dostaliśmy zalecenie, żeby ją kłaść na lewym boku, bo już podobno widać, że za
często leżała na prawym. Oczywiście kładziemy, nosimy na prawym przedramieniu
(choć to niewygodne) i poprawiamy, kiedy śpi. Podpytałam też o chustę i
usłyszałam, żeby nie przesadzać i nie nosić zbyt długo. Teraz już nosimy ją prawie
wyłącznie na spacerach i wyłącznie w kieszonce (na kołyskę wydaje mi się już za
duża, poza tym jest niewygodnie), więc powinno być ok.
Nasze
ekorodzicielstwo ma się dobrze. Ekomama pierze i prasuje pieluchy, ekotata
przewija (od czasu do czasu). Pieluszki wielorazowe się sprawdzają, już nic nie
wycieka. Korzystamy głównie z Ikeowych ręczniczków. Wymieniamy, na pupie
pojawiają się nowe, zużyte lądują w plastikowym koszu, jak się kosz wypełni
trafiają do pralki – płukanie, wirowanie, potem dorzucamy pozostałe brudy,
lejemy płyn do prania, sypiemy środek odkażający, pierzemy, suszymy, prasujemy
i na pupę i od nowa. Zrezygnowałam na razie z orzechów, używam zwykły płyn do
prania (wersja sensitive). Orzechy niestety powodują szarzenie białych rzeczy,
a większość rzeczy niemowlęcych jest właśnie biała.
Podsumowując:
pięknie nam się Panna Lulu chowa :) i sto lat… sto lat…
piątek, 18 listopada 2011
Dieta matki karmiącej
Na początku
strach jeść cokolwiek, bo tyle się teraz mówi o alergiach. Często są
dziedziczne, a ponieważ Maciek jest uczulony na kilka rzeczy, martwiłam się o
Pannę Lulu (ja na szczęście nie mam tych problemów). Przerażały mnie diety, w
których praktycznie nic nie można jeść, zdecydowałam się więc na dietę
eliminacyjną.
W diecie
eliminacyjnej chodzi o to, żeby jeść „wszystko” i ograniczać produkty dopiero,
kiedy wystąpią objawy alergii. Podejrzane składniki wykluczamy na tydzień
(maksymalnie 2) lub do ustąpienia objawów. Poprawa powinna być widoczna już po
kilku dniach. Jeżeli nasze podejrzenia się nie sprawdziły i objawy nie
ustępują, próbujemy z następnym składnikiem wracając do odstawionego. Najbardziej niebezpieczne (alergizujące) są (w kolejności): mleko krowie
(surowe, przetwory już mniej), jajka kurze (bardziej białko, niż żółtko),
gluten pszeniczny, ryby, orzechy, cytrusy, truskawki, maliny, pomidory, selery,
pietruszki, soja i kakao. Po odkryciu alergenu po jakimś czasie dobrze zrobić
próbę prowokacyjną, czyli sprawdzić, czy to na pewno było to. Kilka miesięcy
później możemy wrócić do składnika i sprawdzić, czy nadal uczula.
„Wszystko”
znalazło się w cudzysłowie bo tak naprawdę wcale wszystkiego jeść się nie
powinno. Posiłki matki karmiącej powinny być lekkostrawne, zbilansowane i po
prostu zdrowe. Z czysto egoistycznych względów musimy sobie zapewnić wszystkie
niezbędne składniki. Mleko matki będzie zawsze pełnowartościowe, gorzej z samą
matką, bo jeśli nie dostarczymy pewnych elementów organizm wykorzysta te, które
już się w nim znajdują. Natura faworyzuje dziecko kosztem karmicielki – no i
dobrze, bo takie maleńkie i bezbronne.
Żeby ograniczyć
problemy wynikające z niedojrzałości układu pokarmowego dziecka nie
powinnyśmy jeść:
- rzeczy
smażonych – mnie się czasem zdarza zjeść kotlet, placek albo naleśniki i nic się
złego nie dzieje, to z pewnością zależy od indywidualnych cech dziecka, widocznie Pannie Lulu to nie szkodzi,
- surowych
owoców i warzyw, chyba, że macie jakieś pewne źródło – mało które nie są pryskane,
a pestycydy i inne świństwa mogą być niebezpieczne, jak się ma na nie ochotę
lepiej obrać ze skóry, albo upiec – polecam szczególnie pieczone jabłka,
- warzyw
powodujących wzdęcia – strączkowe, kalafior, brokuły, kapusta, cebula, czosnek,
itp. – ja w pewnym momencie skusiłam się na zupę kalafiorową i nie zauważyłam
jakichkolwiek problemów u Panny Lulu (jedynie u siebie),
- kiszonych
ogórków i kapusty – mogą ponoć powodować biegunki u dzieci (nie próbowałam),
- przyprawy –
lepiej z nimi nie przesadzać, ja używam jak wcześniej (zrównoważone ilości),
tylko czosnek ograniczyłam bo podobno może zmienić smak mleka i przestać smakować maleństwu,
- produktów
tzw. wysoko przetworzonych – czyli tych wszystkich świństw w torebkach z dużą
ilością konserwantów i polepszaczy, jak się zdecydowałyśmy karmić naturalnie,
to karmmy naturalnie,
- produktów potencjalnie niebezpiecznych - stwarzających zagrożenie chorobą, czyli między innymi: surowych ryb, surowego mięsa, surowych jajek,
- a pić nie
powinnyśmy zbyt dużo kawy (chyba, że zbożową - mniam) i herbaty (zwłaszcza
czarnej), bo mogą hamować laktację.
Panna Lulu na
szczęście nie ma problemów, więc coraz śmielej pozwalam sobie na kolejne
smakołyki. Produkty najbardziej alergizujące wprowadzałam powoli, pojedynczo,
żeby uchwycić ewentualną reakcję. Uważam tylko żeby nie przedobrzyć, bo alergia
może pojawić się z nadmiaru jakiegoś składnika. Staram się też, żeby moja dieta
była jak najbardziej urozmaicona. Jednym słowem, jak tylko Panna Lulu pozwoli,
szaleję w kuchni :)
Odchudzać się podczas karmienia nie powinnyśmy, ale warto przyjrzeć się temu, co się je.
Żeby pozbyć się zbędnych kilogramów pozostałych po ciąży warto zrezygnować ze
słodyczy (to jest niestety trudne), jasnego pieczywa, ciast i ciasteczek (mam
niesamowity apetyt na ciasteczka, który staram się okiełznać). Można ratować
się produktami niskokalorycznymi, z obniżoną zawartością cukrów czy tłuszczy,
radzę jednak dokładnie czytać etykiety, bo często dodają do takich rzeczy różne
świństwa, których lepiej nie jeść w normalnych okolicznościach, a co dopiero w
trakcie karmienia. Polecam za to wszystko co razowe. Moją ulubioną „dietą” jest przestrzeganie zasady żeby nie
łączyć rzeczy tłustych ze skrobią (którą znajdziemy głównie w: ziemniakach,
ryżu, kaszach, produktach mącznych). Podobno oddzielnie są szybciej spalane
przez organizm i nie odkładają się w postaci tkanki tłuszczowej (oczywiście o
ile je się je w rozsądnych ilościach). Funkcjonuję na tej zasadzie już od jakiegoś czasu (dłuuugo przed ciążą) z dobrymi skutkami. W momentach zwiększonego parcia na schudnięcie, bardziej
rygorystycznie jej przestrzegam. A ponieważ jeszcze kilka kilogramów nadwagi mi zostało: bye, bye ziemniaczki ze skwarkami…
*przy pisaniu
tego posta korzystałam z notatek ze szkoły rodzenia, tekst obrazuje moją wiedzę
i doświadczenie, nie jest to artykuł ekspercki.
poniedziałek, 14 listopada 2011
Być eko - oszczędzanie prądu
Zacznijmy od
tego, że nie ma czystej energii… no może słoneczna, o ile nie zajmuje ogromnych
przestrzeni i ewentualnie geotermiczna. Elektrownie wiatrowe powstają w
miejscach w których niejednokrotnie trzeba wyciąć las, hałasują, szpecą i są
niebezpieczne dla ptaków. Elektrownie wodne dzielą rzeki, przez co zwierzęta
nie mogą swobodnie się przemieszczać i zmieniają środowisko po obu stronach. W
elektrowniach jądrowych powstają niebezpieczne odpady (choć nie jestem przeciwna
ich budowaniu, jak większość ekologów). O szkodliwości elektrowni – spalarni nie
muszę chyba wspominać. Dzisiaj drugi odcinek mojego cyklu o byciu ekologicznym
w życiu codziennym. Tym razem pod lupę biorę prąd. Piszę jak go oszczędzać i
przyznaję się do drobnych eko – grzeszków.
- światło –
najlepiej byłoby palić jak najmniej i tylko energooszczędnymi żarówkami. To
drugie jest dużo łatwiejsze do wykonania, prawie wszystkie żarówki w naszym
domu są energooszczędne. Gorzej u nas z oszczędnym zapaleniem światła, bo
niestety w kuchni nie ma okna… a ja tam sporo czasu spędzam… bo lubię (i
gotować i podjadać).
- stand-by – z
tym też u nas nienajlepiej, wieża nie posiada możliwości wyłączenia jej
całkowicie, dioda pali się non-stop, musiałabym z prądu wyłączać. Nie zawsze
też pamiętam żeby wyłączyć stand-by w monitorze i odłączyć od prądu laptopa –
biję się w pierś, moja wina… obiecuję poprawę.
- ładowarki –
coś tam podobno ciągną jak je zostawić w gniazdku, nawet bez sprzętu z drugiej
strony… jak to trzeba na wszystko uważać.
- hibernacja –
nasze komputery dość szybko przechodzą w stan hibernacji, a plan zasilania
ustawiony jest na zrównoważony (na oszczędnym niestety jest dla mnie za
ciemno).
- ciepła woda –
pisała łam o tym szerzej przy okazji oszczędzania wody, przypomnę: przy myciu
oczywiście woda jest zakręcona, nie leci cały czas bez sensu, a przy zmywaniu
staram się najpierw naczynia zalać, potem umyć (woda w tym czasie jest
wyłączona), a dopiero potem spłukać – najlepiej zimną wodą, żeby nie marnować
prądu (bardzo praktyczne jeżeli chodzi o szkło – nie zostają kropki). Dobrze
jest też zaizolować rury z ciepła wodą, a przy dużych przestrzeniach
zainstalować oddzielny podgrzewacz w kuchni – przy małych rozmiarach naszego
domku nie mamy na razie tego problemu.
- sprzęt AGD –
najlepiej, żeby był maksymalnie energooszczędny i żeby nie włączać go bez sensu
– na przykład nie gotować w kółko tej samej wody w pełnym czajniku.
- ogrzewanie –
ogrzewanie mieszkania, czy domu na prąd jest również bardzo drogie, więc na szczęście
rzadkie. My grzejemy się przy kominku :) - co nie jest szczególnie eko.
- fryzura – mam
ponoć fryzurę nieekologiczną, czyli długie włosy, z jednej strony oszczędzam
wodę i prąd w salonie fryzjerskim, ale niestety marnuję to samo w domu, latem
raczej nie suszę włosów suszarką, ale niestety jesienią, zimą i wiosną się nie
da.
czwartek, 10 listopada 2011
Downshifting
Okazało się, że
ktoś nazwał moją filozofię życiową… jeszcze w dodatku ją opisał :) Downshifting
czyli upraszczanie życia, zwalnianie i odłączanie
się od peletonu wyścigu szczurów, zerwanie z obsesyjnym, niszczącym materializmem.
To odejście od mieć, mieć, mieć – potrzeb wykreowanych przez korporacje i
banki. To rezygnacja z życia na wysokich obrotach na rzecz życia dla siebie i
bliskich. To zmiana pracy ze stresującej na mniej wymagającą, choć również
gorzej płatną. Dzisiejsze media wmawiają nam, ze musimy robić oszałamiające
kariery, bez tego nie mamy szans na samorealizację… bzdury. Tylko jeżeli brak
nam pasji, zainteresowań, odskoczni czy rodziny musimy harować jak woły żeby się
realizować. Oczywiście są tacy, którym pasje nie wystarczają (znam kilkoro)… ja
do nich nie należę. Ja zwalniam, ja realizuję się jako mama, ekomama, blogerka,
organizatorka życia codziennego, odkrywczyni nowych idei, czytelniczka, wędrowiec i…
Pracę w
korporacji mam już za sobą. Za sobą mam też pracę po 12 godzin dziennie 7 dni w
tygodniu. Kiedyś mnie to bawiło i cieszę się, że mam te doświadczenia, ale już
więcej nie chcę. Nie chcę też zarabiać niewiadomo ile i wydawać jeszcze więcej.
Nie potrzebuję kolejnej pary butów na obcasie, kolejnego telefonu z mnóstwem funkcji,
z których nie będę korzystać, jeszcze jednego super komputera (mamy tego
wystarczająco dużo w domu), już o telewizorze nie wspomnę (nie posiadamy i
posiadać nie chcemy). Chcę za to jeszcze jedno dziecko :)
Nie jest tak,
że już zawsze będę siedzieć w domu i choć uważam się za dobrą kurę domową, to
nie chcę się ograniczać tylko do tej roli. Potrzebuję wyzwań, a w domu w pewnym
momencie ich zabraknie. Chcę jeszcze pracować, zarabiać, robić moją
mini-karierę. Ale na pewno nie chcę wracać do biura, do etatu, do ośmiogodzinnego
dnia pracy, do rutyny. Intensywnie myślę co miałabym robić. Przygoda z
marketingiem mam nadzieje się nie powtórzy, bo jakoś mi się jego idea jako taka
przestała podobać. Denerwuje mnie to bardziej lub mniej subtelne nakłanianie:
kup, kup, kup. Stałam się alter. Mam nadzieję, że znajdę sposób żeby mieć czas
na pracę, dla rodziny i dla siebie… coś wymyślę, mam jeszcze trochę czasu, a wyobraźnia pracuje.
Całe szczęście
nigdy nie miałam większych problemów z oszczędzaniem. Rzadko się zdarza, że
wydaję pieniądze na bzdury. Na szczęście Maciek jest w tym względzie do mnie
podobny. Żyjemy sobie spokojnie, ciułamy sobie, odkładamy na najważniejsze dla
nas rzeczy: na wakacje, bo oboje mamy głód podróży, na potrzeby Panny Lulu, na
rozbudowę Domku. Nie chcemy żyć ponad stan. Dzięki takiemu podejściu
poszukujemy rozwiązań ekonomicznych, co często jest równoznaczne z rozwiązaniami
przyjaznymi naturze. Sporo rzeczy robimy sami: naprawy, remonty, niektóre
przedmioty. Staramy się też być bardziej świadomymi konsumentami, nie ulegamy
reklamie, czytamy etykiety, zastanawiamy się nad zasadnością zakupu. Nie robimy
tego kosztem wyrzeczeń, po prostu nie pozwalamy, by korporacje kształtowały
nasze potrzeby, sami je kształtujemy.
poniedziałek, 7 listopada 2011
Być eko – oszczędzanie wody
Niełatwo jest być eko na co dzień. Zwłaszcza, gdy dorastało się w PRL-u gdzie nikomu do głowy nie przyszło oszczędzać wodę, prąd i gaz, a rzucanie papierków na trawnik było przejawem buntu przeciw władzy. Skupiamy się na większych sprawach: pieluszkach wielorazowych, biodegradowalnych detergentach, czy segregacji śmieci, a zapominamy o drobiazgach. Postanowiłam zrobić listę tych drobnych zachowań, które są eko. Chcę również zrobić rachunek sumienia i przyznać się do drobnych eko – grzeszków.
Zaczynam mini cykl postów o byciu ekorodzicem i nie tylko… byle eko:) Na pierwszy ogień idzie woda. Wodę marnujemy w sposób okropny i bezmyślny. Musimy pamiętać, że proces jej uzdatniania, a potem oczyszczania jest energochłonny i mocno nadwyręża środowisko naturalne.
- kąpiel – przy myciu oczywiście woda jest zakręcona, nie leci cały czas bez sensu, no i ma się rozumieć prysznic, nie wanna.
- zmywanie – zmywarka byłaby bardziej oszczędna, ale niestety nie mamy na nią miejsca, za to staram się najpierw naczynia zalać, potem umyć (woda w tym czasie jest wyłączona), a dopiero potem spłukać – najlepiej zimną wodą, żeby nie marnować prądu (bardzo praktyczne jeżeli chodzi o szkło – nie zostają kropki).
- perlator – to takie urządzenie (specjalne sitko przy wylocie kranu) do napowietrzania wody, dzięki niemu zużywa się jej mniej, bo perlator miesza ją z powietrzem.
- cieknące krany – nie zdzierżyłabym nieustannego kapania (nie tylko ze względów na ekologię), na szczęście mam w domu złotą rączkę, która naprawi jakby co.
- pranie – teraz niestety nie ma mowy o oszczędzaniu – pranie chodzi na okrągło, ale wcześniej często wstawiałam program eko, w którym zmniejszony jest pobór prądu i wody, kiedyś też prałam wyłącznie w 40 stopniach (teraz w 60 – i tak lepiej niż jakbym gotowała).
- toaleta – genialnym rozwiązaniem jest spłukiwanie tzw. szarą wodą, czyli wodą użytą wcześniej np. do prania; na razie nie mamy takiego rozwiązania, ale jeżeli będziemy się rozbudowywać – kto wie. Bardzo ekologiczne jest też siusianie pod prysznicem…
- picie – dobrze by było zrezygnować z kupnej wody mineralnej – jej produkcja nie jest eko, nie dość, że produkowana jest góra śmieci (z Bogiem sprawa, jeżeli butelki są przetwarzane jako surowce wtórne, ale w ilu procentach są?) to jeszcze transport – spaliny, zużycie paliw kopalnych itp. Mamy niedaleko ujęcie wody głębinowej, musimy się zebrać (lenie z nas straszne) i zamiast kupować, jeździć po wodę właśnie tam (od wiosny, bo niedługo ujęcie zakręcą na zimę).
- pieluchy – z jednej strony pranie pieluch wielorazowych łączy się ze zużyciem wody, ale i tak piorę je z innymi rzeczami, gdybym ich nie używała robiłabym jakieś jedno pranie tygodniowo mniej; z drugiej jednak do produkcji pieluszek jednorazowych zużywa się ogromnych ilości wody (nie mówiąc już o innych świństwach) – myśląc globalnie – jestem na plus:).
- produkty niebielone – do bielenia papieru i tkanin zużywa się ogromne ilości wody, niestety trudno jest takie produkty znaleźć na półkach naszych sklepów, ja używam niebielonych pieluszek tetrowych i niebielonego papieru toaletowego.
- podlewanie – ogródkiem zajmuje się Mama Maćka, ona też jest eko – ma za domem wielką beczkę na deszczówkę i to nią podlewa swoje wypielęgnowane grządki.
czwartek, 3 listopada 2011
Dzień z życia
6.00 – Panna Lulu jest głodna, budzi mnie cichym kwękaniem bo śpimy tuż obok siebie – w jednym łóżku. Przewijam ją i karmię myśląc: „jak fajnie byłoby jeszcze pospać”.
6.30 – Na szczęście Panna Lulu zasypia po jedzeniu (nie zawsze się to udaje, wtedy pojawiają się problemy). Dzwoni budzik Maćka. Zwlekamy się z łóżka. Idę robić śniadanie – najczęściej kanapki, po dwie na osobę i kanapki Maćkowi do pracy.
7.00 – Śniadanie zjadamy wspólnie. Wypijam pierwszą kawę – zbożową z mlekiem, mam kompletnego fioła na jej punkcie (zasmakowała mi już w ciąży), wypijam co najmniej 2 litry dziennie.
7.30 – Maciek wychodzi do pracy, ja idę pod prysznic, tam nasłuchuję, czy Panna Lulu nie miała akurat fantazji się obudzić.
8.00 – sprzątam pośniadaniu, ogarniam co jest do ogarnięcia, robię sobie drugą kawę zbożową:) zaparzam rumianek, który wykorzystuję do przemywania pupy Panny Lulu – chusteczki jednorazowe używam tylko podczas wyjść (bo podobno niezdrowe, no i nieekologiczne)
8.30 – Panna Lulu jest znowu głodna. Przebieram ją w nowe ciuszki, przemywam mordkę, łapki, szyję i pod pachami – najbardziej newralgiczne miejsca, a potem przewijam. W ciągu dnia karmię Pannę Lulu na siedząco, na fotelu, który fajnie się buja – jest więc baza do usypiania. Panna Lulu je około 20 minut od czasu do czasu przysypiając. Ja w tym czasie albo się w nią wgapiam z niedowierzaniem, że takie cudowne dziecko mi się udało spłodzić i urodzić, albo czytam książkę.
9.00 – Pannie Lulu się potężnie odbija (z dwojga złego lepiej tą stroną, jak mawiał Shrek;) i wcale nie ma ochoty na spanie. Wyciągam więc zabawki i pokazuję jej, opowiadam, grzechoczę, śpiewam piosenki (Panna Lulu ma grzechotkę księżyc, jak ją jej pokazuję śpiewam „Księżyc raz odwiedził staw”). Zabawki mi się nudzą, biorę „Bajki Brzechwy” i czytam. Słucha z przejęciem, widocznie lubi mój głos.
10.00 – Panna Lulu ziewa, więc odkładam książkę i próbuję ją uśpić. Bujamy się na fotelu, ale to już nie wystarczy, proponuję więc Pannie Lulu smoczek. Niechętnie się zgadza, przestaje się awanturować i przymyka oczy. Bujam się, biorę książkę, czytam. Panna Lulu łypie czasem jednym okiem, podejrzewam, ze sprawdza, czy jej nie oszukałam i nie odłożyłam do łóżeczka. Jeszcze chwila. W takich momentach najlepiej trochę poszumieć, uspokoić dzidziołka.
10.15 – Próbuję odłożyć Pannę Lulu do łóżeczka. Powolutku, pomalutku… ciiii…
10.30 – Panna Lulu nie dała się nabrać, chce do mamy. Jeszcze do niedawna karmiłam ją rano co 2 godziny (na żądanie), ale próbuję ją trochę przetrzymać i przestawić na dłuższe przerwy. Biorę ją wiec na ręce i bujam – chodzę, siedzę, czytam, grzechoczę…
11.00 – Dobra, trzeba wrzeszczącego potworka nakarmić. Najpierw przewijanie. Podczas karmienia czytam, czasem odrywam się od aktualnie czytanej lektury i biorę jakiś dzieciowy poradnik, żeby coś tam jeszcze doczytać (choć mam wrażenie, że znam już te poradniki na pamięć).
11.30 – Nie zasnęła przy piersi, ale i tak ją odkładam do łóżeczka. Ma tam kilka zabawek potrafi się zająć sobą. Ja muszę coś zjeść i wypić kawę:) Poza tym czeka mnie prasowanie (jak nie pieluszek to koszul Maćka). To prasowanie mnie dobija – nie lubię, ale co zrobić. Już i tak oszukuję i prasuję tylko po jednej stronie.
11.15 – Panna Lulu kwęka. Mówię do niej, ale to na długo nie wystarcza. Proponuję jej więc smoka. O dziwo przyjmuje bez ociągania. Prasuję dalej.
11.45 – Panna Lulu śpi. To jakiś cud – pierwszy raz zasnęła sama w łóżeczku. Wstawiam pranie. Dzwoni moja przyjaciółka – rozmawiamy ze sobą prawie codziennie. Paulina ma synka o półtora miesiąca starszego od Panny Lulu, więc plotkujemy sobie o tym jak nam dzieci spały w nocy, kiedy szczepienia, no i oczywiście ulubiony temat… kupa :)
12.30 – Siadam do komputera. Mam wreszcie chwilę czasu – Panna Lulu ciągle śpi. Zaglądam na facebook i na gazeta.pl, przeglądam aktualności na śledzonych przeze mnie blogach. Wreszcie siadam do pisania i obmyślania kolejnych postów. Udaje mi się też rozwiesić pranie.
14.00 – Panna Lulu się budzi. Przewijam i karmię. Karmię z jednej piersi, tak podobno lepiej. Panna Lulu się najada, więc jest ok.
14.30 – Idziemy na spacer. Ubieram Pannę Lulu w nieco za duże ciepłe ciuszki i motam w chustę. Nawet jeżeli jest z początku niezadowolona, po kilku krokach usypia. Chodzimy sobie po lesie, podziwiamy „złotą polską jesień”. To znaczy ja podziwiam, bo Panna Lulu śpi.
15.30 – Wracamy do domu. Niestety Panna Lulu wyjęta z chusty od razu się budzi. Próbuję ją namówić, żeby jeszcze raz zasnęła sobie słodko w łóżeczku, ale na nic moje namowy. Muszę zrobić obiad motam więc Pannę Lulu z powrotem w chustę i pichcimy razem.
16.30 – Przewijam i karmię.
17.00 – Wraca Maciek z pracy. Oczywiście Panna Lulu nie chce spać. Kładziemy ją więc na stole na dużej poduszce i jemy obiad. Córeczka nas obserwuje i słucha jak rozmawiamy.
17.30 – Maciek przejmuje Pannę Lulu, ja sprzątam po obiedzie.
18.00 – Udaje się ją uśpić, mamy chwilę dla siebie… żeby porozmawiać
18.30 – Głodna, chce jeść… ok, nie będę walczyć i tak udało mi się dziś utrzymać względną regularność. Przewijam i karmię, czytam.
19.00 – Przenosimy się na łóżko, przytulam Pannę Lulu, oglądamy dr House’a z płyty. Panna Lulu zasypia.
20.30 – Kąpiel, niestety trzeba Pannę Lulu obudzić. Kąpieli dokonuje Maciek, moją domeną jest kremowanie po kąpieli.
21.00 – Karmienie – już w łóżku, na leżąco, więc Panna Lulu zasypia od razu. Mamy z Maćkiem trochę czasu dla siebie, oglądamy coś albo czytamy.
22.00 – Idę spać i nic mnie nie interesuje.
1.00 – Przewijam i karmię przysypiając.
3.30 – Jak wyżej :)
6.00 – Zaczyna się nowy, piękny dzień…
Subskrybuj:
Posty (Atom)