wtorek, 27 grudnia 2011

Zachustowane Święta


Trzy spore imprezy dzień po dniu to jednak dla trzymiesięcznej kruszyny sporo wrażeń. Wigilia najpierw u rodziców, później u wujków. Głośno, ruch, światło, nowe twarze, wszyscy chcą dotknąć choćby nóżkę. Od samego początku była w chuście. Postanowiliśmy, że tak właśnie będziemy próbowali ją uchronić przed nadmiarem wrażeń. Żadnego noszenia przez babcie, żadnego przechodzenia z rąk do rąk – na to będzie czas kiedy indziej. Mnie było trochę mniej wygodnie, ciężko było cokolwiek zjeść (może to i lepiej – pierwszy raz się nie przejadłam), musiałam wstawać od stołu i bujać Pannę Lulu kiedy kwękała, ale trudno… czego się nie robi dla dziecka. Co prawda obudziła się w pewnym momencie i długo nie chciała zasnąć, ale po powrocie do domu kolędy zadziałały jak kołysanki i w końcu Panna Lulu poszła spać. Spała całkiem spokojnie – znak, że chusta zdała egzamin.
Pierwszego dnia Świąt byliśmy zaproszeni na chrzciny kolegi Panny Lulu – 4,5 miesięcznego synka mojej przyjaciółki. Masza, ceremonia, a potem obiad – wszystko w chuście. Tym razem moje maleństwo przespało prawie cała imprezę. Nawet chóralne śpiewanie jej nie ruszało. Budziła się tylko na przewijanie i karmienie.
Wczorajszy dzień też prawie cały przespała. Nawet karmiłam ją na śpiocha, bo płakała ze zmęczenia jak ją przystawiałam do piersi. Obiad u rodziców Maćka też przesiedziała w chuście, bo choć zna miejsce i twarze, to jednak było sporo wrażeń.
Myślę, że bez chusty byłoby ciężko. Panna Lulu miałaby problem z poradzeniem sobie z taką ilością bodźców, jest jeszcze taka maleńka. Przytulona do mnie czuła się bezpiecznie, koiła ją bliskość i bicie mojego serca. Była bardzo spokojna, nie płakała, nie prężyła się. Dopiero w domu trochę ten nadmiar wrażeń z niej wychodził, ale myślę, że bez chusty byłoby dużo gorzej. Mnie bolą trochę od tego wszystkiego plecy, ale było warto. 

sobota, 24 grudnia 2011

Ekologiczna choinka

Choinka powstała rok temu. Zainspirowały mnie choinki znanych projektantów... nie porównuję się broń boże, ściągnęłam bezczelnie jakiś pomysł... i powstała choinka ekologiczna. Ekologiczna, bo wielorazowa - drzewka wycinać nie trzeba (u nas choinki w ogródku, więc żywych nam nie brakuje), choć niestety drewniana - więc jednak coś tam kiedyś wycięli (ale tylko raz). Maciek - moja kochana złota rączka - podpalił się do pomysłu, poprzycinał listewki, przewiercił kanał w środku, przeciągnął sznurek i zawiesił pod sufitem (kiedyś podobno tak właśnie choinki wieszano). A w tym roku znowu mamy naszą nieszablonową, wielorazową i ekologiczną choinkę. Bombki na razie nie są eko, czekam aż Panna Lulu podrośnie - będziemy razem robić ozdoby.


A przy okazji... Zdrowych i Wesołych Świąt.

środa, 21 grudnia 2011

Wigilia w PRL czyli zwycięstwo ducha nad materią


Ciąg dalszy relacji mojej mamy. Tym razem o Wigilii w PRL-u. Dziękuję mamusiu za obecność na moim blogu :)

Wigilia w PRL miała wymiar symboliczny i bohaterski. Symboliczny, bo trwała jako jedno z dwóch najważniejszych świąt chrześcijańskich mimo wszechobecnej obcej ideologii, a co więcej chętnie i w sposób tradycyjny obchodzona była także przez komunistów. Bohaterski, bo tylko tak określić można trud zdobywania, mimo przeciwności losu, wszelkich niezbędnych do sporządzenia wieczerzy wigilijnej produktów. Problemów nie było z grzybami (latem i jesienią zbieraliśmy i suszyliśmy sami), makiem, warzywami i rodzimymi owocami (te hodowali i sprzedawali na rynku polscy tak zwani indywidualni rolnicy). Oczywiście nie brakowało także opłatków, kościół dbał o to niezmiennie od wieków.
Zdobywanie graniczące z cudem obejmowało cytrusy (dopłyną czy nie dopłyną z egzotycznych krajów? - co roku zadawaliśmy sobie to pytanie – dopływały często zielone i niesłodkie z Kuby), mięso i wędliny (potrzebne na dwa następujące po wigilii dni świąteczne ) oraz ryby – przede wszystkim karpie, a także co niewiarygodne, choinki. Lasy (i rosnące w nich choinki) były wszak państwowe, a wszystko co państwowe było deficytowe
Cała rodzina, a właściwie jej żeńska część, spędzała już od połowy grudnia (wtedy „rzucali” w sklepie różne produkty) długie godziny w kilometrowych kolejkach starając się upolować wszystko co niezbędne, łącznie z prezentami pod choinkę i, jak już wspominałam sama, choinką. Któregoś roku karpia mogłam dostać (czyli kupić) w mojej pracy – na Uniwersytecie Łódzkim, którym swoim pracownikom załatwił dostawę i zajął się dystrybucją tej pożądanej przed wigilią ryby.
Jedynie zdobywanie choinki było w mojej rodzinie domeną męską. Nie najlepiej było też z ozdobami na choinkę. Produkowaliśmy wprawdzie w Polsce piękne bombki, ale głównie na eksport. Nawiasem mówiąc najbardziej pożądane w naszym kraju produkty (niespożywcze) to były tak zwane „odrzuty eksportowe”, ale bardzo trudno było je zdobyć. Tak więc na choinkach wisiały ozdoby jeszcze sprzed wojny i takie które można było samemu zrobić. W moim domu ojciec co roku pieczołowicie produkował papierowe gwiazdki, obwieszał choinkę kolorowymi czerwonymi jabłuszkami (koksami – genialna odmiana- kupionymi bez trudu na rynku), ja zaś usiłowałam lepić łańcuchy (talenty plastyczne miałam marne). Potem trochę bombek zdobytych spod lady, obowiązkowa lameta (czyli tzw. anielskie włosy) i prawdziwe świeczki. Cud, że tylko raz od świeczek zapaliła się tak przystrojona choinka, ale za to cudownie było podziwiać płomyki świeczek i wąchać uwalniający się w ich cieple zapach igliwia. Niech się schowają plastikowe atrapy i elektryczne światełka!
Prezenty pod choinką były skromne i głównie dawane dzieciom. Ja dostawałam przede wszystkim książki, które starannie wybierał dla mnie ojciec. Wierzyłam jakiś czas w świętego Mikołaja, ale nigdy do mnie nie przyszedł nikt przebrany za niego. Co roku oszukiwano mnie dzwonkiem do drzwi – biegłam jak szalona aby wreszcie zobaczyć na własne oczy tego darczyńcę, ale spotykało mnie niezmiennie rozczarowanie. Tłumaczono mi, że Mikołaj się spieszył i przez okno podał prezenty. Przyrzekłam sobie potem, że moja córka zobaczy w dzieciństwie takiego Mikołaja, ale niestety nie dotrzymałam słowa. Po latach dowiedziałam się też, że marzeniem mojej córki była szklana kula z sypiącym się śniegiem. Kupiłam jej taką dopiero jak była już dwudziestoletnią dziewczyną i oczywiście nie sprawiłam jej tym frajdy, dlatego też już w tym roku dwumiesięczna panna Lulu dostała ode mnie taka kulę.
W pokoleniu mojej córki dawało się już, poza książkami, bardziej wyrafinowane prezenty. Marzeniem każdego dziecka w późnym PRL były oczywiście klocki lego. Można było je zdobyć wyłącznie za granicą (na zachód podróżowali nieliczni) i w sklepach PeWeXu. Te sklepy to był prawdziwy wymysł szatańskich komunistów. Było w nich prawie wszystko o czym marzył szary obywatel – zagraniczne kosmetyki, alkohole (w tym polska wódka, a jakże), ciuchy (szczyt marzeń – dżinsy i jakaś szałowa bluzka) i oczywiście zabawki. Paradoksem było to, że w owych sklepach  trzeba było płacić dolarami (których nie można było posiadać). Dolary kupowało się wiec u cinkciarzy, a z biegiem czasu komuniści wprowadzili także „walutę zamienną” czyli bony PeWeXu.  Mimo tych wszystkich utrudnień, do których trzeba dodać jeszcze bardzo wyśrubowaną cenę dolara lub bonu (jak się urodziła Magdusia zarabiałam odpowiednik jakiś 30 dolarów – za dolara płaciło się wówczas przeszło 100 zł), sklepy PeWeXu pękały przed świętami w szwach. Któregoś roku (Magda miała około 10 lat) stałam trzy godziny w kolejce w tym luksusowym  sklepie modląc się, aby nie zabrakło dla mnie klocków Lego! Dostałam – poszłam na całość i kupiłam jej duży statek piracki składający się z wielu elementów.
Z trudem wystane karpie pluskały się zazwyczaj w wannie i czekały do 23 grudnia, aby je zamordować. Obowiązkowy był w moim domu karp w galarecie i karp smażony. Pachniały namoczone na zupę grzyby, ser na sernik i mak na tort makowy (z kremem cytrynowym) osobiście pomagałam babci Nelci kręcić przez maszynkę. Babcia prowadziła mojej mamie dom  i mnie wychowywała – mama przecież pracowała, jak wszystkie kobiety w PRL. Pachniała także  intensywnie kapusta duszona z grzybami.
Moją ulubioną czynnością było wycinanie, specjalnym kółeczkiem, z makaronu zrobionego przez babcię, łazanek do zupy grzybowej. Śledzia omijałam z daleka i pierwszego w życiu zjadłam jak już byłam mężatką (lubię do dziś). Babcia tarła także chrzan (co tam kupny!) gotowała kisiel żurawinowy z mlekiem makowym (nikt oprócz dziadków tego nie jadł) i śleżyki  - następna wileńska specjalność mojej wileńskiej babci – czyli twarde ciasteczka z makiem w kształcie małych kopytek. Mama wpadała na wigilię, już gotową, prosto z pracy i złościła się na ojca, że jeszcze nie skończył ubierać choinki (też przychodził stosunkowo późno z pracy, w której obowiązkowym punktem programu wigilijnego był lekko zakrapiany ” śledzik”). Cudownie było zasiąść do, w sumie suto zastawionego, stołu i skosztować wspaniałości ugotowanych z różnych nie zdobycia produktów. A jaka satysfakcja, że się pokonało wszelkie trudności aprowizacyjne i że tradycji stało się zadość!
Jako mężatka, potem z małą Magdusią, musiałam zjadać dwie wigilie – jedna u rodziców, druga u teściów. Wszędzie trzeba było zjeść (a co najmniej spróbować) wszystko do końca. To był dopiero wyczyn! U teściowej natrafiłam na dwie potrawy których nie serwowano u mnie w domu – smażone kapelusze grzybów i kapustę z grochem. Wigilię przeniosłam dla obu rodzin (ojcowie zmarli) do mojego domu gdy Magdusia skończyła 10 lat. Ciekawe kiedy moja córka „wyda” pierwsza wigilię w swoim domeczku?

wtorek, 20 grudnia 2011

Kwartał


To już trzy miesiące i jak co miesiąc – podsumowanie. Największy sukces trzeciego miesiąca to przesypianie nocy. Dziecko samo zdecydowało, więc nie mam dobrych rad jak tego dokonać. Myślę, że miało tu znaczenie wprowadzenie rytuału: kąpiel, masaż, kolacja, sen. Ale wczoraj na przykład Panna Lulu odmówiła kolacji, pruła się przy piersi i nie chciała jeść. Dostała smoczek na uspokojenie i od razu usnęła. Trochę mnie to martwi, bo mimo, że jada często (najczęściej co 2 godziny – odpuściłam przestawianie jej na rzadsze karmienia po tym jak zaczęła przesypiać noce), ale krótko. Ssanie ma niezłe, to fakt dający się zauważyć zwłaszcza przy rannym nawale, ale 5 minut to trochę mało. Tłumaczę sobie, że ona przecież wie lepiej, ma niespaczony jeszcze instynkt i sama się nie zagłodzi. Niedługo będziemy u pediatry, to zobaczymy, czy waga odpowiednia.
Podejrzewam moją córkę o ząbkowanie. Niby na razie nic nie widać, ale ślini się i co chwila wsadza łapki do buzi. Wydaje mi się też, że jej marudzenie (nie tylko wieczorne) może być tym spowodowane. Podobno oznaki ząbkowania mogą się pojawić aż miesiąc przed. U mnie pierwszy ząb wyrżnął się w 4 miesiącu, a to jak mówią dziedziczne.
Aktywna jest Panna Lulu coraz bardziej. Wyciąga rączki do zabawek i trąca je. Jeszcze nie potrafi złapać, choć, jak się jej włoży grzechotkę do ręki, to nią wywija. Ustalił się pewien schemat: przewijanie, jedzenie, zabawa, drzemka, tylko tuż przed kąpielą nie dajemy jej zasnąć. Wieczorami robi się marudna, pruje się i nie można Panny Lulu uspokoić. Długo zastanawialiśmy się o co jej  chodzi. Wydłużyliśmy kąpiel – bo lubi i może to był bunt przed zbyt krótką przyjemnością, było trochę lepiej. Zaczęliśmy mocniej grzać, bo może jej zimno, znowu - trochę lepiej. Dopiero wczoraj ten bunt cyckowy – może po prostu się wkurzała, że ją zmuszam do jedzenia. Niemądra mama.
Z pieluszkami wielorazowymi jesteśmy już dość dobrze oswojone. Najlepiej sprawdzają się ręczniczki z IKEI – mają idealny rozmiar na pupę Panny Lulu i otulacze – rozmiar zero. Otulacze „all size” są troszkę za duże i niewymiarowe – będą na później. W nocy zaczęły się sprawdzać wkłady chłonne – Panna Lulu już do nich dorosła. Dokupiłam też wkłady chłonne bambusowe, też są fajne.
Zdrowie Pannie Lulu dopisuje. Czasem zapłacze jeszcze przy robieniu kupki, ale zdarza się to sporadycznie. Ma też ciemieniuchę – smarujemy olejkiem i wyczesujemy – powoli przechodzi.
Coraz częściej wychodzimy i przyjmujemy gości. Panna Lulu troszkę się tym stresowała i następnego dnia dawała o tym znać sporym pawiem. Teraz, kiedy dużo dookoła się dzieje, wkładam Pannę Lulu w chustę. Jest spokojna, obserwuje sobie wszystko z bezpiecznego miejsca, po czym zasypia nawet w największym hałasie.
To już teraz z górki – ani się obejrzymy, a dziecko nam się z domu wyprowadzi :) 

czwartek, 15 grudnia 2011

Być eko - świadome zakupy


Tak przedświątecznie postanowiłam pobudzić sumienia i napisać kilka słów o ekologicznym kupowaniu, świadomym i przemyślanym.
W Internecie pojawił się apel zachęcający „do zakupu prezentów od artystów i przedsiębiorców, którzy opierają się globalizacji i własnymi siłami, często z sercem i niezwykłym zaangażowaniem wytwarzają swoje dzieła lub sprowadzają unikatowe, niszowe produkty do swoich sklepów”. Popieram z całego serca i myślę, że większości wymyślonych przeze mnie prezentów spełnia te kryteria (nie pochwalę się pomysłami, bo większość krewnych i znajomych czyta blog, a ja lubię sprawiać niespodzianki).  

- minimalizm – bo tak naprawdę po co nam to wszystko? Skrajni minimaliści ograniczają się do posiadania 100 rzeczy i dobrze im z tym. Jest to nurt przeciwstawny konsumpcjonizmowi (kup, kup, kup) i ma sporo wspólnego z downshiftingiem (o którym pisałam). Minimalizm to stawianie na jakość, a nie na ilość.
- Fair Trade (sprawiedliwy handel) to zorganizowany ruch konsumentów, firm i organizacji pozarządowych, który ma na celu pomoc drobnym wytwórcom w krajach Trzeciego Świata. Podstawowym założeniem Fair Trade jest oferowanie lepszych warunków handlowych oraz ochrona praw drobnych producentów i pracowników z krajów Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej. Poza korzystną ceną, wytwórcy otrzymują od partnerów handlowych wsparcie merytoryczne i technologiczne, aby móc prowadzić swoją działalność w sposób bezpieczny dla ludzi i środowiska, oraz rozwijać swoją społeczność na zasadach demokratycznych. Działania te mają na celu obronę praw producentów i pracowników, a także walkę z nędzą najuboższych regionów świata. Konsumentom w krajach wysoko rozwiniętych Sprawiedliwy Handel pozwala kupować produkty, które gwarantują, że ludzie, którzy pracowali przy ich powstawaniu, byli uczciwie traktowani i wynagradzani. Trafiłam na sklep z produktami Fair Trade, niestety nie są one na każdą kieszeń… czyżby dystrybutorzy działali nie do końca fair?
- Made In China – większość produktów dostępnych na naszym rynku pochodzi z Chin, Indii, Indonezji, Bangladeszu itp. Wszystko przez tanią siłę roboczą. Co to znaczy? Niestety tani pracownik nie jest szczęśliwym pracownikiem i nie mam tu na myśli jedynie obozów pracy, ale zwyczajnych fabryk. Ludzie pracują tam w potwornych warunkach po kilkanaście godzin dziennie  za bardzo niskie wynagrodzenie ledwo starczające na przeżycie (nie będę się tu rozpisywać – przeczytajcie sobie No Logo Naomi Klein). A wielkie korporacje umywają ręce, bo to nie one są tak naprawdę producentami, dają tylko wytyczne i markę… no i oczywiście zarabiają krocie. Próbowałam kiedyś nie kupować produktów wyprodukowanych w tamtych rejonach. Na dłuższą metę jest to bardzo trudne i choć się staram, czasem jednak mi się zdarzy. Jest szansa, że coraz większa świadomość tamtych ludzi, a także bojkoty konsumenckie zmienią coś w traktowaniu tych najczęściej nieświadomych skali wyzysku ludzi. 
- drugi obieg – przedmioty potrafią mieć długi żywot, te używane mogą zostać przekazane dalej lub odsprzedane i służyć kolejnym osobom. Rzeczy używane można dostać w second-handach, pchlich targach i aukcjach internetowych. Coraz powszechniejsze stają się szafingi, czyli wymiana ciuchów, książek i innych przedmiotów między uczestnikami imprezy. Dzięki takiej formie można odświeżyć garderobę czy bibliotekę bez potrzeby kupowania nowych rzeczy. Warto szukać używanych ubranek dla dzieci, bo szybko z nich wyrastają i nie są zniszczone. Z jednej strony są tańsze, a z drugiej zdrowsze – bo już wypłukano z nich szkodliwe detergenty i barwniki.   
- wielorazowo – dużo oszczędniej – zarówno dla kieszeni, jak i środowiska jest używanie produktów wielorazowych. Najczęściej produkty jednorazowe nie podlegają recyclingowi i dodatkowo niewiele z nich jest łatwo biodegradowalnych. Dlatego do sklepu dobrze wybrać się z własnymi torbami na zakupy, używać zwykłych naczyń i sztućców… no i oczywiście pieluszek wielorazowych:)
- lokalni producenci – z jednej strony są to ludzie, którzy codziennie walczą o swój byt z wielkimi korporacjami i opierają się globalizacji, z drugiej nie ma potrzeby ponoszenia nakładów na transport. Ograniczenie transportu to zmniejszenie zużycia paliw kopalnych, a w przypadku owoców i warzyw brak potrzeby używania środków konserwujących. Dla mnie kupowanie od rodzimych producentów to element lokalnego patriotyzmu.
- etykiety – warto je czytać zwłaszcza, jeżeli chodzi o produkty spożywcze i kosmetyki. Kiedy zaczęłam to robić przeraziło mnie co producenci potrafią wpakować np. do jogurtu. Często nazwy pojawiające się na opakowaniach nic nam nie mówią. To trochę zachodu, ale warto poczytać (w Internecie jest dużo informacji) co może być dla nas szkodliwe i unikać takich produktów.
- opakowania – najlepiej kupować produkty bez opakowań, bo po co produkować śmieci. Niestety rzadko tak się da, nawet na rynku wsadzają wszystko do plastikowych torebek tak szybko, że nie zdążę wyciągnąć mojej wielorazowej płóciennej torby. Jeżeli już musimy, wybierajmy opakowania, które można powtórnie przetworzyć, a w ostateczności te łatwiej ulegające biodegradacji (papierowe). Ważnym krokiem w zmianie świadomości konsumentów było wprowadzenie płatnych toreb w super i hipermarketach.  
- gazety i książki – najbardziej ekologicznie byłoby ich nie kupować. Gazety można przecież czytać w Internecie, pojawiają się też e-booki. Tak jak w kwestii gazet i czasopism jestem gotowa zrezygnować z wydruków, tak z książek nie zrezygnuję. Najlepiej, kiedy gazety, magazyny i książki drukowane są na cienkim papierze z makulatury albo niebielonym. Denerwują mnie ciężkie tomiska w twardej oprawie z grubymi bielutkimi stronami, ciężko się takie coś czyta. Kolejnym problemem są podręczniki szkolne – na kredowym papierze ciężkim jak nie wiem co – potem się dziwimy, że dzieciakom się kręgosłupy krzywią. Rozwiązaniem może być współczytelnictwo. Pożyczajmy książki, wymieniajmy się przeczytanymi już czasopismami, a może mniej lasów będzie trzeba wyciąć.   

wtorek, 13 grudnia 2011

Dzień Świętej Łucji


Szwedzi 13 grudnia obchodzą  Dzień Świętej Łucji. Pieką specjalne ciasteczka Lusserkatter i piją grzane wino. Ulicami chodzą procesje prowadzone przez dziewczynkę w wianku ze świec.
Świece sobie darujemy, Panna Lulu jest trochę za mała na takie szaleństwa, ale ciasteczka i grzane wino… mmmm… Postanowiliśmy zapożyczyć święto od Szwedów, od rana piekę szafranowe Lusserkatter i dekoruję pierniki. A wieczorem przychodzą znajomi z dzieciakami (ależ będzie hałas :) Panna Lulu trochę się stresuje, kiedy dzieje się za dużo dookoła. Mieliśmy intensywną niedzielę, poza domem jedliśmy śniadanie, potem odwiedziliśmy jednych dziadków, a na obiedzie byliśmy u drugich. Moje maleństwo przez to wszystko miało bardzo niespokojną noc (nie budziła się, ale tak się miotała, że my mieliśmy problemy ze snem), a następnego dnia puściła pawia (co jej się zdarzyło w sumie 3 razy – za każdym razem po tak intensywnych doznaniach). Dzisiaj wieczorem zamotam ją w chustę, mam nadzieje, że to pomoże i pozwoli przyjąć bodźce bezstresowo.
Ponieważ Panna Lulu przesypia noce pozwolę sobie na lampkę grzanego wina po ostatnim karmieniu. Fajny pomysł, żeby do magicznego grudnia dodać jeszcze jeden świąteczny dzień.    
Ach, byłbym zapomniała… bo Panna Lulu ma na imię Łucja :) ale dzisiaj bez prezentów, imieniny będziemy obchodzić w czerwcu.


środa, 7 grudnia 2011

Pupa, naturalnie


Zdarzyło się jakiś czas temu, że pupa Panny Lulu zrobiła się czerwona. Podejrzenie padło na papierki jednorazowe do pieluszek (te które zatrzymują kupkę), ponieważ przyklejały się do bohaterki dzisiejszego posta. Papierki poszły w odstawkę, a ja przypomniałam sobie o naturalnym sposobie na ochronę pupy – mące ziemniaczanej.
Pupa Panny Lulu ma się bardzo naturalnie przede wszystkim z powodu używanych na co dzień pieluszek wielorazowych, żadna chemia jej nie podrażnia. Najczęściej jest opatulona w bawełniane ręczniczki, tylko od czasu do czasu używam wkładów chłonnych z poliestru. Poza tym nie stosuję chusteczek jednorazowych, tylko flanelowych szmatek maczanych w parzonym co rano rumianku. Rumianek ma właściwości łagodzące i wysuszające, choć może uczulać (Panny Lulu na szczęście nie uczula). Chusteczki jednorazowe posiadają perfumy, konserwanty i emulgatory, które mogą powodować zapalenie skóry, dlatego używam ich sporadycznie – jedynie podczas wyjść.
Mąka ziemniaczana, jako posypka, stosowana zamiast kremów ochronnych dała radę. Niestety, kilka dni później pupa znowu zrobiła się czerwona, tym razem jeszcze bardziej. W świetle lampy była wręcz fosforyzująca. Tym razem podejrzenie padło na jednorazówki… tak, przyznaję się, czasem używam. Byłyśmy akurat w gościach, spędziłyśmy pół dnia u mojej przyjaciółki, kolejnego dnia było szczepienie … i użyłam, żeby było prościej i mniej betów do zabrania. To był widocznie błąd, chyba że oskarżenie jest bezpodstawne i to tylko autosugestia ekorodzica. W każdym razie spanikowałam i odstawiłam mąkę ziemniaczaną na rzecz Alantanu – maści na odparzenia. Nie jest on za bardzo naturalny bo zawiera oleje mineralne, które zatykają pory i utrudniają oddychanie skóry, ale dał radę uleczyć czerwoności. Pupa Panny Lulu wróciła do różowiutkiej normy.
Teraz, kiedy wszystko jest już w porządku używam mąkę ziemniaczaną na zmianę z Alantanem. Ten ostatni stosuję w nocy (Panna Lulu przesypia 8-9 godzin ciurkiem) i po kupce. Na razie się sprawdza, a z używaniem papierków można się jeszcze chwilę wstrzymać.

niedziela, 4 grudnia 2011

Być eko – ekologiczny transport


Najbardziej ekologiczny transport to własne nogi, no ewentualnie nogi jakiegoś zwierzęcia (konia, osła, wielbłąda, słonia – w zależności od długości i szerokości geograficznej). Rower jest już trochę mniej ekologiczny – wszakże w procesie jego produkcji trochę się tę naturę nadwyręża. Za to można pokonywać znacznie szybciej większe przestrzenie… i ile radości. Dawno nie jeździłam na rowerze, zraziłam się niewygodnym siodełkiem na moim góralu, a potem zaszłam w ciążę, w ciąży jak wiadomo nie powinno się jeździć na rowerze. Ale planuję na wiosnę… powrót w wielkim stylu.  
Przechodzimy powoli do jednego z najmniej ekologicznych środków transportu – samochodu, ale najpierw jeszcze kilka słów o transporcie publicznym. Jest on niewątpliwie bardziej ekologiczny niż samotne przemierzanie szos i ulic – w końcu tym samym pojazdem jeździ od kilku do kilkudziesięciu osób. Samorządy sukcesywnie wymieniają stare kopcące niemiłosiernie modele na nowsze, często dostosowane do jazdy na biopaliwach. Dla mieszczańskich płuc lepsze są oczywiście tramwaje i trolejbusy napędzane prądem, ale zważywszy, że większość energii w naszym pięknym kraju pochodzi z elektrowni węglowych i tak syf idzie do atmosfery.
Przyznaję bez bicia, że jeżdżę samochodem. To kwestia przyzwyczajenia i odległości, które trzeba pokonywać. Na szczęście mam mały samochód z małym silnikiem, który odpowiednio mało spala. Niestety benzynowy, czyli w sumie najmniej ekologiczny, bo diesel jest bardziej oszczędny (mniejsze spalanie oleju napędowego w porównaniu ze spalaniem benzyny) a podczas spalania gazu (LPG) do atmosfery idzie mniej świństw (tlenków siarki, ołowiu, azotu, aldehydów, węglowodorów aromatycznych itp.). Popularne ostatnio biopaliwa mogłyby być alternatywą paliw kopalnych, ale niestety rachunek ekonomiczny psuje wszystko. Producenci używają najczęściej do ich wyrobu oleju palmowego (dużo tańszego od rzepakowego) uzyskiwanego z palm uprawianych na terenach powstałych po wycince lasów deszczowych – wątpliwa to ekologia.
Jestem przekonana, że istnieją już technologie umożliwiające jazdę zdrową, tanią i ekologiczną… niestety, dopóki rynek ropy naftowej jest taki dochodowy, nic się nie zmieni… wiadomo – korporacje… i OPEC. Hybrydy na razie spalają całkiem sporo, więc z ekologią mają mało wspólnego, a samochody elektryczne też średnio – zależy skąd jest brany prąd.    
Ponieważ niewiele mamy na razie alternatyw trzeba się skupić na tym, aby jeździć jak najbardziej eko (i ekologicznie i ekonomicznie). A można tego dokonać dbając by samochód był sprawny technicznie; pilnując, by ciśnienie w oponach było takie, jak producent nakazał; nie jeżdżąc na zbyt wysokich obrotach (optymalnie 2 – 2,4 tysiąca); nie gazując bez potrzeby; hamując silnikiem (jazda na luzie podobno wcale nie jest bardziej ekonomiczna); włączając klimatyzację, tylko jeżeli istnieje taka konieczność (niemiłosierny upał) i nie montując bagażników na dachu (no chyba, że bez bagażnika na dachu się nie da, ale wtedy po podróży szybko zdemontować).

czwartek, 1 grudnia 2011

Niemowlęce noce


Spieszę się pochwalić, że od jakiegoś czasu Panna Lulu przesypia noce :) Zdaję się, że to całkiem niezły wyczyn jak na dwumiesięcznego szkraba.
Na początku jadała wieczorem, dwa razy w nocy i nad ranem, co jakieś 2,5 – 3 godziny. Potem jedno nocne karmienie jakoś niezauważenie wypadło – przesypiała 4-5 godzin, a teraz taka niespodzianka – 8,5 godziny!. Prawdopodobnie zaczęłaby przesypiać noce kilka dni wcześniej, ale niespokojny sen niemądra mama brała za przebudzenie. Wierzgająca i kwękająca, ale mimo to ciągle śpiąca Panna Lulu budziła mnie od jakiegoś czasu w środku nocy. Postanowiłam przełożyć ją do łóżeczka. Nie przyszło mi to łatwo, było mi bardzo smutno, że nie śpimy razem, jakoś tak dziwnie i głupio. Ale chciałam zobaczyć jak wyjdzie… i wyszło świetnie. Oczywiście pierwszej nocy ciągle się budziłam, bo łóżeczko Panny Lulu jest tuż przy naszym, a wiercić się i kwękać przez sen nie przestała. Trochę się martwiłam, że marznie, bo ma odkryte łapki i zimne nad ranem, ale cała reszta jest ok., a ja przecież też często mam zimne dłonie.
Moja przyjaciółka wysnuła teorię, że Panna Lulu przesypia noce, bo często je w dzień (najczęściej niestety co dwie godziny) i nie zawsze śpi między karmieniami. Możliwe, ale mnie się wydaje, że to Maćkowe geny śpiocha się odezwały :) Prawdopodobnie pomogło też ustalenie wieczornego rytuału: kąpanie, masowanie, karmienie, spanie.
I wszystko super, tylko mi trochę tego wspólnego spania brakuje… i mam paskudne nawały pokarmu nad ranem.