sobota, 29 grudnia 2012

Nawyki żywieniowe

Staram się karmić Pannę Lulu mądrze, zdrowo, regularnie. Pilnuję, żeby miała urozmaicenie, kupuję produkty w sklepach ekologicznych. I wszystko byłoby pewnie pięknie, gdybym jeszcze przy okazji nie wymyśliła, że dziecko musi przecież próbować różne smaki. W związku z tym Panna Lulu dostaje od czasu do czasu coś "szalonego" do spróbowania.... i oczywiście okazuje się, że to jest najlepsze na świecie i tylko to chce. Postanowiłam opublikować dla potomności ranking ulubionych jedzonek:
1 miejsce - czarne oliwki - za każdym razem, kiedy otworzę lodówkę wskazujący palec mojej córki bezbłędnie odszukuje słoik z czarnymi oliwkami. Nie za bardzo mi się podoba ta miłość, bo z jednej strony dodają do nich jakieś stabilizatory (nie ufam temu), a z drugiej panienka jeszcze dokładnie nie gryzie, więc po drugiej stronie znajduję spore kawałki oliwek (nie będę zagłębiać się bardziej w ten temat).
2 miejsce - czekolada - właściwie może i pierwsze, bo Panna Lulu jadła ją może 2 czy 3 razy w życiu i za każdym razem była dzika awantura, że już się skończyła. Dlatego też za często nie dostaje.
3 miejsce - łosoś wędzony na zimno - hit wigilijnego stołu, trzeba było chować przez dzieckiem, bo wszystko by wyjadła. Ten wybór też mi się za bardzo nie podoba, bo wędzenie na zimno nie zabija wszystkich bakterii (choć prawdopodobnie więcej tam antybiotyków niż bakterii), norweskie łososie karmione są pewnie nie lepiej niż fermowe kurczaki, a poza tym tłuste to i ciężkostrawne. Trochę dać można, bo z kolei dużo kwasów omega 3, ale z umiarem, a panienka niekoniecznie umiar zna.
4 miejsce - masło - wyjadane z wszelkich kanapek, ostatnio daję jej w plasterkach, żeby się dziecko nie męczyło.
5 miejsce - białko - żółtko jest kruszone i rozrzucane po podłodze, białko co do okruszka ląduje w paszczy.
6 miejsce - mandarynki - niestety nie ekologiczne, pewnie z toną pestycydów, ale myję za każdym razem przed obraniem. I wszystko byłoby super, gdyby Panna Lulu nie była po jedzeniu cała mokrusieńka od soku.
Na dalszych miejscach plasują się: ogórek kiszony, oliwki zielone, ciecierzyca, pasztet z soczewicy, wafelki owsiane, bób, fasolka szparagowa, maliny (w sezonie). Akceptowane są również: banan, pomidory, makaron (oczywiście biały, razowy ląduje na podłodze), tofu, ananas, kiwi i ser żółty.
Oczywiście Panna Lulu je jeszcze inne rzeczy - zdrowsze, ale trzeba wtedy stosować bardziej lub mniej wyrafinowane metody perswazji. W sumie panienka zjada koło 5 posiłków dziennie - 2 papkowate łyżeczką i 3 metodą BLW (tłumaczone jako: bobas lubi wybór, albo bierz lub wyrzuć). BLW jest fajne, zwłaszcza kiedy jemy wszyscy razem - każdy zajmuje się swoim talerzem. Trzeba trochę po posiłku posprzątać, w to chyba nikt nie wątpi,ale nie to mnie martwi, martwi mnie mianowicie niedostateczne rozdrabnianie jedzenia. Dlatego zdecydowałam się na 2 posiłki papkowe - kaszka z mlekiem na drugie śniadanie i gęsta zupka na obiad. Na śniadanie i kolacje Panna Lulu dostaje zestaw różnych różności, z których cześć ląduje w różnych częściach domu, na deser owoce.
Nie zawsze jedzenie spotyka się z entuzjazmem i gdyby Panna Lulu nie była chudeuszem, pewnie pozwoliłabym jej na takie fanaberie. Niestety trochę mnie ta jej niedowaga martwi, więc staram się, żeby coś tam zostało jednak zjedzone. Pomaga mi w tym sztab testerów, którzy wraz z Panną Lulu wcinają papki. Testerami są legowe zwierzątka, które mają tę zaletę, że po konsumpcji łatwo je umyć. Panienka każe najpierw karmić lwy i słonie, potem sama rozdziawia pyszczek. Wszyscy zadowoleni i najedzeni.

czwartek, 20 grudnia 2012

Kędziorek

Zawsze wydawało mi się, że byłoby super mieć kręcone włosy. Mam głębokie przekonanie, że z takimi włosami nic nie trzeba robić, same się układają i wyglądają przepięknie. Raz nawet zrobiłam sobie trwałą i wszystko byłoby super gdyby nie to, że po jednej stronie głowy miałam pokręconego barana, a z drugiej prawie proste - taka moja uroda, albo fryzjerka do chrzanu. Kiedy miała się urodzić Panna Lulu marzyłam, żeby chociaż ona miała kręcone włosy, co było o tyle prawdopodobne, że Maciek ma super loki. Urodziła się z włosami niezbyt bujnymi, jedne były dłuższe, inne krótsze, wypatrywałam wśród nich zygzaczków i skrętów, ale wszyscy wokoło pukali się w głowę... włosy były proste. Tak sobie powolutku rosną, niewiele ich jeszcze na panienki główce, robią się dłuższe. Nawet trochę podcięłam za uszami i z przodu - kilka wpadających do oczu. I wreszcie się doczekałam, są loki, na razie głównie po kąpieli, ale nikt już się po głowie popukać nie ma prawa!
A poza tym Panna Lulu skończyła właśnie piętnasty miesiąc. Chodzi, biega, szaleje, radzi sobie coraz lepiej. Dwie rączki są wolne, więc można przenosić większe przedmioty, a mniejsze rozwlekać po całym domu. Poza tym tańczy i całkiem fajnie jej te tany wychodzą. Zrobiła nam się córka muzykalna, na pewno nie po mamie nadepniętej na ucho. Chociaż może śpiewanie kołysanek i innych utworów dziecięcych daje o sobie znać, mimo fałszów matczynych.
Podobno jak się dziecko uczy chodzić, to na jakiś czas wyhamowuje rozwój mowy. To by się zgadzało, Panna Lulu gadać lubi, ale jak zdarta płyta ciągle jedno i to samo: tata, kaka, koko i oczywiście am, które czasem zlewa się w mama.
Ale w komunikacji mamy sukcesy, zwykłe eeeee połączone z wyciągniętym paluchem może naprowadzić rodziców na dobry trop. Wtedy Panna Lulu się rozpromienia, rodzic zrozumiał. Wiąże się to również z komunikacją nocnikową, Panna Lulu od czasu do czasu pokazuje, albo wręcz przynosi swój tron i trzeba ją na nim posadzić. Nie znaczy to od razu, że coś zrobi, czasem komunikuje po prostu, że ma mokro albo brudno. To też jest postęp - zaczyna kojarzyć czynność fizjologiczną z nocnikiem. Zdarza się coraz częściej, że daje nam znać, że chce kupkę albo rzadziej siusiu - rodziców rozpiera duma.
Znowu mamy problem z zębami, znowu temperatura. Trójki idą i chyba rzeczywiście są najgorsze jak dotąd. Panna Lulu ciągle coś pakuje do buzi, smoczek jest nieodłącznym towarzyszem (jak się skończy to całe ząbkowanie, to będziemy ograniczać), marudna jest poza tym, zasypia z problemami... ogólnie nieciekawie.
Ze snem w ogóle coś się pomieszało. Kiedyś Panna Lulu spałą dwa razy dziennie i zasypiała o sensownej porze - około 19. Budziła się koło 6 rano przesypiając całą noc. Teraz wszystko stanęło na głowie. Dwie drzemki to wyrok siedzenia z nią do 23 (często chodzimy spać koło 22). Z kolei jak zaśnie za wcześnie, to wieczorem pada przed 19, co skutkuje wczesnym wstawaniem. A jeszcze na to wszystko te zębiska paskudne, bo dziecko budzi się w nocy. am nadzieję, że to się szybciutko skończy - tego mi możecie życzyć na Święta:)    

czwartek, 13 grudnia 2012

Blogowy leń przedświąteczny

No jakoś mi się nie chce, wena poszła na zakupy... ale piekę pierniczki - ekologiczne rzecz jasna:) mało słodkie i bardzo korzenne (bo sama przyprawiałam) i oczywiście z mąki razowej i ekologicznej.
Prezenty prawie kupione, albo zrobione, tylko mi jeden sklep internetowy zalazł za skórę twierdząc, że przez dwa tygodnie to oni nie mogą zrealizować zamówienia... obrażam się... oczywiście dodzwonić też się do nich nie da i chyba anuluję i pójdę do sklepu tradycyjnego... a tego nie lubię przed Świętami, bo tłum.
Na swoje usprawiedliwienie mam też to, że pisałam referat na zajęcia z chemii żywności.
A Panna Lulu tupta, po śniegu też tupta, na sankach jeździ i zęby kolejne też jej tuptają.

środa, 5 grudnia 2012

Eko Mikołajki

Moja przyjaciółka zmobilizowała mnie do działania... a tak mi się nie chciało. Sprawa się tyczy prezentów mikołajkowych. Myślałam, że raczej gwiazdkowe i że jeszcze mam czas, żeby coś wymyślić, wypatrzeć, wychodzić. A tu nagle dzwoni owa przyjaciółka i mówi, że mikołajki organizuje i że dzieci będą... dziewięcioro dzieci będzie. Właściwie to nie trzeba prezentów, ale... ja lubię dawać prezenty, zwłaszcza dzieciom.
Więc się zabrałam za robienie prezentów. Mikołajki są bardziej symboliczne, nie trzeba przepuszczać majątku, a ja czując się coraz bardziej eko postawiłam na handmade. Nie dość, że własnymi rękoma, to jeszcze z materiałów z recyclingu. Aż Maciek stwierdził, że mnie koleżanki obsmarują za plecami (albo jawnie), że nie mam co ze śmieciami robić.
Wzięłam stare kawałki polaru, kokardki z prezentów weselnych jeszcze zdaję się i... torebki foliowe jako wypełnienie. Wyszły super mikołajkowe Mikołajki, miłe, szeleszczące, ekologiczne:)


wtorek, 27 listopada 2012

Przytulanka

Panna Lulu jest osóbką, która bardzo lubi się przytulać, najczęściej do mnie. Chodzi sobie, bawi się i coś tam ją tyka i jest już przy mnie i się wtula w moje ramiona, albo wyciąga rączki, żeby ją ponosić i potulić. Od razu też jest przytulana, kiedy zrobi większe czy mniejsze bach (czyli tak około kilka razy dziennie). Dzięki temu bardzo szybko się uspokaja i idzie broić dalej. Oczywiście Maciek też Panienkę przytula.
Do niedawna jeszcze ją chustowałam i tak Panna Lulu przesypiała przy mnie codziennie rano jakieś dwie godziny. Teraz jej się coś przestawia i z chusty chce się jak najszybciej wyswobodzić, ma prawo. Ostatnio też przestała z nami sypiać, a spała w naszym łóżku dobry rok. Separacja była na całe szczęście szybko przez Pannę Lulu zaakceptowana do tego stopnia, że już się nie budzi w nocy, żeby się do nas przenieść.
Nie wyobrażam sobie postępować inaczej, robię to instynktownie. Na szczęście nikt mi nie próbował wmawiać, że to zły pomysł (na szczęście dla tych wszystkich osób, które by się odważyły). Za to wielu ekspertów poleca takie zachowanie, bo dzięki przytulaniu dziecko:
- czuje się bezpieczne,
- rozwija się jego ufność do rodziców
- kształtuje się w nim pozytywna samoocena - mama mnie kocha i przytula, więc jestem istotą wartościową,
- pogłębia się więź między rodzicem i dzieckiem,
- uczy się dawać i przyjmować miłość.
Z kolei rodzice stają się bardziej wrażliwi na potrzeby dziecka i sygnały jakie wysyła, by je zaspokoić.
Ostatnio Panna Lulu przytula nie tylko większych od siebie, zaczęła przytulać pluszaki. Nikt jej tego nie pokazywał, tak sama z siebie. Bardzo słodko to wygląda:)



   

czwartek, 22 listopada 2012

Łańcuszek

Jak już wspominałam nie lubię łańcuszków i tym podobnych, ale... zostałam zaproszona i ... jakoś mi się tak pytania spodobały... Bo z tym, że wstyd odmówić, to nie miałabym problemu, ale blog mi się spodobał:  Doktor Maltretor i Siostra Ostra: http://glusicadomowa.blogspot.com/ - dodałam do listy obserwowanych.
Tych obserwowanych blogów robi się coraz więcej, ale jedni blogerzy bardziej aktywni od innych, więc jest jeszcze czas na fejsbuka:)

Więc odpowiadam:
Pierwsze skojarzenie ze słowem "mama" to...?
moja mama, Panna Lulu bowiem mamą mnie wcale nie nazywa, czasem tatą - owszem, ale mamą nigdy
Dzieciństwo pod presją, czy luz, blues, w niebie same dziury...?
i to i to, jak się wyrwałam spod kurateli, to był luz
Stówka na rozkurz: księgarnia czy cukiernia?
nie przepadam za słodyczami (tylko w ciąży mi się poprzestawiało) - więc księgarnia
Zapach, po którym zawsze przychodzą wspomnienia...?
jaśmin, bez i letni poranek - wakacje na wsi
Ruszamy w świat... Kierunek...?
Chiny - jakoś mnie tam ciągnie mimo wszystko
Czy dobrze Ci w tu i teraz?
cudownie
Masz plany czy marzenia?
się nie wyklucza jedno z drugim
Kiedy czujesz, że za chwilę wybuchniesz, to... - Twój sposób na złość?
a jak sobie tupnę nogą...
Milion dolarów - kłopot, czy hurrra?
jak się okaże, że kłopot to oddam
Niemowlak czy nastolatek - który słodki ciężar cięższy?
niemowlak nie za ciężki, może nastolatek też nie będzie taki straszny 
A bloguś to po co...?Pasja? Frajda? Coś innego?
frajda, pamiątka, ogarnianie chaosu

Zabawa powinna oczywiście trwać nadal, ale ja aspołeczna jestem i nie podam dalej... najwyżej skisnę.

wtorek, 20 listopada 2012

Tup tup

Ostatni miesiąc (to już będzie czternasty) Panna Lulu spędziła na nauce chodzenia. Pierwszy samodzielny krok postawiła już dzień po skończeniu trzynastu miesięcy. Bawiliśmy się wieczorem na podłodze, ja z Maćkiem układaliśmy klocki, Panna Lulu z wielką radością nam to udaremniała. W pewnym momencie wstała... zaniemówiliśmy... i zrobiła krok... tak ni z gruchy ni z pietruchy... euforię rodziców trudno opisać.
Potem próbowała i próbowała, potem jej się znudziło i nie próbowała, potem próbowała znowu z większymi sukcesami (3-4 kroki), potem znowu jej się odechciało i ostatnio wstaje i chodzi i upada i wstaje. Na początku musiała mieć jakiś cel w tym chodzeniu, najczęściej tym celem były mamine ramiona, teraz mama nie jest już potrzebna. Oczywiście do złotego medalu olimpijskiego w chodziarstwie jeszcze daleko, ale ziarno zostało zasiane.
Coraz lepiej chodzi również Panna Lulu za rękę. Na początku trzeba było trzymać za dwie, teraz już dzielnie maszeruje za jedną. Dzięki temu ma Panna Lulu więcej ruchu na świeżym powietrzu ku wielkiej radości prababć. Przez to wszystko wózek służy głównie jako podpórka, próby włożenia jej do środka spotykają się z szalonym niezadowoleniem. Przez to wszystko kupiłam wczoraj Pannie Lulu butki zimowe, żeby stópki nie marzły. Są trochę za duże (a i tak najmniejsze jakie były) więc mam nadzieję, że wystarczą do końca zimy.


Z innych nowości: Panna Lulu zaczęła przytulać zabawki, nie wiem skąd jej się to wzięło, nikt jej tego nie uczył, jednego dnia olewała wszystkie pluszaki, kolejnego już je przytulała. Zauważyłam, że Panna Lulu mówi czasami szeptem, wcześniej tego nie było. Słownik jej się poszerza też, na razie niezrozumiale coś tam sobie pod nosem gada, ale w sumie kontakt coraz lepszy i zrozumienie po obu stronach. Panna Lulu do zaczątków mowy dodaje jeszcze paluch wskazujący co od czasu do czasu pozwala pojąć o co jej chodzi.
Rośnie nam Panna, kolejny skok -dzisiaj otulacz musiałam o dwie napy popuścić. Coraz krótsze rękawy i coraz większe dekolty w naszych ulubionych body, a tak już się do nich przyzwyczaiłyśmy:) Może nawet uda jej się wrócić na siatkę centylową? To chyba wszystko przez to, że jeść zaczęła bardziej intensywnie, cały czas tylko am i am. Ostatnio w knajpie nie dość, że swoją papkę zjadła, to jeszcze moją zupę podjadała wrzeszcząc, że za dużo czasu trwa studzenie, bo ona przecież chce jeść i jeszcze doprawiła indyjskimi plackami i jogurtem. Ale oczywiście potrafi wybrzydzać przy jedzeniu, nie wspominając o tym, że brudzi niemiłosiernie i siebie i całą okolicę.
Myślałam, że jej się spanie przestawi wreszcie na jedną porządną drzemkę dziennie, bo wieczorami za długo rozrabia, ale nie. Musi się zdrzemnąć rano i potem jeszcze po południu. Trudno, przynajmniej mam czas na pisanie bloga.    

wtorek, 13 listopada 2012

Eko testy, cz. 3

Długo szukałam ekologicznych kosmetyków dla siebie, próbowałam nawet robić coś w domu. Może nawet do tego wrócę, chwilowo częściej siedzę w kuchni, niż w łazience, więc nie bardzo mam czas. Chociaż podobno najlepiej jest gdy każdy kosmetyk jest jadalny:)
Co prawda kosmetyków używam mało, ale jednak. Nie jestem typem kobiety spędzającej godziny przed lustrem, o maseczkach notorycznie zapominam, na dziesiątki kremów do różnych fragmentów facjaty nie mam miejsca, smarować ciałka mi się nie chce - robię to jedynie od czasu do czasu. Dla mnie podstawowe kosmetyki to: mydło, szampon do włosów, żel pod prysznic, pomadka ochronna (jestem od niej niestety uzależniona), dezodorant, krem do twarzy, balsam do ciała, krem do rąk (to przez częste zmywanie).
Kupując kosmetyk zwracam uwagę na zawartość naturalnych składników, brak olejów mineralnych, środki konserwujące (najlepiej jak producent napisze, że ich nie ma, bo sama nie do końca wiem, która pozycja w składzie to paraben), PEG, no i oczywiście czy są testowane na zwierzętach (dlatego przestałam jeść mięso, żeby nie przyczyniać się do cierpienia zwierząt i dlatego szukam na ten temat informacji na opakowaniach kosmetyków).


Kosmetyki ekologiczne są niestety duuużo droższe, ale zdarzają się wyjątki. W jednej z bardziej znanych na polskim rynku sieci drogerii można znaleźć całkowicie ekologiczną linię kosmetyków. Opakowanie oznakowane jest etykietą "Vegan", co oznacza, że wszystkie składniki są pochodzenia roślinnego, a produkt nie był testowany na zwierzętach. W przypadku kosmetyków, które musimy z siebie spłukać naturalny skład jest dodatkowo istotny, bo substancje w większości są biodegradowalne i  nie zanieczyszczają środowiska. Z linii kosmetyków testowałam:
- szampon - jest ich kilka rodzajów w zależności od rodzaju włosów, próbowałam kilku - wszystkie bardzo dobre i pięknie pachną, za 200 ml trzeba zapłacić od 7 do 10 zł (w zależności, czy jest promocja czy nie), więc nie jest tak źle, używam regularnie,
- odżywkę do włosów - włosy po niej dobrze się rozczesują,
- żel pod prysznic - nie mam w stosunku do tego kosmetyku jakiś szczególnych wymagań - ładnie pachnie i ma naturalny skład - jest super, używam,
- mydło do rąk - j.w.,
- pomadka do ust - najważniejsze, że nie ma wazeliny, ma dobrą konsystencję i rzeczywiście chroni usta, kosztuje 4-5zł,
- krem do rąk - przyjemny, ładnie pachnie, ale dla mnie trochę za rzadki, może dobry dla pani prezes, ale kura domowa potrzebuje czegoś silniejszego,
- balsam do ciała - obłędnie pachnie, ale nie najlepiej się wchłania, mnie to aż tak bardzo nie przeszkadza, więc stosuję od czasu do czasu,
- krem do twarzy - ja mam niestety zbyt suchą skórę na zwykłe kremy,
- dezodorant - kupiłam jakiś czas temu i zupełnie nie spodobał mi się jego zapach - zdawał się potęgować brzydki zapach potu, wtedy był tylko jeden rodzaj, więcej nie próbowałam.
Dezodorant kupiłam ostatnio super naturalny - minerał zwany ałunem. Wygląda jak przezroczysty kamień i podobnie się zachowuje. Moczy się go i smaruje pod pachami - trochę czarna magia, bo kompletnie nie ma się wrażenia, że coś tam zostaje, ale działa. Nie zostawia zabrudzeń, nie pachnie i podobno jest znacznie lepszy niż zwykły dezodorant (opinia Maćka, ja aż tak bardzo go nie potrzebuję). Kosztował 14 zł i ma starczyć na rok stosowania.
Krem do rąk kupiłam ostatnio polskiej firmy (co mnie ogromnie ucieszyło), choć nie ekologiczny. Udało mi się znaleźć coś co nie ma w składzie olejów mineralnych, a pierwszych kilka pozycji jest pochodzenia naturalnego. Oczywiście jest tam trochę syfu, ale na dalszych pozycjach - czyli mniej.
A do twarzy używam emolientu Panny Lulu. Mam suchą skórę i chyba mi pomaga. Mimo, że nie jest ekologiczny nie ma w składzie parafiny tylko olej sojowy, parabenów i PEG (tak mi się zdaję - czytałam sporo zanim się na niego zdecydowałam). Tu przynajmniej działam w duchu minimalizmu - jeden kosmetyk dla dwóch osób:)
Myślę też o zakupie ekologicznej pasty do zębów.

wtorek, 6 listopada 2012

Gorączka piątkowej nocy

Zaplanowaliśmy sobie romantyczny wypad tylko we dwójkę, miała być kolacja, kino, klub - jak za dawnych dobrych czasów, albo nawet lepiej. Babcia uruchomiona, żeby zostać z uśpioną już Panną Lulu. Szykuję się, pindruję - z mężem przecież na randkę idę. Makijaż, ach jak dawno nie robiłam pełnego makijażu. Sukienka obcisła, seksowna. Jeszcze tylko pocałunek w czółko córeczki, tak przed wyjściem... Oo! ciepłe.
Już we Wszystkich Świętych Panna Lulu miała podwyższoną temperaturę. Pojechaliśmy na chwilę na cmentarz, bo stwierdziliśmy, że to jak spacer, a na spacer i tak byśmy przecież poszli. Potem obiad u teściów - Panna Lulu zwiedza zakamarki, szczęście, radość. Wieczorem już na cmentarz nie poszliśmy, ku mojej rozpaczy - uwielbiam wieczorne spacery po cmentarzach we Wszystkich Świętych, a w zeszłym roku też nie byłam:(
W nocy było trochę gorzej, bo w nocy temperatura z założenia rośnie. Panna Lulu budziła się kilka razy, dostawała pierś i szła dalej spać. Ale w piątek było już wszystko w porządku, więc się wypindrowałam i... się okazało, że jednak nie jest w porządku. Babcia została odwieziona do domu, rodzice zostali z maleństwem. Ja może bym się zastanawiała, ale Maciek po męsku zadecydował i dobrze zrobił. Panna Lulu budziła się bowiem co dwie godziny, piła, ssała, była niespokojna. Temperatura przekroczyła 38 stopni, niestety nie miałam czym jej zbić, muszę się zaopatrzyć w jakiś specyfik przeciwgorączkowy. Zimny okład na czole spotykał się z buntem.
Oprócz temperatury żadnych dodatkowych objawów: kataru, kaszlu, kichania, wysypki, biegunki, czy wymiotów... podejrzenie padło więc na zęby - czwórki tym razem.
W sobotę było już dobrze, niedziela przebiegła bez zakłóceń tylko bez smoka nie dało się ani chwili wytrzymać, ciągle am i am dało się słyszeć. Postanowiłam więc nie ciągać Panny Lulu po lekarzach. Wiadomo co można w kolejce do pediatry w sezonie grypowym podłapać?
Od wczoraj za to marudę mamy w domu, łapska do buzi i w ryk. Nosić trzeba, przytulać. W nocy krzyki, płacz, matka lula i zasypia na stojąco, dziecko nie pozwala sobie posmarować dziąseł (opuchniętych, już czuć ząbki), wyje. Półtorej godziny walki o sen, biedactwo moje maleńkie. Przynajmniej diagnoza potwierdzona.
Podobno kły są jeszcze gorsze.    

środa, 31 października 2012

Przebranżowienie


Kiedy zostaje się mamą przechodzi ochota na siedzenie po 8 - 10 godzin w pracy, przy biurku, pod czujnym okiem szefa, często drżąc ze strachu, czy aby na pewno uda się osiągnąć założone cele, czy się gdzieś nie popełniło błędu. Na szczęście jest macierzyński, kilka miesięcy, ale i to dobre. Premier obiecał wydłużyć do roku... ciekawe. Potem można niby na wychowawczy, ale nie każdego stać. Większość mam musi wrócić do kieratu. Jest nieźle jeżeli tę swoją pracę lubi, a maleństwo można zostawić z kimś zaufanym (jestem przeciwnikiem żłobków). Czasem można na niepełny etat, to też jest jakieś wyjście.
Sporo mam jednak kombinuje, zakładają firmy, zmieniają zawód. Moja koleżanka na przykład założyła sklep internetowy. Przy okazji polecam: www.ilookandcook.pl - znajdziecie tam piękne akcesoria kuchenne dla siebie i dla dzieciaków, żeby czerpać jeszcze więcej przyjemności ze wspólnego pichcenia:) Wypróbuję jak mi Panna Lulu podrośnie, na razie planuję wprowadzać ją powoli w ten świat przy pomocy masy solnej.


A ja zdecydowałam się na przebranżowienie w trochę w inny sposób. Z wykształcenia jestem biologiem i psychologiem (lubiłam studiowanie), z doświadczenia marketingowcem, byłam też nauczycielką. Kompletny misz-masz. Kiedy zaszłam w ciążę wiedziałam, że muszę coś wymyślić, bo do biurka nie wrócę za nic. 
Jak już kiedyś wspominałam - mam w życiu szczęście, mogę sobie pozwolić, żeby być z Panną Lulu, spędzać z nią całe dnie, a naprawdę to lubię - spełniam się jako Matka Polka i Kura Domowa, ale do czasu. Nie chcę być na utrzymaniu Maćka do końca moich dni, poza tym uważam, że dodatkowy dochód się przyda. Dlatego wymyśliłam... nowy zawód. Wiem, że nie będzie łatwo zaczynać wszystkiego od początku, ale czuję, że już od jakiegoś czasu siedzę w temacie. Zaczęłam studia podyplomowe, na szczęście zaoczne, zjazdy co dwa tygodnie (Maciek ma okazję, żeby więcej czasu spędzać z Panną Lulu). Temat w moim przekonaniu fascynujący - dietetyka, no i wreszcie oba kierunki moich studiów będą mogły być wykorzystane w praktyce.  

czwartek, 25 października 2012

Eko testy, cz. 2

Tym razem kosmetyki dla dzieci, ekologiczne ma się rozumieć. Kupiłam Pannie Lulu kilka specyfików i mam nadzieję, że dzięki temu ograniczę chemikalia, z którymi prawie wszędzie można mieć do czynienia. Przede wszystkim zależy mi, żeby Panna Lulu nie miała do czynienia z:
- parabenami - środkami konserwującyumi,  które prawdopodobnie są rakotwórcze, 
- olejami mineralnymi (parafina, silikon), które zatykają pory, mogą wysuszać skórę, odkładają się w nerkach i wątrobie, 
- PEG czyli glikolem propylenowym stosowanym jako rozpuszczalnik i emulgator, prawdopodobnie rakotwórczym ponadto wysuszającym skórę, zaburzającym pracę nerek, wątroby i układy nerwowego. 
Lista jest oczywiście dłuższa, wymieniłam tylko najczęściej stosowane świństwa.
W związku z tym zdecydowałam się na zakup: pasty do zębów, płynu do kąpieli, stosuję też ekologiczny olej kokosowy do smarowania ciała.

Ekologiczna pasta do zębów nie zawiera fluoru. Z jednej strony nie powinien być on podawany tak małym dzieciom, z drugiej prawdopodobnie wcale nie ma potrzeby dodawania go do past do zębów, bo wystarczająco dużo dostajemy go z pokarmem. W skład pasty wchodzi: kreda, woda, gliceryna roślinna, polisacharydy roślinne, mirra i olejek z kopru włoskiego. Składniki roślinne pochodzą z rolnictwa ekologicznego. Takie składniki umożliwiają usuwanie zanieczyszczeń, działają bakteriostatycznie i łagodząco. Gdyby tylko Panna Lulu chciała te zęby myć.
Ponieważ Panna Lulu miewa problemy ze skórą, która czasem jest przesuszona, kupiłam jej płyn do kąpieli dla skóry atopowej. W skład preparatu wchodzi olejek ze słodkich migdałów (niestety na odległej pozycji) i lilia wodna. Niestety nie doczytałam składu przed zakupem, uległam etykietce "eko" i chociaż 99% składników jest pochodzenia naturalnego, to tylko 1% z nich pochodzi z rolnictwa ekologicznego. Stosuje się go bardzo przyjemnie, fajnie się pieni, ładnie pachnie, skóra dziecięcia jest gładka, ale następnym razem poszukam czegoś innej firmy (niestety nie znalazłam jeszcze ekologicznych kosmetyków produkcji polskiej, a bardzo bym chciała!). 
Olej kokosowy bardzo dobrze się sprawdza jako balsam do ciała. W temperaturze pokojowej (ok. 20 stopni) znajduje się w formie stałej, dobrze się rozprowadza, szybko wchłania i nie pozostawia tłustej warstwy, skóra jest miękka i gładka. Kupiłam go jakiś czas temu, kiedy Panna Lulu miała jeszcze problemy z suchą skórą i niestety okazał się zbyt słabo nawilżający. Po kilku tygodniach stosowania wróciłam do mało ekologicznego emolientu (jednak bez olejów mineralnych). Teraz, kiedy problemy ze skórą Panny Lulu minęły, mam nadzieję bezpowrotnie, z powrotem zaczęłam ją smarować olejem kokosowym.
Jeszcze tylko brakuje mi ekologicznego kremu do pupy, chociaż stosuję go rzadko, ale mimo wszystko by się przydał, bo wszystkie kremy apteczne zawierają niestety oleje mineralne. 

sobota, 20 października 2012

Dumna mama

Miałam zakończyć miesięczne podsumowania, kiedy Panna Lulu skończy rok, ale tyle się przez kolejny miesiąc wydarzyło... Panna Lulu skończyła właśnie 13 miesięcy i czuję, że jest szczęśliwą małą osóbką. Gdyby jeszcze te zęby dały spokój. Maluszek jest ostatnio trochę marudny i jak zwykle winą obarczam zęby, pogodę, skok rozwojowy, bo przecież nie wrodzoną złośliwość panienki.
Jestem potwornie dumną mamą, jestem dumna, bo Panna Lulu sama, samiusieńka wymyśliła, że można wejść do pudełka pełnego zabawek, posiedzieć tam trochę i pouśmiechać się, a potem wyjść, również samodzielnie. Nikt jej nic nie pokazywał, nic nie sugerował, wymyśliła sama. Wymyśliła również, że można wejść na plastikowy podstawek, a także odwrócić go i wejść do środka. Genialna:) Z wanienki też lubi wychodzić i do niej wchodzić ku rozpaczy kąpiącego ojca.
Panna Lulu mówi! Głownie KAKA i KOKO, czasem TATA, ale zaczyna to już coś znaczyć. KAKA to najczęściej piłKA lub książKA, a mianem KOKO określa KOta, czasem uda się powiedzieć KOTKOT. Panna Lulu prawdziwie mnie rozczuliła, kiedy powtórzyła wsadzając mi palec w oko - OKO. Teraz jak jej się powie oko, trzeba szybko zamykać własne, bo paluch z dużą szybkością potrafi w którymś wylądować. Z nosem, ustami i uchem się nie udaje - wiadomo, nie ma K. Maciek jest przekonany, że TATA określa tylko jego, ale zdaję się, że Pana Lulu nazywa tak wszystkich spotkanych mężczyzn. Czasem niektórym udaje się usłyszeć DZIADZIA. Kobiety w swojej rodzinie panienka olewa, no czasem jej się wymsknie MAMA, w chwilach zmęczenia. Zdarza się jej również powiedzieć AM - wtedy od razu dostaje coś do zjedzenia, żeby skojarzyła słowo.
Najczęstszy sposób poruszania to cały czas na kolanach i dłoniach, ale Panna Lulu z coraz większą wprawą chodzi też przy ścianach i meblach. Maszeruje również dzielnie trzymana za ręce. Coraz dłużej też udaje jej się ustać na własnych nogach.
Odstawiliśmy butelkę, bo miałam wrażenie (słuszne), że Panna Lulu bardziej lubi ssać, niż pić, przez co wypijała potworne ilości, które potem zamieniały się na ogromne ilości siuśków, z którymi tetra sobie kiepsko radziła. Niekapek jest znacznie bardziej racjonalny, płyn pity jest od czasu do czasu (w zależności od potrzeb) małymi porcjami. Ok, było kilka awantur, z gryzieniem, rzucaniem kubeczka i płaczem. Panna Lulu potrafi się wściec, ot taki charakterek... albo zęby.

środa, 17 października 2012

Eko testy, cz. 1.

Od pewnego czasu zaopatruję się w fajnym, rodzinnym sklepie z ekologiczną żywnością. Można tam też znaleźć kosmetyki i środki czystości. Dzisiaj o tych ostatnich.
Denerwowało mnie, że pompuję syf w naszą kochaną matkę Ziemię używając chemicznych detergentów. Poza tym nie wierzę, że wszystko uda się spłukać z umytych własnie naczyń, potem to świństwo zjadamy. Postanowiłam kupić więc na próbę ekologiczny płyn do mycia naczyń, żeby sprawdzić jego jakość wydajność. Zastanawiałam się nad wyrobem własnym takowego specyfiku, ale jakoś nie mogłam się zdecydować (lenistwo?). Zakupiłam też płyn do płukania, bo brakowało mi zapachu na ubraniach. Teraz, kiedy rzeczy nie schną tak jak latem, czasami pozostaje niemiły smrodek, a pranie w samych kulach jest bezwonne. Od jakiegoś czasu używam do prania i czyszczenia sodę oczyszczoną i ocet - ulubione specyfiki ekomaniaków. Zdecydowałam się również na kupno ekologicznej pasty do butów.


Ekologiczny płyn do mycia naczyń nie posiada fosforu, fosforanów i enzymów pochodzenia zwierzęcego, zawiera za to glicerynę, która chroni dłonie. Produkt, który kupiłam nie jest może ekologiczny w 100%, bo nie zawiera samych produktów roślinnych, ale znajdujące się w nim substancje są łatwo biodegradowalne i nie zanieczyszczają środowiska. Posiada liczne certyfikaty, którym mam nadzieję można ufać - podobno są bardzo restrykcyjne. Litr płynu kosztował 19 zł i myślę, że posłuży mi koło 2 miesiące (po miesiącu ciągłego stosowania zużyłam około połowy). Mycie nim jest bardzo przyjemne, ładnie pachnie, wszystko zmywa, radzi sobie z tłuszczem. Nic tylko polecać, na pewno będę ten produkt kupować.
Płyn do płukania tkanin nadaje ubraniom miękkość i zapach, nie jest jednak zalecany do prania pieluszek tetrowych, bo może zmniejszyć ich chłonność. I to zdaję się prawda, chyba, że Panna Lulu więcej siusia. Chyba nie zdecyduję się, żeby go jeszcze kupić, bo kule piorące zmiękczają również tkaniny, a z zapach nie jest wystarczająco intensywny, żeby mnie zadowolić. Produkt jest jednak godny polecenia - składniki aktywne są pochodzenia roślinnego, jest też hypoalergiczny.
Sody i octu używam do prania i czyszczenia - głównie łazienki. Dosypuję sodę do prania białych rzeczy, al ocet jabłkowy dolewam czasem do płukania (nie za dużo, żeby nie było octowego zapachu). Sodą szoruję armaturę i ceramikę, a octem kabinę prysznicową, szyby i lustra. Tanie, skuteczne - super.
W pastę do butów zaopatrzyłam się na targach ekologicznych, które w sumie mnie jednak zawiodły - były za małe, ale to pierwsza edycja... może w przyszłym roku będzie lepiej. Pasta nadaje się do czyszczenia wszelkiego rodzaju skór. Zawiera oleje roślinne i wosk pszczeli i choć nie była szczególnie tania - 35zł - to podobno jest bardzo wydajna. Ja wiem, że same skóry nie są szczególnie ekologiczne, choć jednak chyba bardziej od tych ekologicznymi okrzykniętych (przynajmniej się rozkładają), ale mam jeszcze sporo skórzanych rzeczy z nazwijmy to "poprzedniej epoki". Ostatnio wzbogaciłam się też w skórzaną torbę - ale używaną, więc się nie liczy. Pasta ma przyjemny zapach i ładnie natłuszcza skórę, jest bezbarwna. Jednym z powodów jej kupienia było to, że w naszym małym domku buty są wyeksponowane na otwartych półkach i Panna Lulu uwielbia się nimi bawić. Nie chcę, żeby miała kontakt z chemikaliami z tradycyjnych past.
Celowo nie podaję producentów, nie zamierzam robić nikomu reklamy, chcę jedynie zachęcić Was do używania tego typu produktów.
     

piątek, 12 października 2012

Lulu Panny Lulu

Przed urodzeniem Panny Lulu kompletowaliśmy wyprawkę i oczywiście nie mogło zabraknąć łóżeczka. Kupili je dumni dziadkowie. Dodatkowo łóżeczko zostało wyposażone w przewijak, udekorowane baldachimem i karuzelą... coś pięknego.


Po powrocie ze szpitala od czasu do czasu odkładaliśmy Pannę Lulu do łóżeczka, spała trochę, ale po przebudzeniu płakała. W dzień była zainteresowana głównie karuzelą, spaniem niekoniecznie. Raz spróbowałam zmusić ją do zaśnięcia we własnym łóżku, oczywiście była dzika awantura - zrezygnowałam, bo bałam się, że zrobię jej jakąś psychiczną krzywdę.
Z czasem łóżeczko zaczęło służyć głównie jako skład kocyków, śpiworków i maskotek. Dużo wygodniej było ją zabierać do naszego łóżka, tam spała znacznie spokojniej, nie budziła się tak często. Odkładaliśmy ją po zaśnięciu, od czasu do czasu, kiedy chcieliśmy mieć łóżko tylko dla siebie. Wiązało się to jednak z nocnymi pobudkami i braniem Panny Lulu do naszego łóżka.
Kiedy opuściliśmy poziom łóżeczka, bo Panna Lulu zaczęła być już bardziej aktywna spojrzałam tylko i stwierdziłam, że do studni dziecka wkładać nie będę. Jednak kiedy Panna Lulu skończyła rok postanowiliśmy wreszcie nauczyć ją tam zasypiać. Argumentów było wiele, między innymi taki, że bałam się że z naszego łóżka spadnie, że kiedy zrobi się zimno, nie będzie można usypiać jej w ciągu dnia w wózku i tym podobne.
Oczywiście początki były ciężkie, pierwsze dwie próby zakończyły się owszem zaśnięciem, ale po takiej dzikiej awanturze, że każdy by chyba po takim wysiłku zasnął. I zła jestem na siebie, że Pannę Lulu na to skazałam. Oczywiście byliśmy przy niej, głaskaliśmy ją po główce, klepaliśmy po plecach, ale to było dla niej za mało.
W końcu za trzecim razem zasnęła sama, bez jednej łzy. Zmodyfikowaliśmy jednak trochę całą akcję. Obróciliśmy Pannę Lulu o 180 stopni dzięki czemu jej główka była tuż przy mojej, gdyż nasze łóżka się stykają. Dostała też książeczkę. Leżała, przekładała strony, a ja ją głaskałam i nuciłam kołysanki i w końcu zasnęła. Szkoda, że nie wymyśliliśmy tego wcześniej, może nie byłoby rozpaczy podczas dwóch pierwszych prób... ech.
I teraz już zasypia sama, na razie tylko wieczorem, ale kiedy tylko budzi się w nocy ląduje z powrotem u nas... na wszystko przyjdzie czas.
W dzień Panna Lulu odbywa dwie drzemki - jedną w chuście, żeby jej zrekompensować brak bliskości w nocy, drugą w wózku podczas spaceru. Jeszcze sporo przed nami.  

poniedziałek, 8 października 2012

Eko woda

Mam  dużo szczęścia w życiu, że spotkałam Maćka, że mamy Pannę Lulu, że mieszkamy w takim pięknym miejscu. Mam też szczęście że prawie obok domu mam ujęcie wody pitnej - głębinowej i mineralnej o sensownym nawet składzie pierwiastków. Przez długi czas się przymierzałam, leniłam, nie chciało mi się chodzić i wody dźwigać, kupowałam w supermarketach butelkowaną, sprowadzaną z innych części Polski lub Europy. Ale w końcu się zebrałam i przynoszę regularnie do domu i piję i inni też piją.


Woda jest eko z dwóch zasadniczych powodów. Przede wszystkim nie potrzeba produkować butelek do jej przewożenia i przechowywania. Używam tych z recyclingu. Oczywiście kiedy kupowałam wodę mineralną w sklepie butelki PET lądowały w śmieciach wtórnych. Mimo wszystko do ich wyprodukowania, a potem powtórnego przetworzenia potrzebna jest energia. Druga sprawa to transport, obecnie realizowany za pomocą własnych mięśni i wózka Panny Lulu, a nie paliw kopalnych, których spaliny zanieczyszczają wszystko dookoła.
Poza tym to czysta ekonomia - woda nic mnie nie kosztuje, a tylko zmusza do spacerów, które i tak z Panną Lulu prawie codziennie odbywam. Może fajniej mają tylko ci, którzy mają taką wodę w swoich kranach :)

środa, 3 października 2012

Poza siatką centylową

Odzyskuję powoli zaufanie do służby zdrowia. Staram się ją omijać szerokim łukiem, ale czasem trzeba się spotkać na przykład z pediatrą. Moja rezerwa wynika przede wszystkim z niechęci do wszelkiego rodzaju lekarstw i antybiotyków, którymi lekarze uwielbiają nas szprycować, co opłaca się jedynie firmom farmaceutycznym, bo raczej nie pacjentom.
Panna Lulu skończyła rok, więc najwyższy czas na kolejną szczepionkę. Przy okazji mierzenie, ważenie, zaglądanie do pyszczka i osłuchiwanie. Przez pół roku praktycznie nie znaliśmy jej masy, choć czasem stawaliśmy z nią na wadze. Okazywało się wtedy, że jest poza siatką centylową - za chuda. Próbowałam ją trochę podtuczyć, ale cienko to szło. Je chętnie i dużo, ale też rusza się coraz więcej, no i 3 razy dziennie zostawia w nocniku (bądź nie) coś większego.
Obawiałam się, że lekarz się zaniepokoi, że każe robić jakieś badania, że mnie nastraszy i nie będę miała determinacji, żeby się temu sprzeciwić. A tu niespodzianka, pediatra stwierdziła, że waga 7.200 w 13 miesiącu jest w porządku, że nie ma się czym przejmować, że dziewczynka szczupła i bardzo dobrze i... tu mi się komplement trafił... że to po mamusi:)
Mamy więc kruszynkę odrobinkę, co ma sporo dobrych stron - można Pannę Lulu nosić jeszcze w chuście, brać często na ręce, podrzucać i robić karuzelę bez większych uszczerbków na zdrowiu rodziców (choć mnie czasem bolą plecy - niestety).

czwartek, 27 września 2012

Lulu okiem babci

Moja mama już kilka razy na blogu się udzielała. Tym razem podsumowanie pierwszego roku Panny Lulu (na co dzień zwanej Lusią) jej autorstwa. Dziękuję mamo:)

ŁUCJA, PANNA LULU, LUSIA, LUSIACZEK, LUSIACZEK – PLUSIACZEK

Rok temu usłyszałam w słuchawce wzruszony głos Macka, który oznajmił :”8.44. Łucja” co oznaczało, że we wtorek 20. września ( 2011r.)  o godzinie 8.44. przyszła na świat jego i Magdusi córeczka, a nasza wnuczka. Marzyłam o wnuczce, tak jak wcześniej o córce i nie byłam w swoich marzeniach odosobniona, bo zarówno mój mąż - Sławek jak i mama mieli podobne pragnienia. Rok temu staliśmy się dziadkami, a nasze mamy prababkami. Żadne z nas, nawet rodzice, nie miało pojęcia jakiej płci będzie dziecko – było to celowe zamierzenie Maćków, aby sobie i najbliższym sprawić niespodziankę.
Zobaczyliśmy ją tego samego dnia wczesnym popołudniem. Magdusia, dumna mama, pokazała nam leżące obok niej małe zawiniątko w czapeczce, które smacznie spało i, jak mi się wydawało, leciutko uśmiechało się przez sen. Była taka malutka, wzruszająco bezbronna, słodka i dla mnie najpiękniejsza na świecie. Magda wyglądała bardzo ładnie, była  spokojna i w całkiem dobrej formie. Opowiedziała nam o dość szybkiej akcji porodowej, na której finał Maciek ledwo zdążył.
Lusia otworzyła w pewnym momencie oczy. Były wielkie i ciemne pod ciężkimi powiekami i długimi zakręconymi rzęsami. Uśmiechnęła się szerzej wywołując coraz większe emocje i wzruszenie. Dołączyła do nas wkrótce babcia Marysia. Staliśmy wszyscy przy łóżku zachwycając się nową absolutnie doskonałą istotą, która pojawiła się w naszych obu rodzinach.
Od pierwszego dnia Lusia zawładnęła nami niepodzielnie. Od czasu do czasu uświadamiałam sobie (i uświadamiam cały czas), że okazuję Lusi więcej miłości, czułości wyrozumiałości i podziwu niż swego czasu rodzonej córce. Kilka razy powiedziałam o tym Magdzie i mam nadzieję, że mnie rozgrzeszyła - ma przecież taką uroczą i niezwykłą córeczkę. Zauważyłam, że sama Magdusia także się zmieniła – uspokoiła, wyciszyła, złagodniała.
Jedynym problemem, z którym zderzyła się na początku świeżo upieczona mama był brak pokarmu. Magdusia postanowiła, że będzie karmić piersią i widać było jej determinację, aby ten zamiar stał się faktem. Przystawiała co jakiś czas Lusię do piersi i mimo wielkiego entuzjazmu z jakim córeczka rzucała się na jej biust nic z tego nie wychodziło. Dopiero po powrocie do domu Lusia napiła się matczynego mleka.
Sprawy szybko się unormowały i młodzi rodzice odnaleźli się w miarę bezboleśnie w nowej rzeczywistości. Na potomka czekało łóżeczko, setki ubranek, stosy pieluch, butelki, wanienka i wszystkie niezbędne sprzęty, które w wielu przypadkach okazały się zbędne. Lusia ssała, spała, siusiała i nie tylko. Magdusia karmiła, prała, sprzątała i gotowała, a Maciuś kąpał, przewijał i czasami nosił malucha. Odwiedziny w ich domku ograniczono do minimum. Nasza córka oświadczyła: Nie myślcie sobie (bardziej to było skierowane do mnie niż do Sławka), że zgodzę się na częste wizyty – raz w tygodniu wystarczy!
Prania było i jest dużo, bo Magda stosuje pieluchy tetrowe, jednorazowe ograniczając do wyjazdów, podróży i wizyt poza domem. Postawiła na ekologię i minimalizm. Pierze bez proszku  stosując specjalne kule. Karmi piersią (ma zamiar do 1,5 roku życia Lusi), gotuje z ekologicznych produktów sama, omijając jak się da słoiczki z papkami dla dzieci, ubiera Lusię w ciuszki po znajomych (czasami pozwala łaskawie coś kupić naszej wnuczce). Nie przejmuje się brudną buzią i łapkami, gdyż brudne dziecko to, według niej, szczęśliwe dziecko. Pozwala Lusi czołgać się i raczkować po wszystkich kątach, nie zachowując sterylnej czystości, nie przesadza z szorowaniem smoczka, który zaliczył podłogę. Od początku zabierała Lusię  na noc do wspólnego małżeńskiego łoża i dopiero od niedawna usiłuje przywiązać ją (oczywiście nie dosłownie) do własnego łóżeczka.
Lusia ssała pierś matczyną i rosła. Wielkie oczy stawały się niebieskie, wbrew przepowiedniom Magdy, że będą brązowe. Z biegiem czasu ich kolor nabrał szaroniebieskiej ślicznej barwy. Długie rzęsy były coraz dłuższe i coraz bardziej zalotnie wywinięte. Włoski na głowie, od samego urodzenia niezbyt bujne, gęstnieją przybierając oryginalny orzechowy kolor. Magdusia obserwuje proces gęstnienia lusinej czupryny niecierpliwie, czekając aż zacznie się kręcić  układając w loki jak Maćkowi.  Szczupła zgrabna sylwetka Lusiaczka z długimi paluszkami u rąk i nóg nas zawsze zachwycała, a babcie niepokoiła. Celuje w tym moja mama: Jak ta Lusia malutka!!! Jest, jak przystało na panienkę urodzoną z wagą 2800 g, drobniutka, co nawiasem mówiąc ułatwiło życie głównie jej matce, która często nosiła i nosi ją do dziś w chuście. Aby uzupełnić opis urody Łucji należy jeszcze wspomnieć o małych pięknie wykrojonych ustach (po dziadku Sławku i Magdzie) i siedmiu białych ząbkach w prawie zawsze roześmianej buzi.
Tyle uroda, a co z charakterem? Tu nie będzie aż tak sielankowo! Lusia stanowczo wie czego chce i potrafi to wyegzekwować, a jak się nie da to awantura gotowa.
Z tym charakterem zderzyliśmy się ze Sławkiem już w czwartym miesiącu lusinego życia. Magdusia poszła na cztery godziny do liceum uczyć biologii (zastępstwo za nauczycielkę, która odeszła na urlop macierzyński). Wraz z dojazdami zajmowało jej to pięć stanowczo za długich, jak dla Lusi, godzin. Mały szkrab tęsknił bardzo za matczyną piersią. Nie pomogło ściąganie mleka i podawanie w butelce, albo na łyżeczce. Lusia chciała tylko pierś i koniec. Po dwóch pierwszych godzinach względnego spokoju (nakarmiona) zaczynało się wycie. Dziecko było głodne, a my ze Sławkiem mogliśmy jej ofiarować tylko noszenie na rekach albo w nosidełku. Lusia usypiała w końcu ze zmęczenia i głodu. Dopiero powrót Magdusi rozjaśniało jej życie. Jak widać głód nie był dostatecznym powodem, aby oswoić się ze smoczkiem w butelce, albo z łyżeczką. Przejście na stały posiłek – najpierw kaszka manna (oczywiście ekologiczna), potem zupki rozwiązały problem nieobecności matki.
Tyle się wydarzyło w pierwszym roku życia naszej wnuczki – dla niej najważniejszy był wzrost i rozwój. Lusia dorośleje coraz bardziej – ząbkowanie, siadanie, czołganie się, raczkowanie, wstawanie, wspinanie, chodzenie przy meblach i kolanach, korzystanie, często skuteczne z nocnika, samodzielnie picie i jedzenie (z rozrzucaniem wokół). Jest coraz bardziej komunikatywna. Najpierw gaworzyła, a teraz gada jak najęta. Wydaje dużo, ale na razie nieartykułowanych dźwięków poza tata, daj, nie i mama – bardziej meme. Jej ulubiona fraza to „taka jaka taka”. Robi zdziwione i słodkie minki. Ma całe pokłady wdzięku, na który nikt nie jest obojętny. Na swój widok rozpływają się obydwoje – dziadek Sławek i Lusia. Moja pozycja jest dużo skromniejsza.
Co ją czeka po tak ważnym w różne wydarzenia pierwszym roku? Dowie się z opowiadań, zdjęć i filmów, że w czerwcu jej rodzice pobrali się trzymając ją w czasie uroczystości na kolanach i nie wstydząc się za nią , bo zachowywała się nienagannie! Na weselu wszyscy ją emablowali, a ona  rozdawała uśmiechy, nie grymasiła i grzecznie poszła w swoim czasie spać. Często też podróżowała. Przed ślubem była dwa razy w górach – za pierwszym razem rodzice jeździli z dziadkiem na nartach i desce, a babcie niańczyły. W podróż poślubną ruszyła z rodzicami nad morze do Rowów, potem pojechała z nimi na Hel, a w końcu wylądowała z nimi w Barcelonie stając się, według słów swojej mamy, znaczącą atrakcją tego niezwykłego miasta. 

poniedziałek, 24 września 2012

Roczny diabełek

Uroczą mamy córeczkę, słodkie subtelne dziewczę... no prawie. W każdym razie roczne! Również chude, długie, ruchliwe i wesołe. Panna Lulu wydaje się być osóbką otwartą (nie boi się nowo poznanych wujków i cioć), odważną, ciekawską, niecierpliwą (mam nadzieje, że cierpliwość przyjdzie z czasem), ciepłą i czułą (uwielbia przytulanie, jest przy tym zachwycająco słodka), czarującą (wszyscy się rozpływają, jak tylko spojrzy, uśmiechnie się i wskaże palcem), szybko traci zainteresowanie, potrzebuje ciągle nowych wrażeń.
Obchody jubileuszowe zakończone, mogę usiąść do bloga :)
Panna Lulu, jak już wspominałam, zaczęła już raczkować i doskonali się w tej umiejętności, z dnia na dzień robi to szybciej. Sprawność motoryczna niesie ze sobą niejakie niedogodności dla mamy zwłaszcza. Bardzo trudno takie wierzgające dziewczę przewinąć - żeby leżało spokojnie na plecach trzeba dać do rąk naprawdę coś fascynującego (zaczyna mi brakować przedmiotów, których Panna Lulu już nie obejrzała w ten sposób). Przemieszczenie się po całym domku to ciągłe poszukiwanie czegoś do nabrojenia. Ponieważ Panna Lulu jest na etapie wyjmowania i zrzucania po podłodze latają nie tylko klocki, ale też paczki chusteczek higienicznych, buty, chusty, książki i oczywiście ulubiony... papier toaletowy. Na szczęście nie dobrała się na razie do szuflad, ale już cała drżę.
Od czasu do czasu Pannie Lulu zdarzy się coś naśladować, dzięki temu nauczyła się robić pa-pa, klaskać i wskazywać palcem (a może to naturalny odruch królewny?). Wytykanie palucha wiąże się z koniecznością podawania Pannie Lulu wszystkiego, co na przedłużeniu tegoż się znajdzie. Wiąże się również z pierwszym świadomie powiedzianym słowem - "to". Maciek co prawda twierdzi, że "tata" też mówi świadomie, ale szczerze mówiąc śmiem w to wątpić. A gada Panna Lulu jak najęta, choć po swojemu i bez wyraźnych powiązań między dźwiękiem a jego znaczeniem (albo po prostu mama nie kuma o co chodzi).
Z nocnikiem mniejsze i większe sukcesy. Baliśmy się, że Panna Lulu się odzwyczai w Barcelonie, bo oczywiście nocnik do bagażu się nie zmieścił. Mieliśmy co prawda w planach kupić jakiś na miejscu, ale nie udało nam się nic takiego znaleźć. Na szczęście po powrocie udało się wrócić do rytmu. Ostatnio zauważyłam, że prawie za każdym razem Panna Lulu robi siusiu - znaczy nawyk się wyrabia. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie będzie można zrezygnować z pieluch... wiem, że jeszcze trochę będę musiała poczekać.

      

czwartek, 20 września 2012

Tort ekologiczny

Panna Lulu od dziś nie jest już niemowlęciem, skończyło się... rok. Wspomnienia i podsumowanie później (zarobiona jestem, zaraz impreza -hip hip hurra).
Śpieszę się za to pochwalić tortem. Założenie było takie, żeby Panna Lulu mogła go sobie pojeść, a zważywszy na to, że karmię ją zazwyczaj żywnością ekologiczną i tort musi taki być. 

 
I jest. W biszkopcie zastąpiłam mąkę pszenną tortową - razową z rolnictwa ekologicznego, cukier - cukrem brązowym, jajka oczywiście zerówki. Jedyne co tam jest nieekologiczne, to proszek do pieczenia - bałam się, że nie urośnie (nie mam dobrej ręki do ciast, zawsze zrobię coś po swojemu i sknocę). Urosło, ale niewiele (może to ta razowa mąka - cięższa jest). W każdym razie dało się przeciąć na pół. Pomiędzy warstwami jest naturalny jogurt grecki (niestety nie ekologiczny) i poziomki od cioci. Na wierzchu zrobiłam krem z malin i kaszki manny z dwiema łyżeczkami miodu - wyszedł pyszny i wygląda obłędnie. Całość oprawiłam listkami melisy i malinami (również z ogródka cioci - superekologiczne). 
Zobaczymy, czy da się to w ogóle zjeść:) 

wtorek, 18 września 2012

Filozofia kupowania

Staram się kupować mało, ale od czasu do czasu trzeba iść na zakupy, zwłaszcza spożywcze. Najwygodniej, mając małe dziecko, wsiąść w samochód, jechać do hipermarketu i załatwić od razu sprawunki na cały tydzień. Kiedyś był to hipermarket najbliższy, co w pewnym sensie ma znaczenie dla środowiska - spalam mniej benzyny. Ostatnio jednak po licznych sugestiach ze strony Maćka, zdecydowałam się robić zakupy w polskim supermarkecie. Z jednej strony wybieram najczęściej polskie produkty, wytwarzane jak najbliżej, by nie musiały być transportowane z drugiego końca świata, z drugiej lepiej te polskie produkty kupić jednak w polskim sklepie. Maciek ma przede wszystkim wzgląd na gospodarkę i wsparcie lokalnych inicjatyw. Popieram mimo, że polskie supermarkety - delikatesy są jednak trochę droższe. Staram się wybierać produkty racjonalnie i rachunki nie są wcale takie wysokie.
Dodatkowo robię zakupy w sklepie ekologicznym. Kupuję tam przede wszystkim produkty dla Panny Lulu, ale też coraz więcej ekologicznej żywności wprowadzam też do naszego jadłospisu. Najchętniej robiłabym zakupy tylko tam, bo to najwyższa forma wspierania lokalnego biznesu, niestety nie wszystkie potrzebne mi produkty mogę tam dostać, a poza tym te ceny...
Kiedyś lubiłam jeździć na rynek, ale niestety z Panną Lulu jest to ciężkie - parking daleko, wózek z trudem przejedzie w ciasnych alejkach, a dźwigać ją i dodatkowo kilka kilo zieleniny... dziękuję bardzo. Poza tym ci sami producenci wstawiają warzywa do hipermarketów i na rynek, więc jeżeli chodzi o jakość to nie ma różnicy. Najlepiej by było znaleźć w okolicy rolnika i brać bezpośrednio. Może kiedyś, na razie kupuję w ten sposób mleko.
Staram się kupować świadomie. Kiedy kupuję coś Pannie Lulu szukam najpierw opinii na temat produktów - zwłaszcza kosmetycznych. Często spędzam przy półkach sklepowych sporo czasu, bo czytam etykiety. Przeraża mnie co producenci potrafią dodawać do produktów - żelatyna w jogurtach i śmietanie to norma i jeszcze te polepszacze, barwniki, zagęszczacze... brrrr. Takie rzeczy odkładam od razu na półkę.
Nie mam wielkich potrzeb zakupowych jeśli chodzi o ciuchy. Przez lata trochę się tego nazbierało - mam w czym chodzić. Ostatnio jednak skończyły mi się bluzy. Poprzecierane, wypłowiałe zostały wrzucone do odpowiedniego pojemnika surowców wtórnych. Musiałam kupić coś w zamian, usiadłam więc do komputera. Nie lubię kupować ubrań w Internecie, lubię przymierzyć, dotknąć. Ale przyświecała mi idea - kupić coś oryginalnego od młodego polskiego projektanta. Przejrzałam kilkadziesiąt stron i w końcu znalazłam dziewczyny z Warszawy, które szyją fajne bluzy. I mam, nową, niebanalną, nie z sieciówki i choć pewnie trochę droższą, to mam nadzieję nosić ją dłużej. Materiały i robocizna są wysokiej jakości, więc było warto.
Niewiele miejsca i mała szafa zmuszają mnie do ubraniowego minimalizmu. Nie jestem jednak skrajna w tej kwestii - mam drugą szafę, u rodziców. Jakiś czas temu cieszyłam się jak zakupoholiczka po wizycie w galerii handlowej, bo wymieniłam sobie część garderoby. Odkurzyłam zapomniane spódnice i bluzki
A w październiku będą targi Ekologicznego Stylu Życia, na które się wybieram i zamierzam się obkupić. Mam szczęście, że takie targi będą w Łodzi, bo czasami wątpię czy coś się w tym mieście dzieje.      

środa, 12 września 2012

Atrakcja Barcelony

W ramach podsumowania wyjazdu postanowiłam napisać mini przewodnik po Barcelonie i nie tylko. Garść praktycznych porad na temat zwiedzania dużych miast z małym dzieckiem.


Podróż samolotem
Panna Lulu zniosła lot bez większych problemów. Wspinała się na nas, chodziła, siadała, uśmiechała się do ludzi. Dostaliśmy specjalny pas dla malucha doczepiany do pasa bezpieczeństwa rodzica. Nie zauważyłam, żeby miała jakiś dyskomfort związany ze zmianami ciśnienia. Przy pierwszym starcie dostała profilaktycznie butelkę z wodą, przy lądowaniu - spała (uśpiłam ją przy piersi, z karmieniem nie było żadnego problemu). Przewijak był na końcu samolotu, ale dowiedziałam się o tym już po przewinięciu Panny Lulu w toalecie (zostałam mistrzem przewijania dziecka na siedząco). Ważna informacja: można wziąć wózek, jest to usługa bezpłatna (teoretycznie, bo w tanich liniach płaci się za dziecko), oddaje się go obsłudze tuż przed wejściem na pokład samolotu.

Kwatery prywatne
W Barcelonie spaliśmy w prywatnym mieszkaniu. Internet dostarcza ogromną paletę możliwości, my znaleźliśmy ofertę na portalu wimdu. To zdecydowanie tańsza i fajniejsza opcja niż hotele czy pensjonaty. Oprócz sypialni mieliśmy dostęp do łazienki i kuchni, a także do żywej informacji turystycznej w postaci miłej właścicielki.

Metro
Nieocenione w poruszaniu się po dużym mieście. Dojeżdżaliśmy wszędzie, gdzie nam się spodobało, choć czasem trzeba się było przesiąść. W Barcelonie najlepiej kupić bilet na 10  jazd - wychodzi o połowę taniej niż pojedyncze bilety, mogą na niego wchodzić 2 osoby pod rząd. Niestety większość stacji pozbawionych jest wind, więc wózek musi sobie dać radę ze schodami. Pod górę na prawie wszystkich stacjach można wjechać schodami ruchomymi, choć z wózkiem raczej nielegalnie (mieliśmy to w głębokim poważaniu). Inna niedogodność - na stacjach było potwornie gorąco, a w metrze klima - Panna Lulu się trzymała, ale ja się trochę podziębiłam.


Zwiedzanie
Jest w Barcelonie dużo do zwiedzania, choć inaczej sobie to miasto wyobrażałam. Nie będę tu wymieniać atrakcji, zainteresowani znajdą je w innych przewodnikach.

Postoje
Żeby Panna Lulu miała choć trochę ruchu wzięliśmy ze sobą koc. Koc ten rozkładaliśmy w parkach i na plaży, ale raczej dla siebie, bo panienka hasała po trawie i piasku. Niestety trzeba było uważać na śmieci, których było zdecydowanie za dużo (zwłaszcza niedopałki papierosów). Parków jest sporo, ale nie wszystkie dają możliwość rozłożenia się na trawniku - trawników brak. Plaża była dla nas fajnym urozmaiceniem, w Barcelonie jest ich kilka i mimo, że są dość zatłoczone o tej porze roku i tak jest przyjemnie. W morzu też się można wykąpać, a morze jest tu ciepłe.


Atrakcje dla dzieci
Nie korzystaliśmy z placów zabaw, ale zwracałam na nie uwagę. Jest ich w Barcelonie sporo i w ciągu dnia (przynajmniej we wrześniu, kiedy już zaczyna się szkoła i przedszkole) są praktycznie puste. Atrakcje są zazwyczaj drewniane i wyglądają na ciekawe dla dzieci (jestem w tej kwestii jeszcze zupełnie niedoświadczona). Mieliśmy ochotę się wybrać do Zoo, ale bilety okazały się pioruńsko drogie. Podobnie z wesołym miasteczkiem na wzgórzu Tibidabo. Są tam atrakcje z XIX wieku, czyli czasu, kiedy powstało. Chcieliśmy to zobaczyć, ale niestety płaci się za wstęp na teren parku rozrywki, a nie na konkretne atrakcje.

Jedzenie
Przyznaję się, że poszłam na łatwiznę i karmiłam Pannę Lulu kupnymi słoiczkami. I w cale nie była to sprawa taka prosta jak się wydaje, bo słoiczki były w nielicznych sklepach. Na początku udało mi się jej kupić papki ekologiczne, ale potem były już normalne (nie pachniało to najlepiej, ale jadła). Napoje dla dzieci kupić jeszcze trudniej. Myślałam, że będzie jadła w restauracjach razem z nami, ale nie znalazłam nic, co by się dla niej nadawało. Dałam jej do spróbowania kalmary i krewetkę - pierwsze zjadła ze smakiem, drugie wypluła. W Barcelonie knajpy są otwarte w głupich godzinach do 15 albo 16 a potem dopiero od 20 - mają siestę i tyle. Na szczęście mieliśmy koło naszego mieszkania jedną normalną, otwartą cały czas. Z dań polecam oczywiście Paellę, ale też Arroz Negro - ryż z owocami morza zabarwiony czernidłem mątwy. Byłam zawiedziona jak mało w tych daniach warzyw, stragany uginały się od różnych płodów rolnych, ale w restauracjach było z tym krucho. W restauracjach nie było ani krzesełek dla dzieci, ani przewijaków.

Sklepy
Właściwie nie chodziliśmy po sklepach, tylko po tych najmniejszych, żeby zaspokoić najważniejsze potrzeby. Nie odwiedziliśmy żadnego dużego centrum handlowego i było nam z tym bardzo dobrze. W Barcelonie jest mnóstwo małych sklepików, praktycznie na każdej uliczce się jakiś znajdzie, są w nich najpotrzebniejsze rzeczy i o to chodzi. Gęsto też jest od niewielkich piwiarni z przekąskami, w których przesiadują głównie miejscowi. Widać, że mieszkańcy mają nieco inną filozofię kupowania, a władze miasta nie pozwoliły, żeby wielkie sieciówki zniszczyły drobny handel.

Reklamy
Barcelona urzekła mnie tym, że nie ma tam prawie w ogóle reklam. Czasem zdarzy się jakiś citylight, ale ani bilbordów (widziałam może ze dwa), ani popularnych w Polsce koziołków, ani innych śmieci nie ma. W metrze były monitory, na których coś tam wyświetlali, ale było to nienachalne i praktycznie nie zwracałam na to uwagi.

 
Atrakcja Barcelony
A atrakcją była Panna Lulu, przynajmniej dla mieszkańców Barcelony. Wdzięczyła się do nich w metrze, byliśmy zaczepiani na ulicy, ktoś ciągle łapał ją za nóżki, albo rączki. Ot, inna kultura, a że w Barcelonie dzieci widuje się mało, Panienka zrobiła furorę.

poniedziałek, 10 września 2012

Lulu obieżyświat

Wróciliśmy z kolejnych w tym roku wakacji. Ciągamy tę naszą biedną córkę po Polsce całej, a ostatnio nawet po Europie. Wyszliśmy z założenia, że trzeba dziecku dostarczać różnorodnych wrażeń, a samemu nie ma co się ograniczać, bo z maluchem też można spędzić fajne wakacje.
W sumie wyjazdów było 5, co stanowi całkiem niezły wynik. Ani Maciek, ani ja nie spędzaliśmy nigdy wakacji tak intensywnie, a Panna Lulu nie ma przecież jeszcze nawet roku.
Najpierw były narty w Korbielowie. Wybraliśmy się z rodzicami, żeby na chwilę móc oderwać się od dziecięcia i poszusować. Panna Lulu miała 5 miesięcy i oprócz wypadających na moment wyjazdu pierwszej fali ząbkowania, nie było z nią najmniejszych problemów.
Na weekend majowy wybraliśmy się w Karkonosze pochodzić po górach. Panna Lulu spędzała dnie na świeżym górskim powietrzu ciągana w wózku, który okazał się nieoceniony (napisałabym "pochwałę wózka", ale nie chcę aby blog stał się blogiem reklamowym). Nie stanowiło to większego problemu, maluch nie był jeszcze wtedy mobilny i nie wyrywał się do świata. Przewijanie było dziecinnie proste, wystarczyło położyć Pannę Lulu na czymś płaskim, nie było szczególnego niebezpieczeństwa, że spadnie. Karmiłam ją na szlaku, trochę przygotowanymi w domu papkami, trochę piersią. Nałaziliśmy się po górach tym intensywniej, że ciągnąc albo pchając wózek. Wybieraliśmy co prawda tylko te szlaki, na których przeważały drogi mniej wyboiste, ale zdobyliśmy Odrodzenie, Strzechę Akademicką i Chojnik.
Podczas kolejnego wyjazdu - nad morze - pojawił się pewien problem, Panna Lulu zaczęła już co nieco rozumieć, coraz mniej spać i zwyczajnie nudziła się w samochodzie. Mam nadzieję, że ten problem zniknie, kiedy zmieni się jej fotelik, teraz nie może obserwować drogi i stąd, mam nadzieję, to całe niezadowolenie. Samo morze nie zrobiło na Pannie Lulu szczególnego wrażenia, za to piasek jak najbardziej. Zabawa była super, można było piasek przesypywać, ciskać dookoła, piaskiem się natrzeć i piasek pożreć. Preferuję miejsca odludne, więc piasek nie był brudny i jak się panience coś połknęło, to nie było tragedii.
Ominęliśmy sezon najbardziej urlopowy, pierwsze morze zaliczyliśmy w czerwcu, kolejne pod koniec sierpnia. Tym razem Panna Lulu już po plaży się przemieszczała, raczkowała  sobie w najlepsze (! - tak, tak Panna Lulu już raczkuje) w ogóle się na rodziców nie oglądając. Namiot plażowy okazał się absolutnie zbyteczny, nie było szans, żeby w nim wysiedzieć, trzeba było się zdać na krem z filtrem i kapelusz.
A teraz właśnie wróciliśmy z Barcelony. Mieliśmy na początku w planach Chorwację, chcieliśmy jechać samochodem, ale ponieważ Panna Lulu nie przepada zmieniliśmy plany. Podróż samolotem zniosła całkiem nieźle spała trochę, trochę szalała. Zwiedzanie też jakoś za bardzo jej nie męczyło, udawało nam się trafiać akurat w jej drzemkę. W metrze zawsze udało jej się oczarować kilka osób, które szczerzyły się do niej, a ona do nich. Każdego dnia staraliśmy się rozłożyć specjalnie zabrany z domu koc i pozwolić się Pannie Lulu trochę poprzemieszczać. Jak już miała dosyć wózka braliśmy ją na ręce. Pewnie trochę ją to wszystko męczyło, bywało intensywnie, temperatury do niskich nie należały, ale zawsze w pogotowiu była butelka z wodą lub sokiem, a i wrażeń miała Panna Lulu co niemiara.


Ale już na razie koniec wojaży, zmiennego planu dnia, przymykania oka na sadzanie na nocnik i innych wakacyjnych niekonsekwencji. A w przyszłym roku...

wtorek, 28 sierpnia 2012

Pieluszki kieszonki

Kieszonki to jeden z najbardziej popularnych systemów dla pieluszek wielorazowych. Zbudowane z warstwy PUL nieprzepuszczalnej dla płynów i mikropolaru chroniącego pupę przed wilgocią. Między te warstwy wsuwa się tetrę, bambus, flanelę czy specjalne wkłady chłonne i zakłada na pupę dziecięcia.
Do kupna kieszonki przekonała mnie właśnie ta ochrona pupy przed wilgocią. Mikropolar przepuszcza podobno płyny tylko w jedną stronę, jego powierzchnia pozostaje sucha, a siusiu trafia głębiej - do wkładów chłonnych. Kupiłam kieszonki, żeby stosować je w nocy, kiedy to przez długi czas dziecka się nie przewija, zwłaszcza, gdy noc całą maluch przesypia.
Dodatkową kwestią w przypadku stosowania kieszonek jest higiena i ekonomia. Powinno się je prać co 2-3 przewinięcia, bo jednak trochę moczu zostaje na wewnętrznej warstwie i zaczynają rozwijać się bakterie. Kieszonek w związku z tym trzeba kupić znacznie więcej niż otulaczy...  a pieluszki wielorazowe wymienia się częściej niż jednorazówki.
Traf chciał, że kieszonki wprowadziłam w momencie, kiedy zaczęły się upały i Panna Lulu ochoczo rzucała się na butelkę z wodą pijąc jak smok. Myślałam więc, że nocne wycieki spowodowane są przerobieniem przez organizm dużej ilości płynów. Okazało się jednak, że jest to sprawka mikropolaru, który nie wchłania z odpowiednią szybkością i siusiu wylewa się na zewnątrz (zwłaszcza, kiedy dziecko śpi na boku).

  
Podejrzewałam, że może to problem tylko kieszonek jednej firmy, bowiem kieszonki, które kupiłam były nad wyraz tanie. Okazało się jednak, że sporo osób ma podobne problemy, o czym piszą na forach i w komentarzach pod produktami. I nie są to kieszonki po 20 zł, ale po 70.
Na szczęście kieszonek można równie dobrze używać jako otulaczy. Stara dobra tetra ląduje na wierzchu i nic już nie wycieka, chyba, że zmienia się ją za rzadko.

*na zdjęciu próbowałam pokazać krople wody na mikropolarze - to te w środku

piątek, 24 sierpnia 2012

Minimalizm informacyjny

Dzisiejsze społeczeństwo uzależnione jest od informacji, żyje w natłoku danych, bombardowane jest przez reklamy, manipulowane, osaczone. Dobra, pewnie nie ze wszystkimi jest tak źle, to w końcu obraz kreowany przez media. Ale szumu dużo, informacyjnego szumu.
Dookoła zgiełk, a ja na łonie natury, na trawie zielonej z dala od niego. Tak się z Maćkiem zgraliśmy, że obojgu bez telewizora udawało się funkcjonować osobno i tak już zostało jak jesteśmy razem. Życie bez TV jest cudowne, jest czas na wiele innych rzeczy, nie odliczamy czasu od serialu czy do wiadomości, nie denerwujemy się, że znowu powtarzają Kevina, nie wstrzymujemy się z pójściem do toalety na reklamach,  można się nawet trochę ponudzić. Filmy i programy, które mamy ochotę zobaczyć, oglądamy na komputerze albo w Internecie (do kina na razie ze względu na Pannę Lulu nie chodzimy). Jak błogo, radio cicho gra w tle, czasem jakaś informacja wpadnie w ucho, dzięki czemu nie jest się tak do końca w tyle, wiadomo co się na świecie dzieje. Trochę reklam też niestety wpadnie, ale cóż, w dzisiejszych czasach pełnej czystości nie da się osiągnąć.
Oczywiście wielkim i przepastnym medium jest Internet, ale przecież nie trzeba od razu wszędzie zaglądać. Faktem jest, że sporym zaśmieciaczem jest Facebook. Marnuję na niego trochę czasu, zaglądam złakniona ploteczek o znajomych, ale to taki drobny grzeszek w moim mniemaniu. Muszę być przekonana, żeby polubić jakąś stronę, dzięki temu nie jestem bombardowana bezwartościowymi informacjami. Jako typ aspołeczny nie bardzo się też udzielam, przez co nie muszę co chwila zaglądać i podniecać się liczbą zebranych lajków. Od czasu do czasu zajrzę na strony informacyjne, śledzę kilka ulubionych blogów (traktuję je jak powieść w docinkach), kolekcjonuję przepisy kulinarne, bo lubię nowe smaki.
Gazety wolę czytać w sieci, ale robię to rzadko. Uprawiam współczytelnictwo, zgarniam tygodniki i miesięczniki przeczytane już przez moją mamę. Tak jest ma się rozumieć bardziej ekologicznie.
Stronię od polityki, kiedyś mnie fascynowała, oglądałam, czytałam, słuchałam, nie mogłam się oderwać od komisji śledczych i innych głupot. Jakoś mi przeszło. Nie żebym była ciemną masą, która nie chodzi na wybory i ma wszystko w głębokim poważaniu, tak nie jest. Jestem jednak bardzo zdystansowana, nie ufam politykom i chyba przy najbliższych wyborach będę miała problem na kogo głosować. Ostatnio moje zainteresowania polityką skupiają się na dokończeniu "Doktryny szoku" Naomi Klein.
Życie bez szumu, to życie praktycznie bez stresu. Błogo, polecam:)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Panna postępowa

Jedenaście miesięcy za nami. Panna Lulu powoli przestaje być niemowlęciem, staje się dużą dziewczynką:) Dużą charakterną dziewczynką, która wie czego chce i jeżeli jest to wystarczająco blisko i nic ciekawszego nie stanie na przeszkodzie, to do tego dąży z uporem maniaka.


Panna Lulu zrobiła przez ostatni miesiąc szalone postępy ruchowe. Raczkować jej się nie chce, bo przecież opanowała czołganie na poziomie mistrzowskim. Mam nadzieję, że nie zgarną mi jej przez to do wojska. Problemem nie jest już klękanie, siadanie i nawet wstawanie. Tak, tak jakiś tydzień temu zmywałam sobie w najlepsze spoglądając od czasu do czasu na Pannę Lulu. Patrzę siedzi koło kanapy - luz, patrzę drugi raz - stoi... hmmmm... biec i ratować, czy obserwować sytuację? Na szczęście bum było na pupę, obyło się bez wycia. Od tego czasu Panna Lulu wstaje co chwila, kiedy tylko jest się czego złapać. Ostatnio nawet robi pozycję nazwaną przez Maćka pająkiem - stoi na wyprostowanych rękach i nogach. Jeszcze się jednak nie przemieszcza, trochę na boki, ale o chodzeniu nie może być mowy.
A jeżeli chodzi o mowę, to dźwięki jakie wydaje Panna Lulu są coraz bardziej złożone, najbardziej ulubione brzmi jak "kajak" (skąd jej się to wzięło?). Niestety rodzice nie rozumieją o co panience chodzi... muszą się jeszcze wiele nauczyć.
Wróciła Panna Lulu na siatkę centylową. Była trochę za chuda, trzeba było więcej karmić. Nie było protestów, pełna współpraca, dwie papki dziennie wsunięte z niemałym apetytem, plus kaszka, owoce i pierś matczyna. Próbuję jej dawać pokarmy mniej zmielone, ale protestuje - wypluwa, albo połyka w całości. Za to owoce zjada sama, chętnie, dostaje do ręki, trzyma, gryzie. Nie wspominając już o chlebie, ciastkach (ekologicznych, bez cukru) czy chrupkach kukurydzianych. Zupki jednak trzeba rozdrabniać.
Nocnikowo bez rewelacji, czasem zdarzy się jakiś bunt, ale nie trwa długo. Na razie nie wygląda, żeby miała być w tej kwestii szybko samodzielna. Muszę się też przyznać, że się złamałam i w nocy zaczęłam używać jednorazówek, tetra nie dawała rady, wkłady chłonne też nie bardzo.
Śpi Panna Lulu w nocy dość długo, rzadko się budzi. Oczywiście śpi z nami, próby przekładania jej do łóżeczka kończą się niewyspaniem moim znacznym, bo się przebudza, orientuje i buntuje. A poza tym mnie jakoś tak smutno bez niej (Maciek się trochę wkurza). W dzień śpi dwa razy, a raczej spała dwa razy bo chyba się właśnie przestawia na raz, pożyjemy zobaczymy. Ja podobno przestałam spać w dzień kiedy skończyłam rok.
Już się zastanawiam jak uczcić pełną rocznicę, ale w międzyczasie jeszcze druga część wakacji... już za chwileczkę, już za momencik.

piątek, 17 sierpnia 2012

Grzeczna dziewczynka

Panna Lulu słyszy czasami, że jest grzeczna. Głównie od dziadków. Jest grzeczna kiedy zrobi coś na nocnik, jak siedzi cicho i nie przeszkadza, jak zajmuje się sobą. Patrząc na to stwierdziłam, że wcale nie chcę, żeby Panna Lulu taka była i że tak naprawdę nie do końca rozumiem znaczenia tego słowa.
Za Wikisłownikiem: grzeczne dziecko to takie, które jest posłuszne, spokojne, miłe i dobre. Posłuszeństwo ma według mnie dwie strony. Z jednej jest dobre, bo umożliwia współpracę dziecka z rodzicem, podporządkowanie się woli osoby starszej i najczęściej jednak mądrzejszej. Z drugiej jednak, jeżeli prowadzi do konformizmu i bezmyślnego wykonywania poleceń jest złe. Spokojne dziecko to oczywiście super sprawa dla rodzica, rodzic ma czas dla siebie, dziecko nie przeszkadza, zajmuje się sobą... tylko czy o to chodzi? Określenie "miłe" jest jeszcze dla Panny Lulu zbyt abstrakcyjne, a "dobre" w ogóle według mnie niedefiniowalne.
Chcę, żeby Panna Lulu ze mną współpracowała i była posłuszna jeżeli chodzi o rzeczy naprawdę ważne. Nie chciałabym jednak, żeby zawsze mnie słuchała nie mając przy tym swojego zdania. Zależy mi, żeby potrafiła dążyć do tego czego pragnie, nawet wbrew zakazom, żeby potrafiła powiedzieć nie - przede wszystkim obcym, ale również rodzicom, bo i rodzice mogą się czasem przecież mylić. Kiedyś dbano o to, żeby dzieci były posłuszne i podporządkowywały się pewnym autorytetom - wychowawcom, nauczycielom i w ogóle dorosłym. Mój tata wyłamał się z tego schematu tłumacząc mi, że nauczyciel też może być głupi (mama była oburzona). Na szczęście mimo, że wmawiano nam takie dyrdymały nie daliśmy się nabrać i swoje dzieci wychowujemy już bez takich nakazów. Zmieniły się czasy, demokracja nie wymaga ślepego podporządkowania się władzy.
Cieszę się, że Panna Lulu jest dziewczynką pełną energii, że dużo się rusza, że lubi zmiany, że szybko nudzi się jedną zabawką. To może nie jest dla mnie za wygodne, muszę się trochę postarać, wymyślać nowe zabawy i zabawki (wszystko co nie jest zabawką jest najlepszą zabawką!), zabierać ją w różne miejsca. Cieszę się, kiedy zdobywa nowe doświadczenia, poznaje nowe rzeczy, wiem, że wtedy lepiej się rozwija. Jak jest za spokojna zaczynam się wręcz martwić, ale może dlatego, że wtedy najczęściej znajduje coś czego znaleźć nie powinna i wsadza to sobie właśnie do buzi.
"Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą". Chyba wolałabym, żeby Panna Lulu do najgrzeczniejszych nie należała.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Podsumowań czas

No i minął rok... tak, tak, rok temu założyłam blog. Czaiłam się z nim jakiś czas, planowałam pisać, ale nie do końca wiedziałam co i jak, nie miałam śmiałości, śledziłam inne blogi. A potem tak ni z gruchy ni z pietruchy bo musiałam się jakoś poukładać, podsumować, robić coś regularnie, bo mnie ostatnie miesiące ciąży zamuliły.

Tak wyglądał pierwszy projekt:

Na początku pisałam z całkiem sporą częstotliwością. Nie chciałam przedobrzyć, bo wiedziałam, że długo tak nie pociągnę, dlatego pisałam posty z wyprzedzeniem i publikowałam co 2-3 dni. Potem pojawiła się Panna Lulu i częstotliwość z powodów dość jasnych spadła, ale utrzymywała się na przyzwoitym poziomie 8-10 postów miesięcznie. Najgorsze dla bloga miesiące maj i czerwiec mają tak mało wpisów z powodu zmian życiowych - wstępowałam na "nową drogę życia" i miałam z tym sporo roboty (wszystko organizowaliśmy sami), a potem "miesiąc miodowy", czytelnicy zrozumieją:)
Statystykami nie mam się co chwalić, są dość skromne, ale nie zniechęca mnie to. Wiem, że gdybym była aktywniejsza, bardziej się promowała byłoby lepiej, ale nie zależy mi na wielkiej popularności. Oczywiście nie piszę blogu tylko dla siebie, dla siebie piszę pamiętnik. Nie zamierzam też na blogu zarabiać pozwalając na umieszczanie na nim reklam (choć nie potępiam bynajmniej takich działań).
Moim zamiarem było i jest przekonywanie do ekorodzicielstwa, do stosowania pieluszek wielorazowych, do  noszenia w chuście, do życia bliżej natury, do zdrowszej i bardziej naturalnej diety, do poszukiwania harmonii we własnym życiu. Postanowiłam być testerem eko-rozwiązań i dzielić się nimi na blogu. Poza tym dzielę się trochę naszym trochę eko życiem.
Nie wiem jaka jest średnia życia bloga, ale ja swój jeszcze trochę poprowadzę, nie planuję jeszcze kończyć. Dobrze mi z tym blogiem:) Pozdrawiam wszystkich stałych i przypadkowych czytelników!