czwartek, 27 września 2012

Lulu okiem babci

Moja mama już kilka razy na blogu się udzielała. Tym razem podsumowanie pierwszego roku Panny Lulu (na co dzień zwanej Lusią) jej autorstwa. Dziękuję mamo:)

ŁUCJA, PANNA LULU, LUSIA, LUSIACZEK, LUSIACZEK – PLUSIACZEK

Rok temu usłyszałam w słuchawce wzruszony głos Macka, który oznajmił :”8.44. Łucja” co oznaczało, że we wtorek 20. września ( 2011r.)  o godzinie 8.44. przyszła na świat jego i Magdusi córeczka, a nasza wnuczka. Marzyłam o wnuczce, tak jak wcześniej o córce i nie byłam w swoich marzeniach odosobniona, bo zarówno mój mąż - Sławek jak i mama mieli podobne pragnienia. Rok temu staliśmy się dziadkami, a nasze mamy prababkami. Żadne z nas, nawet rodzice, nie miało pojęcia jakiej płci będzie dziecko – było to celowe zamierzenie Maćków, aby sobie i najbliższym sprawić niespodziankę.
Zobaczyliśmy ją tego samego dnia wczesnym popołudniem. Magdusia, dumna mama, pokazała nam leżące obok niej małe zawiniątko w czapeczce, które smacznie spało i, jak mi się wydawało, leciutko uśmiechało się przez sen. Była taka malutka, wzruszająco bezbronna, słodka i dla mnie najpiękniejsza na świecie. Magda wyglądała bardzo ładnie, była  spokojna i w całkiem dobrej formie. Opowiedziała nam o dość szybkiej akcji porodowej, na której finał Maciek ledwo zdążył.
Lusia otworzyła w pewnym momencie oczy. Były wielkie i ciemne pod ciężkimi powiekami i długimi zakręconymi rzęsami. Uśmiechnęła się szerzej wywołując coraz większe emocje i wzruszenie. Dołączyła do nas wkrótce babcia Marysia. Staliśmy wszyscy przy łóżku zachwycając się nową absolutnie doskonałą istotą, która pojawiła się w naszych obu rodzinach.
Od pierwszego dnia Lusia zawładnęła nami niepodzielnie. Od czasu do czasu uświadamiałam sobie (i uświadamiam cały czas), że okazuję Lusi więcej miłości, czułości wyrozumiałości i podziwu niż swego czasu rodzonej córce. Kilka razy powiedziałam o tym Magdzie i mam nadzieję, że mnie rozgrzeszyła - ma przecież taką uroczą i niezwykłą córeczkę. Zauważyłam, że sama Magdusia także się zmieniła – uspokoiła, wyciszyła, złagodniała.
Jedynym problemem, z którym zderzyła się na początku świeżo upieczona mama był brak pokarmu. Magdusia postanowiła, że będzie karmić piersią i widać było jej determinację, aby ten zamiar stał się faktem. Przystawiała co jakiś czas Lusię do piersi i mimo wielkiego entuzjazmu z jakim córeczka rzucała się na jej biust nic z tego nie wychodziło. Dopiero po powrocie do domu Lusia napiła się matczynego mleka.
Sprawy szybko się unormowały i młodzi rodzice odnaleźli się w miarę bezboleśnie w nowej rzeczywistości. Na potomka czekało łóżeczko, setki ubranek, stosy pieluch, butelki, wanienka i wszystkie niezbędne sprzęty, które w wielu przypadkach okazały się zbędne. Lusia ssała, spała, siusiała i nie tylko. Magdusia karmiła, prała, sprzątała i gotowała, a Maciuś kąpał, przewijał i czasami nosił malucha. Odwiedziny w ich domku ograniczono do minimum. Nasza córka oświadczyła: Nie myślcie sobie (bardziej to było skierowane do mnie niż do Sławka), że zgodzę się na częste wizyty – raz w tygodniu wystarczy!
Prania było i jest dużo, bo Magda stosuje pieluchy tetrowe, jednorazowe ograniczając do wyjazdów, podróży i wizyt poza domem. Postawiła na ekologię i minimalizm. Pierze bez proszku  stosując specjalne kule. Karmi piersią (ma zamiar do 1,5 roku życia Lusi), gotuje z ekologicznych produktów sama, omijając jak się da słoiczki z papkami dla dzieci, ubiera Lusię w ciuszki po znajomych (czasami pozwala łaskawie coś kupić naszej wnuczce). Nie przejmuje się brudną buzią i łapkami, gdyż brudne dziecko to, według niej, szczęśliwe dziecko. Pozwala Lusi czołgać się i raczkować po wszystkich kątach, nie zachowując sterylnej czystości, nie przesadza z szorowaniem smoczka, który zaliczył podłogę. Od początku zabierała Lusię  na noc do wspólnego małżeńskiego łoża i dopiero od niedawna usiłuje przywiązać ją (oczywiście nie dosłownie) do własnego łóżeczka.
Lusia ssała pierś matczyną i rosła. Wielkie oczy stawały się niebieskie, wbrew przepowiedniom Magdy, że będą brązowe. Z biegiem czasu ich kolor nabrał szaroniebieskiej ślicznej barwy. Długie rzęsy były coraz dłuższe i coraz bardziej zalotnie wywinięte. Włoski na głowie, od samego urodzenia niezbyt bujne, gęstnieją przybierając oryginalny orzechowy kolor. Magdusia obserwuje proces gęstnienia lusinej czupryny niecierpliwie, czekając aż zacznie się kręcić  układając w loki jak Maćkowi.  Szczupła zgrabna sylwetka Lusiaczka z długimi paluszkami u rąk i nóg nas zawsze zachwycała, a babcie niepokoiła. Celuje w tym moja mama: Jak ta Lusia malutka!!! Jest, jak przystało na panienkę urodzoną z wagą 2800 g, drobniutka, co nawiasem mówiąc ułatwiło życie głównie jej matce, która często nosiła i nosi ją do dziś w chuście. Aby uzupełnić opis urody Łucji należy jeszcze wspomnieć o małych pięknie wykrojonych ustach (po dziadku Sławku i Magdzie) i siedmiu białych ząbkach w prawie zawsze roześmianej buzi.
Tyle uroda, a co z charakterem? Tu nie będzie aż tak sielankowo! Lusia stanowczo wie czego chce i potrafi to wyegzekwować, a jak się nie da to awantura gotowa.
Z tym charakterem zderzyliśmy się ze Sławkiem już w czwartym miesiącu lusinego życia. Magdusia poszła na cztery godziny do liceum uczyć biologii (zastępstwo za nauczycielkę, która odeszła na urlop macierzyński). Wraz z dojazdami zajmowało jej to pięć stanowczo za długich, jak dla Lusi, godzin. Mały szkrab tęsknił bardzo za matczyną piersią. Nie pomogło ściąganie mleka i podawanie w butelce, albo na łyżeczce. Lusia chciała tylko pierś i koniec. Po dwóch pierwszych godzinach względnego spokoju (nakarmiona) zaczynało się wycie. Dziecko było głodne, a my ze Sławkiem mogliśmy jej ofiarować tylko noszenie na rekach albo w nosidełku. Lusia usypiała w końcu ze zmęczenia i głodu. Dopiero powrót Magdusi rozjaśniało jej życie. Jak widać głód nie był dostatecznym powodem, aby oswoić się ze smoczkiem w butelce, albo z łyżeczką. Przejście na stały posiłek – najpierw kaszka manna (oczywiście ekologiczna), potem zupki rozwiązały problem nieobecności matki.
Tyle się wydarzyło w pierwszym roku życia naszej wnuczki – dla niej najważniejszy był wzrost i rozwój. Lusia dorośleje coraz bardziej – ząbkowanie, siadanie, czołganie się, raczkowanie, wstawanie, wspinanie, chodzenie przy meblach i kolanach, korzystanie, często skuteczne z nocnika, samodzielnie picie i jedzenie (z rozrzucaniem wokół). Jest coraz bardziej komunikatywna. Najpierw gaworzyła, a teraz gada jak najęta. Wydaje dużo, ale na razie nieartykułowanych dźwięków poza tata, daj, nie i mama – bardziej meme. Jej ulubiona fraza to „taka jaka taka”. Robi zdziwione i słodkie minki. Ma całe pokłady wdzięku, na który nikt nie jest obojętny. Na swój widok rozpływają się obydwoje – dziadek Sławek i Lusia. Moja pozycja jest dużo skromniejsza.
Co ją czeka po tak ważnym w różne wydarzenia pierwszym roku? Dowie się z opowiadań, zdjęć i filmów, że w czerwcu jej rodzice pobrali się trzymając ją w czasie uroczystości na kolanach i nie wstydząc się za nią , bo zachowywała się nienagannie! Na weselu wszyscy ją emablowali, a ona  rozdawała uśmiechy, nie grymasiła i grzecznie poszła w swoim czasie spać. Często też podróżowała. Przed ślubem była dwa razy w górach – za pierwszym razem rodzice jeździli z dziadkiem na nartach i desce, a babcie niańczyły. W podróż poślubną ruszyła z rodzicami nad morze do Rowów, potem pojechała z nimi na Hel, a w końcu wylądowała z nimi w Barcelonie stając się, według słów swojej mamy, znaczącą atrakcją tego niezwykłego miasta. 

poniedziałek, 24 września 2012

Roczny diabełek

Uroczą mamy córeczkę, słodkie subtelne dziewczę... no prawie. W każdym razie roczne! Również chude, długie, ruchliwe i wesołe. Panna Lulu wydaje się być osóbką otwartą (nie boi się nowo poznanych wujków i cioć), odważną, ciekawską, niecierpliwą (mam nadzieje, że cierpliwość przyjdzie z czasem), ciepłą i czułą (uwielbia przytulanie, jest przy tym zachwycająco słodka), czarującą (wszyscy się rozpływają, jak tylko spojrzy, uśmiechnie się i wskaże palcem), szybko traci zainteresowanie, potrzebuje ciągle nowych wrażeń.
Obchody jubileuszowe zakończone, mogę usiąść do bloga :)
Panna Lulu, jak już wspominałam, zaczęła już raczkować i doskonali się w tej umiejętności, z dnia na dzień robi to szybciej. Sprawność motoryczna niesie ze sobą niejakie niedogodności dla mamy zwłaszcza. Bardzo trudno takie wierzgające dziewczę przewinąć - żeby leżało spokojnie na plecach trzeba dać do rąk naprawdę coś fascynującego (zaczyna mi brakować przedmiotów, których Panna Lulu już nie obejrzała w ten sposób). Przemieszczenie się po całym domku to ciągłe poszukiwanie czegoś do nabrojenia. Ponieważ Panna Lulu jest na etapie wyjmowania i zrzucania po podłodze latają nie tylko klocki, ale też paczki chusteczek higienicznych, buty, chusty, książki i oczywiście ulubiony... papier toaletowy. Na szczęście nie dobrała się na razie do szuflad, ale już cała drżę.
Od czasu do czasu Pannie Lulu zdarzy się coś naśladować, dzięki temu nauczyła się robić pa-pa, klaskać i wskazywać palcem (a może to naturalny odruch królewny?). Wytykanie palucha wiąże się z koniecznością podawania Pannie Lulu wszystkiego, co na przedłużeniu tegoż się znajdzie. Wiąże się również z pierwszym świadomie powiedzianym słowem - "to". Maciek co prawda twierdzi, że "tata" też mówi świadomie, ale szczerze mówiąc śmiem w to wątpić. A gada Panna Lulu jak najęta, choć po swojemu i bez wyraźnych powiązań między dźwiękiem a jego znaczeniem (albo po prostu mama nie kuma o co chodzi).
Z nocnikiem mniejsze i większe sukcesy. Baliśmy się, że Panna Lulu się odzwyczai w Barcelonie, bo oczywiście nocnik do bagażu się nie zmieścił. Mieliśmy co prawda w planach kupić jakiś na miejscu, ale nie udało nam się nic takiego znaleźć. Na szczęście po powrocie udało się wrócić do rytmu. Ostatnio zauważyłam, że prawie za każdym razem Panna Lulu robi siusiu - znaczy nawyk się wyrabia. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie będzie można zrezygnować z pieluch... wiem, że jeszcze trochę będę musiała poczekać.

      

czwartek, 20 września 2012

Tort ekologiczny

Panna Lulu od dziś nie jest już niemowlęciem, skończyło się... rok. Wspomnienia i podsumowanie później (zarobiona jestem, zaraz impreza -hip hip hurra).
Śpieszę się za to pochwalić tortem. Założenie było takie, żeby Panna Lulu mogła go sobie pojeść, a zważywszy na to, że karmię ją zazwyczaj żywnością ekologiczną i tort musi taki być. 

 
I jest. W biszkopcie zastąpiłam mąkę pszenną tortową - razową z rolnictwa ekologicznego, cukier - cukrem brązowym, jajka oczywiście zerówki. Jedyne co tam jest nieekologiczne, to proszek do pieczenia - bałam się, że nie urośnie (nie mam dobrej ręki do ciast, zawsze zrobię coś po swojemu i sknocę). Urosło, ale niewiele (może to ta razowa mąka - cięższa jest). W każdym razie dało się przeciąć na pół. Pomiędzy warstwami jest naturalny jogurt grecki (niestety nie ekologiczny) i poziomki od cioci. Na wierzchu zrobiłam krem z malin i kaszki manny z dwiema łyżeczkami miodu - wyszedł pyszny i wygląda obłędnie. Całość oprawiłam listkami melisy i malinami (również z ogródka cioci - superekologiczne). 
Zobaczymy, czy da się to w ogóle zjeść:) 

wtorek, 18 września 2012

Filozofia kupowania

Staram się kupować mało, ale od czasu do czasu trzeba iść na zakupy, zwłaszcza spożywcze. Najwygodniej, mając małe dziecko, wsiąść w samochód, jechać do hipermarketu i załatwić od razu sprawunki na cały tydzień. Kiedyś był to hipermarket najbliższy, co w pewnym sensie ma znaczenie dla środowiska - spalam mniej benzyny. Ostatnio jednak po licznych sugestiach ze strony Maćka, zdecydowałam się robić zakupy w polskim supermarkecie. Z jednej strony wybieram najczęściej polskie produkty, wytwarzane jak najbliżej, by nie musiały być transportowane z drugiego końca świata, z drugiej lepiej te polskie produkty kupić jednak w polskim sklepie. Maciek ma przede wszystkim wzgląd na gospodarkę i wsparcie lokalnych inicjatyw. Popieram mimo, że polskie supermarkety - delikatesy są jednak trochę droższe. Staram się wybierać produkty racjonalnie i rachunki nie są wcale takie wysokie.
Dodatkowo robię zakupy w sklepie ekologicznym. Kupuję tam przede wszystkim produkty dla Panny Lulu, ale też coraz więcej ekologicznej żywności wprowadzam też do naszego jadłospisu. Najchętniej robiłabym zakupy tylko tam, bo to najwyższa forma wspierania lokalnego biznesu, niestety nie wszystkie potrzebne mi produkty mogę tam dostać, a poza tym te ceny...
Kiedyś lubiłam jeździć na rynek, ale niestety z Panną Lulu jest to ciężkie - parking daleko, wózek z trudem przejedzie w ciasnych alejkach, a dźwigać ją i dodatkowo kilka kilo zieleniny... dziękuję bardzo. Poza tym ci sami producenci wstawiają warzywa do hipermarketów i na rynek, więc jeżeli chodzi o jakość to nie ma różnicy. Najlepiej by było znaleźć w okolicy rolnika i brać bezpośrednio. Może kiedyś, na razie kupuję w ten sposób mleko.
Staram się kupować świadomie. Kiedy kupuję coś Pannie Lulu szukam najpierw opinii na temat produktów - zwłaszcza kosmetycznych. Często spędzam przy półkach sklepowych sporo czasu, bo czytam etykiety. Przeraża mnie co producenci potrafią dodawać do produktów - żelatyna w jogurtach i śmietanie to norma i jeszcze te polepszacze, barwniki, zagęszczacze... brrrr. Takie rzeczy odkładam od razu na półkę.
Nie mam wielkich potrzeb zakupowych jeśli chodzi o ciuchy. Przez lata trochę się tego nazbierało - mam w czym chodzić. Ostatnio jednak skończyły mi się bluzy. Poprzecierane, wypłowiałe zostały wrzucone do odpowiedniego pojemnika surowców wtórnych. Musiałam kupić coś w zamian, usiadłam więc do komputera. Nie lubię kupować ubrań w Internecie, lubię przymierzyć, dotknąć. Ale przyświecała mi idea - kupić coś oryginalnego od młodego polskiego projektanta. Przejrzałam kilkadziesiąt stron i w końcu znalazłam dziewczyny z Warszawy, które szyją fajne bluzy. I mam, nową, niebanalną, nie z sieciówki i choć pewnie trochę droższą, to mam nadzieję nosić ją dłużej. Materiały i robocizna są wysokiej jakości, więc było warto.
Niewiele miejsca i mała szafa zmuszają mnie do ubraniowego minimalizmu. Nie jestem jednak skrajna w tej kwestii - mam drugą szafę, u rodziców. Jakiś czas temu cieszyłam się jak zakupoholiczka po wizycie w galerii handlowej, bo wymieniłam sobie część garderoby. Odkurzyłam zapomniane spódnice i bluzki
A w październiku będą targi Ekologicznego Stylu Życia, na które się wybieram i zamierzam się obkupić. Mam szczęście, że takie targi będą w Łodzi, bo czasami wątpię czy coś się w tym mieście dzieje.      

środa, 12 września 2012

Atrakcja Barcelony

W ramach podsumowania wyjazdu postanowiłam napisać mini przewodnik po Barcelonie i nie tylko. Garść praktycznych porad na temat zwiedzania dużych miast z małym dzieckiem.


Podróż samolotem
Panna Lulu zniosła lot bez większych problemów. Wspinała się na nas, chodziła, siadała, uśmiechała się do ludzi. Dostaliśmy specjalny pas dla malucha doczepiany do pasa bezpieczeństwa rodzica. Nie zauważyłam, żeby miała jakiś dyskomfort związany ze zmianami ciśnienia. Przy pierwszym starcie dostała profilaktycznie butelkę z wodą, przy lądowaniu - spała (uśpiłam ją przy piersi, z karmieniem nie było żadnego problemu). Przewijak był na końcu samolotu, ale dowiedziałam się o tym już po przewinięciu Panny Lulu w toalecie (zostałam mistrzem przewijania dziecka na siedząco). Ważna informacja: można wziąć wózek, jest to usługa bezpłatna (teoretycznie, bo w tanich liniach płaci się za dziecko), oddaje się go obsłudze tuż przed wejściem na pokład samolotu.

Kwatery prywatne
W Barcelonie spaliśmy w prywatnym mieszkaniu. Internet dostarcza ogromną paletę możliwości, my znaleźliśmy ofertę na portalu wimdu. To zdecydowanie tańsza i fajniejsza opcja niż hotele czy pensjonaty. Oprócz sypialni mieliśmy dostęp do łazienki i kuchni, a także do żywej informacji turystycznej w postaci miłej właścicielki.

Metro
Nieocenione w poruszaniu się po dużym mieście. Dojeżdżaliśmy wszędzie, gdzie nam się spodobało, choć czasem trzeba się było przesiąść. W Barcelonie najlepiej kupić bilet na 10  jazd - wychodzi o połowę taniej niż pojedyncze bilety, mogą na niego wchodzić 2 osoby pod rząd. Niestety większość stacji pozbawionych jest wind, więc wózek musi sobie dać radę ze schodami. Pod górę na prawie wszystkich stacjach można wjechać schodami ruchomymi, choć z wózkiem raczej nielegalnie (mieliśmy to w głębokim poważaniu). Inna niedogodność - na stacjach było potwornie gorąco, a w metrze klima - Panna Lulu się trzymała, ale ja się trochę podziębiłam.


Zwiedzanie
Jest w Barcelonie dużo do zwiedzania, choć inaczej sobie to miasto wyobrażałam. Nie będę tu wymieniać atrakcji, zainteresowani znajdą je w innych przewodnikach.

Postoje
Żeby Panna Lulu miała choć trochę ruchu wzięliśmy ze sobą koc. Koc ten rozkładaliśmy w parkach i na plaży, ale raczej dla siebie, bo panienka hasała po trawie i piasku. Niestety trzeba było uważać na śmieci, których było zdecydowanie za dużo (zwłaszcza niedopałki papierosów). Parków jest sporo, ale nie wszystkie dają możliwość rozłożenia się na trawniku - trawników brak. Plaża była dla nas fajnym urozmaiceniem, w Barcelonie jest ich kilka i mimo, że są dość zatłoczone o tej porze roku i tak jest przyjemnie. W morzu też się można wykąpać, a morze jest tu ciepłe.


Atrakcje dla dzieci
Nie korzystaliśmy z placów zabaw, ale zwracałam na nie uwagę. Jest ich w Barcelonie sporo i w ciągu dnia (przynajmniej we wrześniu, kiedy już zaczyna się szkoła i przedszkole) są praktycznie puste. Atrakcje są zazwyczaj drewniane i wyglądają na ciekawe dla dzieci (jestem w tej kwestii jeszcze zupełnie niedoświadczona). Mieliśmy ochotę się wybrać do Zoo, ale bilety okazały się pioruńsko drogie. Podobnie z wesołym miasteczkiem na wzgórzu Tibidabo. Są tam atrakcje z XIX wieku, czyli czasu, kiedy powstało. Chcieliśmy to zobaczyć, ale niestety płaci się za wstęp na teren parku rozrywki, a nie na konkretne atrakcje.

Jedzenie
Przyznaję się, że poszłam na łatwiznę i karmiłam Pannę Lulu kupnymi słoiczkami. I w cale nie była to sprawa taka prosta jak się wydaje, bo słoiczki były w nielicznych sklepach. Na początku udało mi się jej kupić papki ekologiczne, ale potem były już normalne (nie pachniało to najlepiej, ale jadła). Napoje dla dzieci kupić jeszcze trudniej. Myślałam, że będzie jadła w restauracjach razem z nami, ale nie znalazłam nic, co by się dla niej nadawało. Dałam jej do spróbowania kalmary i krewetkę - pierwsze zjadła ze smakiem, drugie wypluła. W Barcelonie knajpy są otwarte w głupich godzinach do 15 albo 16 a potem dopiero od 20 - mają siestę i tyle. Na szczęście mieliśmy koło naszego mieszkania jedną normalną, otwartą cały czas. Z dań polecam oczywiście Paellę, ale też Arroz Negro - ryż z owocami morza zabarwiony czernidłem mątwy. Byłam zawiedziona jak mało w tych daniach warzyw, stragany uginały się od różnych płodów rolnych, ale w restauracjach było z tym krucho. W restauracjach nie było ani krzesełek dla dzieci, ani przewijaków.

Sklepy
Właściwie nie chodziliśmy po sklepach, tylko po tych najmniejszych, żeby zaspokoić najważniejsze potrzeby. Nie odwiedziliśmy żadnego dużego centrum handlowego i było nam z tym bardzo dobrze. W Barcelonie jest mnóstwo małych sklepików, praktycznie na każdej uliczce się jakiś znajdzie, są w nich najpotrzebniejsze rzeczy i o to chodzi. Gęsto też jest od niewielkich piwiarni z przekąskami, w których przesiadują głównie miejscowi. Widać, że mieszkańcy mają nieco inną filozofię kupowania, a władze miasta nie pozwoliły, żeby wielkie sieciówki zniszczyły drobny handel.

Reklamy
Barcelona urzekła mnie tym, że nie ma tam prawie w ogóle reklam. Czasem zdarzy się jakiś citylight, ale ani bilbordów (widziałam może ze dwa), ani popularnych w Polsce koziołków, ani innych śmieci nie ma. W metrze były monitory, na których coś tam wyświetlali, ale było to nienachalne i praktycznie nie zwracałam na to uwagi.

 
Atrakcja Barcelony
A atrakcją była Panna Lulu, przynajmniej dla mieszkańców Barcelony. Wdzięczyła się do nich w metrze, byliśmy zaczepiani na ulicy, ktoś ciągle łapał ją za nóżki, albo rączki. Ot, inna kultura, a że w Barcelonie dzieci widuje się mało, Panienka zrobiła furorę.

poniedziałek, 10 września 2012

Lulu obieżyświat

Wróciliśmy z kolejnych w tym roku wakacji. Ciągamy tę naszą biedną córkę po Polsce całej, a ostatnio nawet po Europie. Wyszliśmy z założenia, że trzeba dziecku dostarczać różnorodnych wrażeń, a samemu nie ma co się ograniczać, bo z maluchem też można spędzić fajne wakacje.
W sumie wyjazdów było 5, co stanowi całkiem niezły wynik. Ani Maciek, ani ja nie spędzaliśmy nigdy wakacji tak intensywnie, a Panna Lulu nie ma przecież jeszcze nawet roku.
Najpierw były narty w Korbielowie. Wybraliśmy się z rodzicami, żeby na chwilę móc oderwać się od dziecięcia i poszusować. Panna Lulu miała 5 miesięcy i oprócz wypadających na moment wyjazdu pierwszej fali ząbkowania, nie było z nią najmniejszych problemów.
Na weekend majowy wybraliśmy się w Karkonosze pochodzić po górach. Panna Lulu spędzała dnie na świeżym górskim powietrzu ciągana w wózku, który okazał się nieoceniony (napisałabym "pochwałę wózka", ale nie chcę aby blog stał się blogiem reklamowym). Nie stanowiło to większego problemu, maluch nie był jeszcze wtedy mobilny i nie wyrywał się do świata. Przewijanie było dziecinnie proste, wystarczyło położyć Pannę Lulu na czymś płaskim, nie było szczególnego niebezpieczeństwa, że spadnie. Karmiłam ją na szlaku, trochę przygotowanymi w domu papkami, trochę piersią. Nałaziliśmy się po górach tym intensywniej, że ciągnąc albo pchając wózek. Wybieraliśmy co prawda tylko te szlaki, na których przeważały drogi mniej wyboiste, ale zdobyliśmy Odrodzenie, Strzechę Akademicką i Chojnik.
Podczas kolejnego wyjazdu - nad morze - pojawił się pewien problem, Panna Lulu zaczęła już co nieco rozumieć, coraz mniej spać i zwyczajnie nudziła się w samochodzie. Mam nadzieję, że ten problem zniknie, kiedy zmieni się jej fotelik, teraz nie może obserwować drogi i stąd, mam nadzieję, to całe niezadowolenie. Samo morze nie zrobiło na Pannie Lulu szczególnego wrażenia, za to piasek jak najbardziej. Zabawa była super, można było piasek przesypywać, ciskać dookoła, piaskiem się natrzeć i piasek pożreć. Preferuję miejsca odludne, więc piasek nie był brudny i jak się panience coś połknęło, to nie było tragedii.
Ominęliśmy sezon najbardziej urlopowy, pierwsze morze zaliczyliśmy w czerwcu, kolejne pod koniec sierpnia. Tym razem Panna Lulu już po plaży się przemieszczała, raczkowała  sobie w najlepsze (! - tak, tak Panna Lulu już raczkuje) w ogóle się na rodziców nie oglądając. Namiot plażowy okazał się absolutnie zbyteczny, nie było szans, żeby w nim wysiedzieć, trzeba było się zdać na krem z filtrem i kapelusz.
A teraz właśnie wróciliśmy z Barcelony. Mieliśmy na początku w planach Chorwację, chcieliśmy jechać samochodem, ale ponieważ Panna Lulu nie przepada zmieniliśmy plany. Podróż samolotem zniosła całkiem nieźle spała trochę, trochę szalała. Zwiedzanie też jakoś za bardzo jej nie męczyło, udawało nam się trafiać akurat w jej drzemkę. W metrze zawsze udało jej się oczarować kilka osób, które szczerzyły się do niej, a ona do nich. Każdego dnia staraliśmy się rozłożyć specjalnie zabrany z domu koc i pozwolić się Pannie Lulu trochę poprzemieszczać. Jak już miała dosyć wózka braliśmy ją na ręce. Pewnie trochę ją to wszystko męczyło, bywało intensywnie, temperatury do niskich nie należały, ale zawsze w pogotowiu była butelka z wodą lub sokiem, a i wrażeń miała Panna Lulu co niemiara.


Ale już na razie koniec wojaży, zmiennego planu dnia, przymykania oka na sadzanie na nocnik i innych wakacyjnych niekonsekwencji. A w przyszłym roku...