piątek, 20 grudnia 2013

Marudy

Miałam napisać tysiąc pięćset rzeczy, ale padam na twarz. Dużo się dzieje, a w dodatku jestem jakaś podziębiona i jeszcze dzieciaki marudne, więc i ja marudna. Dopiero poszły spać dając przed tym koncert na dwa głosy... uroczo.
Miałam pisać o kolorach, bo Panna Lulu własnie poznaje i na początku wszystko było "ziójte", a teraz jest "pojajańciowe", choć czasem udaje jej się zgadnąć kolor czegoś "ziejonego" albo "ciejonego".
Miałam też pisać o siusianiu, że panienka dała krok do tyłu i zaczęła lać w majty. Ucierpiały na tym: łóżko, podłoga i fotelik samochodowy. Na szczęście wracamy już do normalności, czasem jeszcze popuszcza zanim usiądzie na nocniku.
Miałam pisać o moich ulubionych słowach Panny Lulu: "marfetka" (marchewka) i  "śfieciki" (świetliki), a także o odmienianiu (teraz wszystko jest: misiowe, prosiaczkowe, tatusiowe...) i zdrabnianiu (np "sioniczek" to mały słoń).
Miałam pisać o walce ze smokiem, choć to właściwie temat na oddzielny post. Może mi się kiedyś uda napisać... na emeryturze.
I miałam też pisać o spaniu, że panienka przestała miewać drzemki w ciągu dnia i było cudownie bo zasypiała w ciągu 5 minut koło godziny 18. Ale potem się okazało, że jednak drzemki są potrzebne i zasypia koło 21, co jest upiorne, ale właściwie wszystko jedno, bo Stach też tak zasypia.
A o pozostałych tysiącu czterystu iluśtam rzeczach już nie pamiętam i nie napiszę nic. Wiem, marudzę... no po kimś te moje dzieci muszą to mieć.

sobota, 14 grudnia 2013

Słodkości

Och, ten mój Stach to taki słodki stwór. Jak on się uśmiecha, jak patrzy i jaki przystojny przy tym. Niesamowite. Już sobie wyobrażam wianuszek panienek dookoła... mam tylko nadzieję, że nie wrodzi się w dziadka...
Jest słodki i wielki, przynajmniej w porównaniu do Panny Lulu z tego okresu. Je co chwilę, czasem tylko marudzi przy prawej piersi, nic więc dziwnego, że rośnie. Jest coraz bardziej aktywny, wtedy obserwuje, pomrukuje i ssie łapki. Smoczka nie dostanie, bo mnie panienka do smoczka zupełnie zniechęciła, musi więc radzić sobie inaczej. Rączki smakują. Tylko w samochodzie jest problem, bo przez kombinezon trudno sobie coś wsadzić do dzioba. Jest więc ryk, a co za tym idzie stres matki, albo sen... ufff.
Z tym snem też różnie bywa, bo Panna Lulu szaleje, a Stach jest coraz czujniejszy i się budzi po chwili. Za to w nocy nie najgorzej, budzi się dwa albo trzy razy na przewijanie i pierś i przy piersi zasypia. Już za chwileczkę, już za momencik mamusia będzie się mogła napić prawdziwego piwa i wina, bo synek zacznie przesypiać całą noc.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Eko dziecko

Drugie dziecko jest jeszcze bardziej eko niż pierwsze, nawet jeśli to pierwsze zupełnie nie było eko. Drugie dziecko ma wiele rzeczy po pierwszym, nie trzeba kupować całej wyprawki, gadżetów, książek o pielęgnacji. O ile w ogóle ktoś to kupuje, bo można inaczej.
- Ciuchy dla malucha najlepsze są używane i nie tylko dlatego, że tanie, albo darmowe, ale dlatego, że wypłukane z wszelkiej chemii, która mogłaby podrażnić delikatną skórę. Oczywiście zdarzają się też rzeczy nowe darmowe, głównie w formie prezentów, tak się już utarło, że dziecku trzeba coś kupić.
- Zabawki też mogą być używane - po starszym rodzeństwie, albo dzieciach znajomych. Jeżeli mają być naprawdę eko powinny być wykonane z naturalnych materiałów, albo z recyclingu. Maluszkowi można zrobić na przykład grzechotkę z plastikowej butelki wypełnionej ryżem. Potem okaże się, że najlepsze zabawki to i tak te, które wcale zabawkami miały nie być: puste pudełka, nakrętki, papierki po cukierkach itp. Po dłuższym czasie ma się wrażenie, że w zabawkach się tonie, że jest ich już koszmarnie dużo i ciągle przybywa nowych (znów te prezenty).
- Pieluszki też mogą być używane, oczywiście te wielorazowe. Kolejne dziecko może dostać po poprzednim cały pieluszkowy sprzęt: otulacze, tetrę, wkłady chłonne i inne, w zależności z jakich rozwiązań się korzystało.
- Kosmetyki już raczej używane być nie mogą, ale powinny być jak najbardziej naturalne. Do pielęgnacji pupy można na przykład użyć mąki ziemniaczanej. Można jej również użyć do kąpieli w formie krochmalu, zwłaszcza dla maluchów z problemami skórnymi.
- Wózek może okazać się zbyteczny, kiedy zamierza się nosić dziecko w chuście. Spacerówka owszem się przyda, ale później i oczywiście po starszym rodzeństwie.
- Łóżeczko można sobie darować, bo przecież z maluchem wygodniej jest spać w jednym. Odkładanie w nocy dopiero co uśpionego przy piersi dziecka może skończyć się wyciem i potrzebą upiornie długiego kołysania, żeby zasnęło z powrotem. Zdarzają się rzecz jasna dzieci idealne, które uwielbiają zasypiać w swoim łóżeczku... podobno...  

środa, 20 listopada 2013

Kogo kocha prosiaczek?

Taka oto scenka rodzajowa: siedzimy sobie przy stole, jemy, to znaczy my z Maćkiem jemy, Panna Lulu od czasu do czasu coś skubnie.
- posiaczek kocha kotka jego - mówi nagle panienka, a my dębiejemy.
Ja przynajmniej zrozumiałam zdanie wypowiedziane przez córkę, dla Maćka osłupienie było podwójne. Zatem tłumaczę co autor miał na myśli, chodziło o to, że prosiaczek kocha klocek lego - panienka bawiła się przy jedzeniu legowym prosiaczkiem i małym ludzikiem lego, o żadnym kotku nie było więc mowy. Na mnie jednak zrobiło wrażenie użycie słowa "kocham". Wydaje mi się, że to pojęcie jest dla dwulatka zupełnie niezrozumiałe. Mówimy oczywiście naszym dzieciom, że je kochamy, ale nie wymuszamy aby Panna Lulu mówiła coś takiego komukolwiek. Pytania typu "kochasz mamusię/tatusia/Stasia?" doprowadzają mnie do szału, na szczęście panienka zupełnie je ignoruje. A tu Panna Lulu sobie poskładała i wyszło. Znaczy, że trzeba zacząć uważać, co się przy niej mówi.
Klocki lego stają się powoli ulubioną zabawką Panna Lulu, tak jak kiedyś była ulubioną zabawką jej rodziców. Ostatnio dorwała pudło z naszymi klockami - tzw. "małymi kotkami/koćkami". Bawi się, składa, rozkłada, czasem bierze do buzi (wyobrażam sobie, co się na nich przez lata nazbierało), ale nie połyka, więc jest git.
Zawsze uważałam, że panienka nie jest rozwinięta ponad swój wiek, że może owszem robi coś tam dobrze, ale w sumie do geniuszu jej trochę brakuje. Oczywiście nie wątpię, że w przyszłości będzie zdecydowanie ponadprzeciętna, ale na razie się nie spieszy. Okazało się jednak, że jest w czymś naprawdę dobra i znacznie wyprzedza swoich rówieśników. Dowiedziałam się mianowicie, że dwulatki nie potrafią zakładać sobie butów, nie mam na myśli sznurowania i innych zaawansowanych czynności, ale zwykłego zakładania np. kaloszy. Otóż Panna Lulu umie i to już od jakiegoś czasu. Poza tym jest już prawie odpieluchowana i odsmoczkowana, niestety z wyjątkiem nocy, kiedy ma jedno i drugie. To trochę moja wina, że jeszcze jej nie spróbowałam wyjąć pieluchy na noc, ale kiedy przebudza się w nocy (na szczęście rzadko) i wcześnie rano jestem albo ze Stachem przy piersi, albo nieprzytomna, bo przed chwilą miałam Stacha przy piersi i zdążyłam zasnąć.  
A hitem ostatnich dni jest "rysowanie pingiwa", oczywiście małego albo dużego. Rysuje mama albo dziadek na komendę Panny Lulu.

czwartek, 14 listopada 2013

Maksi mini

Określenie Mini St. stało się nieco chybione. Od początku coś z tym przydomkiem było nie tak, nie przemyślałam go. A teraz jeszcze straciło sens, bo St. wcale nie jest taki mini. Urósł jakoś niesamowicie, prawie podwoił już masę urodzeniową - chłop jak dąb. Zakładam mu ciuszki, które Panna Lulu nosiła jak miała 3-4 miesiące, inna rzecz, że ona była drobniutka. Pewnie niedługo ją przerośnie. W takim razie postanowiłam zaprowadzić drobne zmiany, zmiany dotyczące nazewnictwa... niech ten nasz synek będzie określany blogowo mianem: Stach.
Tak więc Stach urósł, zmężniał, trzyma główkę, wygina się jakby chciał się przewrócić na brzuch i w ogóle straszny z niego siłacz. Siłacz spokojny i opanowany... no dobra czasem się awanturuje... nie ma ideałów. Awanturuje się szczególnie wieczorem. Już go zaczęłam podejrzewać o kolki, ale to na szczęście nie to. Pewnie jakieś drobne nieporozumienie na linii mama-Stach, chociaż zaczynam rozumieć syna coraz lepiej.  
A najpiękniejsze jest to, oczywiście oprócz Stachowych uśmiechów (chociaż nie wiem czy to nie kwestia gazów), że Stach czasami usypia samodzielnie, bez bujania, bez szumienia, nawet bez przytulania, sam w łóżeczku bądź gdziekolwiek. No dobra, może to nie jest takie piękne, bo ja się do swoich dzieci uwielbiam przytulać, ale jakie wygodne przy dwójce.

niedziela, 20 października 2013

Mały, duży

Kolejny miesiąc, kolejne podsumowanie. Przychodzi 20, a ja kombinuję kiedy uda mi się znaleźć chwilę na napisanie kolejnego posta o Pannie Lulu, bo post koniecznie przecież musi być... a czasu na pisanie mało.
Panna Lulu jest starszą siostrą. Brata zaakceptowała, nie wadzi jej zbytnio, czasem z zainteresowaniem przygląda się maluchowi, czasem pogłaszcze, ale najczęściej go olewa. No bo to za małe, żeby się z nim bawić i chyba na razie mało interesujące. Zdarza się, że Mini St. Panience wadzi, że życzy sobie, żeby mama malucha odłożyła do łóżeczka, albo usilnie próbuje się dostać na mamine ręce, kiedy brat zaczyna płakać, ale nieczęsto. Zadatki na dobrą starszą siostrę w każdym razie ma.
Słownik ma panienka coraz bogatszy. Powtarza prawie wszystko, problem ma z pojedynczymi słowami,np. zjeżdżalnia to: "zjania", a żyrafa: "jewasia". Oczywiście nie wymawia jeszcze niektórych liter, zwłaszcza r. Można się z nią dogadać w większości spraw, no chyba, że akurat wstała lewą nogą, albo czas na spanie, albo: bo tak! Przy awanturach trudno się porozumieć, trzeba zgadywać... i to szybko... albo zacisnąć zęby i przetrzymać.
Stosuje Panna Lulu ostatnio porównania. Polega to na tym, że wszystko określa jako małe albo duże (czasem wielkie). Jak dorwie coś w swoje łapki stwierdza, że jest to np. małe, pyta od razu: "gdzie jest duże?" i trzeba wymyślać. Na spacerze zawsze w jednej rączce ma mały listek, a w drugiej duży. Oczywiście ona jest "mała".
Pogody coraz gorsze, więc więcej czasu spędzamy w domu. Latem Panna Lulu całe dnie siedziała na dworze, w piaskownicy, na budowie, na trawie, na malinach i poziomkach, na spacerach... Właściwie nie trzeba było się z nią bawić, wystarczyło obserwować, albo namówić by panienka obserwowała nas, na przykład pracujących w ogródku. Teraz w ruch poszły książeczki, kredki i klocki. Panna Lulu wreszcie polubiła ukochaną zabawkę z dzieciństwa rodziców - klocki lego. Na początku trudno jej było składać i układać, manualnie nie jest zbyt rozwinięta (co innego wleźć na sam szczyt drabiny, paluszkami manewrować nie tak łatwo). Teraz jest już lepiej, udaje się klocki dopasować bez pomocy osób trzecich, tylko wieże za szybko upadają. Fajne są też klocki drewniane. Rysowanie za to nie sprawia frajdy, ciekawsze jest rozrzucanie kredek, a wcześniej zdzieranie z nich papierków (teraz już są wszystkie zdarte, zostało rozrzucanie). Masa solna na razie też nie zrobiła furory. Robiłam już 3 podejścia... czekam.

Mamy pewne rezultaty w kwestii odstawiania smoczka. Pewnego dnia po prostu postanowiłam odwracać jej uwagę na każde wspomnienie o nim, o dziwo skutkowało. Najważniejsze, żeby nie wdawać się w dyskusje. Niezbyt to ładnie ignorować panienkę, udawać, że się jej nie słyszy, ale nie ma innej metody, jak się wdaje z nią w dyskusje, od razu jest awantura. Dostaje właściwie tylko do spania.
Z nocnikiem jesteśmy już prawdziwie zaprzyjaźnieni. W domu panienka sama ściąga spodnie i majtki i siada. Na dworze czasem popuści, trzeba od czasu do czasu zapytać czy nie chce siusiu. W nocy śpi z pieluszką, zakładamy ją także podczas wyjść i czasem spacerów w wózku (na których panienka często zasypia). Skubana wie, że do pieluchy może sobie siusiać do woli, co skwapliwie czyni - leniuszek.

poniedziałek, 14 października 2013

Przywilej małych facetów

Jak na prawdziwego mężczyznę przystało Mini St. lubi piersi. Ssie i ssie i czasem nie można go oderwać. Karmię na żądanie i właściwie to nie wiem ile razy na dobę (na początku zapisywałam, ale ileż można). Je dużo i to widać... w miesiąc przybrał jakieś półtora kilo.
Jak na prawdziwego mężczyznę przystało... chociaż nie chcę oczywiście nikogo obrazić... kobiety też potrafią... Mini St. puszcza potężne bąki, beka i się poci na moc potęgę. Panna Lulu tak nie miała, była drobinką, która topiła się w każdym ciuszku i wszystko (prócz wrzasku rzecz jasna) robiła po cichu... z gracją.
Mini St. jest mniej awanturujący się. To chyba dlatego, że jestem już doświadczoną mamą i potrafię odczytywać sygnały, które wysyła. Najczęściej chodzi o jedzenie, albo obsiusianą pieluchę (w wielorazówkach czuje, że ma mokro). Poza tym przytulas i chuścioch jak panienka, co oczywiście super, ale jeżeli on tak będzie przybierał na wadze... mój kręgosłup siądzie szybciej niż zakładałam.
Ogólnie rzecz biorąc jest strasznie słodkim stworem:)

środa, 9 października 2013

Instrukcja obsługi rodzeństwa

Już prawie od miesiąca mam dwójkę dzieci i... jest super, jest ciężko, jest inaczej. Mini St. jak to noworodki: je, śpi, marudzi, a Panna Lulu jest dumną starszą siostrą (cokolwiek to znaczy). To właśnie na panience trzeba się skupić, ją nauczyć jak to rodzeństwo ma wyglądać, bo to ona potem będzie uczyć brata. Po powrocie ze szpitala Panna Lulu była dość zainteresowana Mini St., ale w sumie bardziej jego fotelikiem samochodowym, do którego z powodzeniem się zmieściła i jeszcze bujać się dało. A potem to już bardziej i mniej, w zależności czy wadził jej w codziennych szaleństwach. Obserwuję tę dwójkę i mam kilka przemyśleń na temat naszych zachowań względem nich.
Po pierwsze - nie sugerować.
Automatycznie włączyło nam się zakazywanie: "nie skacz koło Stasia", "nie podchodź za blisko", "nie uderz go". Ale zaświeciła mi się czerwona lampka, przypomniałam sobie ćwiczenie ze studiów. Polegało na tym, żeby zamknąć oczy i nie wyobrazić sobie słonia, który nie jest różowy i nie jeździ na rowerze. Nawet jeśli starałam się skupić na niebieskim wielbłądzie grającym na harfie, różowy słoń na rowerze i tak choć przez chwilę zaistniał w moim umyśle. To dlatego, że ludzki mózg odrzuca słowo "nie". W związku z tym powinno się stosować komunikaty pozytywne, bo te negatywne są tylko kopalnią pomysłów "co by tu jeszcze zrobić", zwłaszcza dla małego dziecka. Oczywiście Panna Lulu jeszcze energiczniej skakała, bliżej podchodziła i kombinowała jak by tu dorwać się do strzeżonego zakazami brata. Staramy się więc mówić: "proszę, głaszcz Stasia delikatnie" czy "proszę, baw się spokojnie".
Po drugie - nie porównywać.
Porównania cisną się na usta członkom rodziny. Na szczęście nam nie przychodzą do głowy. Prawdopodobnie dlatego, że już dawno odrzuciliśmy określenia typu: "grzeczna dziewczynka" czy "ładnie jeść". Za to babcie, prababcie i inni uwielbiają zwracać Pannie Lulu uwagę jak Mini St. pięknie je, w odróżnieniu od niej oczywiście, jaki jest mały (na informację, że jest duża, Panna Lulu reaguje niezmiennie: "nie, mała"). Denerwują mnie też próby wytłumaczenia dwulatce, że musi się bratem opiekować, dbać o niego i go kochać - to dla niej kompletnie abstrakcyjne pojęcia.
Po trzecie - pozwalać uczestniczyć.
Staram się Panny Lulu nie izolować zbytnio od Mini St. Co prawda w zamyśle maluch miał spać w naszym łóżku również w dzień (w nocy oczywiście śpi z nami), ale ponieważ panienka potrafi mocno na owym łóżku dokazywać zdecydowałam się pożyczyć łóżeczko szpitalne (mimo, że miałam z nim złe skojarzenia zajmuje mało miejsca i jest praktyczne). Poza tym pozwalam Pannie Lulu kręcić się w pobliżu karmionego malucha, głaskać go po głowie, podglądać procesy pielęgnacyjne ("taka mała nioga"), chodzimy też razem na spacery.
Po czwarte - zapewnić atrakcje.
Nigdy nie poświęcałam Pannie Lulu całego swojego czasu. Przy niej gotowałam, sprzątałam, a czasem nawet pisałam bloga. Dzięki temu panienka potrafi na jakiś czas zająć się sobą. Oczywiście odrywam się od obowiązków, kiedy jestem potrzebna. Poza tym przyzwyczaiłam Pannę Lulu do tego, że często przyjeżdżają dziadkowie i to oni się z nią bawią. Pomagali mi podczas ciąży i pomagają mi nadal, bez nich byłoby ciężko. Myślę, że przez to wszystko panienka nie jest zazdrosna o mój czas spędzony z Mini St. zwłaszcza, że kiedy tylko mnie potrzebuje jestem żeby jej pomóc, nawet z maluchem przy piersi.  

piątek, 20 września 2013

Grunt to bunt

Panna Lulu kończy dziś dwa lata i jak na dwulatkę przystało faza buntu jest w rozkwicie. Panienka krzyczy z byle powodu, mnóstwo rzeczy jej się nie podoba... nie bo nie! Czasami bunt polega na zaprzeczaniu, czasem na płaczu i krzyku, czasem na zwyczajnym olewaniu tego, co się do niej mówi... zakazy nie istnieją, albo może istnieją właśnie jako forma zabawy, żeby się im sprzeciwić. Rodzice i dziadkowie dostają białej gorączki, ale jakoś to trzeba przetrwać. Dodatkowym problemem jest komunikacja, Panna Lulu nie zawsze potrafi wyartykułować o co jej chodzi, więc awantura trwa w najlepsze. Ostatnio wyła powtarzając co chwila słowo "siok", byliśmy w kropce, bo ów sok,  o który się awanturowała miała w ręku.
Specjaliści twierdzą, że dziecko już tak ma, że kształtuje się jego tożsamość, że musi silniej przeżywać różne emocje. Trzeba to cierpliwie znieść i tyle. I ja im wierzę i znoszę. Czasem nie wytrzymam, czasem krzyknę, czasem zrobię coś na siłę. Potem mi głupio, ale jestem tylko człowiekiem. Wiem, że tak nie powinnam, że powinnam tłumaczyć, przekonywać, tulić i wspierać. Przede wszystkim starać się zrozumieć i nie zabraniać, jeżeli nie ma takiej potrzeby. Denerwuje mnie, kiedy ktoś mówi panience czego jej nie wolno, a potem i tak na to pozwala, bo Lulu się uprze. Wydaje mi się, że taka niekonsekwencja jest najgorsza. Wiem, wiem, mnie też się zdarza.
Ale okolice drugiego roku życia to nie jedyny okres buntu Panny Lulu, bowiem Panna Lulu ma w pewnym sensie okres buntu nieustająco. Już właściwie od urodzenia, jak tylko panience coś się nie podoba jest płacz. Od samego początku emocje targają Panną Lulu. Od samego początku Panna Lulu wie czego chce i to manifestuje. Na pewno robiliśmy całą masę błędów, trzeba było obserwować i eksperymentować, ale myślę, że nawet jakbyśmy z Maćkiem robili wszystko idealnie i tak coś by panience nie odpowiadało. Panienkę trzeba było mocno zawijać, bo machała łapkami przeszkadzając sobie w spaniu, jedzeniu i drapiąc się. Trzeba było ją nosić i usypiać, trzeba było uspokajać. Wiem, że wszystkie dzieci płaczą, ale od kilku dni wiem też, że mogą płakać więcej lub mniej. Potem były inne kaprysy, nie dało się panienki przekonać do niektórych potraw, czy aktywności.

I może ktoś stwierdzi, że Panna Lulu jest dzieckiem trudnym, czy kłopotliwym, ale nie zamieniłabym jej na żadną inną. Kocham ją przeraźliwie i akceptuję taką jaka jest. Myślę, że dzięki temu całemu buntowi i temu, że go nie tłumimy wyrośnie z niej pewna siebie dziewczynka, która wie czego chce i nie poddaje się woli większości. Mam nadzieję, że będzie w życiu bardzo szczęśliwa i zrobię wszystko, żeby jej to ułatwić.
Wszystkiego najlepszego córeczko!      

czwartek, 19 września 2013

A miał być tort bezowy...

Trzynastego w piątek siedziałam sobie spokojnie na kanapie planując kolejny dzień. Panna Lulu była pod czułą opieką babci, pełen luz blues. Kolejny dzień planowałam nie bez przyczyny, był to bowiem dzień moich urodzin (18-stych nieustająco:). Zaczęłam od tego, że nie bardzo chce mi się gotować. Dobrym pomysłem byłaby w takim razie restauracja, niby oszczędzamy, bo budujemy dom, ale przecież taka okazja może się długo nie powtórzyć. Po obiedzie kino, nawet fajny film grają, na który chętnie bym poszła - Kongres według Lema (w rocznicę ślubu z braku lepszych propozycji poszliśmy na Star Trek). A na końcu mieliśmy wylądować u moich rodziców na torcie bezowym i odebrać Pannę Lulu. Plan doskonały... no dobra - na miarę dziewiątego miesiąca ciąży.
Siedząc na kanapie i myśląc zauważyłam w pewnym momencie, że skurcze stają się dość regularne. Skurcze przepowiadające (czyli silniejsze niż zwykłe Braxtona-Hicksa) pojawiły się kilka dni wcześniej i myślałam, że to już tuż tuż, ale jednak nic. Teraz jednak nie ustawały. Maciek wrócił z pracy i oczywiście chciał iść od razu na budowę, ale mu nie pozwoliłam. Uśpiliśmy Pannę Lulu koło 20 i zaczęliśmy liczyć czas między skurczami. Miałam obawy, że zaraz się skończą, ale pojawiały się co 5-6 minut. Plan zakładał, że w takim momencie dzwonimy po moich rodziców, żeby przyjechali do panienki, a my się zawijamy do szpitala.
Nie bałam się porodu, bałam się, że mnie odeślą, bo nie ma rozwarcia i w ogóle pewnie to jeszcze nie to. Ale tuż przed wyjściem z domu zaczęły mi się sączyć wody, więc już wiedziałam że to musi być poród.
W wybranej przeze mnie klinice przyjęli mnie, choć nie bez ociągania. Podobno to była dla nich rekordowa noc - siedem porodów. Dlatego też nie trafiłam do sali porodowej. W sali przedporodowej nie byłam jednak w stanie usiedzieć (dziewczyna, która spędziła tam już kilka godzin oglądała jakiś koszmarnie głupi film w TV) więc znów wylądowałam na korytarzu (jak przy porodzie Panna Lulu).
A miało być tak pięknie, miałam mieć do dyspozycji piłkę i worek i położną, która mi pomoże i rozluźni przy najgorszych skurczach i och i ach, a Maciek będzie mnie masował przez cały czas. Wyobrażałam sobie, że omówimy z położną plan porodu, miałam sporo pytań, na które miałam nadzieję uzyskać odpowiedzi. Dupa blada... Nie ma pani rozwarcie, nie ma miejsca na porodówce, tutaj nie mamy piłek. A jeszcze w dodatku Maciek poszedł spać.
Obudziłam go jak rozwarcie było na dwa palce, a skurcze rzucały na kolana. Przy pierwszym porodzie w takim właśnie momencie dołączył, Panna Lulu objawiła się godzinę później. Mini St. był szybszy. Z braku piłek i innych możliwości rozluźnienia wlazłam pod prysznic. Wlazłam i krzyknęłam, bo się zaczęły skurcze parte, rozwarcie na 3 palce. Wzbudziłam ogólną panikę. Od razu znalazło się miejsce na porodówce.Tym razem położna nie straszyła mnie, że zrobię krzywdę dziecku, tylko że pęknie mi szyjka (ten argument też do mnie przemówił, ale aż tak nie zestresował). Kazała mi sapać i jakoś mi się udało to opanować. Zresztą szybko doszło do pełnego rozwarcia i można było rodzić. Tym razem szło to trochę dłużej, nie w 2 tylko jakiś 5 skurczach partych. Byłam też bardziej świadoma tego co się dzieje, jak Mini St. się rodzi. W sumie trwało to jakieś 15-20 minut.
Potem oczywiście syn wylądował na moim brzuchu i można się było nacieszyć. Maciek przecinał pępowinę, ale dopiero wtedy kiedy przestała pulsować. Mieliśmy czas dla siebie, żeby się poznać, poobserwować. Mini St. nie był rozmowny, za to super się przyssał do piersi.
Urodził się po północy, w dzień moich urodzin. Więcej prezentów mi się nie należy:)    

wtorek, 17 września 2013

Mini St

Już od kilku dni nasz synek jest na świecie. Słodki mały stwór - Stanisław - urodził się w nocy 14 września, cały, zdrowy i długi (56cm, 3050g żywej wagi). Nie chciał się odezwać do pań położnych (jak dobrze, że już nie dają dziecku klapsa, żeby wywołać pierwszy krzyk) więc dostał 9 w skali apgar.
Nie mogłam być nowoczesną mamą i nadać komunikatu z mojego smartfona, bo w szpitalu nie było wifi (skandal!) a grube ściany kompletnie tłumiły zasięg netu telefonicznego. Więc bez netu spędziliśmy sobie dwa dni w prywatnej klinice, gdzie wszystko świeże i pachnące, przyssani do siebie właściwie bez przerwy (to znaczy bardziej syn do mnie, ja do niego głównie wzrokowo). A teraz już w domu, w komplecie.
Jak się ogarnę to się może wreszcie rozpiszę, bo się ostatnio opuściłam.     

wtorek, 20 sierpnia 2013

"Miciu dzie?"

No i doczekałam się, Panna Lulu ma teraz trzy nałogi: nie dość, że smoczek, to jeszcze "Miciu" i "siok". Od kiedy zaczęła je nazywać, pewne rzeczy nabrały większego znaczenia. Tak więc wspomniany "Miciu" to miś panienki, który poniewierał się w łóżeczku, a teraz poniewiera się wszędzie (z budową włącznie). Panna Lulu przewiesza go sobie przez ramię i idzie... w świat. Kiedyś myślałam, że jak dzieci mają takiego misia czy inne coś i nie odstępują na krok, to brakuje im uczuć rodzicielskich i ogólnie są zaniedbane emocjonalnie (przenoszą niezaspokojone potrzeby emocjonalne na zabawkę), ale nie uważam, żebyśmy zaniedbywali naszą córeczkę. Widocznie to w pewnym wieku normalne i nie ma co demonizować. Jedyne co mnie denerwuje, to to, że "Miciu" staje się coraz brudniejszy. Piorę go oczywiście regularnie, co się wcale a wcale panience nie podoba "Micu mokhy" i w ryk. Trzeba suszyć specjalnym programem w suszarce, żeby Panna Lulu zaakceptowała misia jako możliwego do przytulenia (ile to prądu na to idzie).
Kolejna kwestia - "siok". Kiedyś panienka piła wyłącznie wodę i było dobrze, teraz wypija hektolitry soków i kompotów. Woda nie satysfakcjonuje już panienki, nie da się przekonać - jest ryk. Jedyna dobra rzecz, to to, że dzięki temu załapała, że chce jej się siusiu, bo siusia na potęgę... no po takich ilościach soku... W ogóle wszystko co pije Panna Lulu to jest "siok", mleko to też "siok" przez co często dochodzi do nieporozumień i awantur, bo panienka dostała nie to co chciała. Od niedawna kojarzy słowo: mleko i jak się pytam czego tak naprawdę chce odpowiada "mekio" (to się tyczy głównie trudnych przebudzeń o poranku). Za to wszystko co piję ja to jest "kała", nawet jak piję sok, to i tak "mama kała".
Zafascynowana jest Panna Lulu częściami ciała, zwłaszcza intymnymi. "Dzidzia pupa", "mama pupa", "tata siusiak" krzyczy na cały regulator zachwycona własną fizycznością, choć brzmi to może nie najlepiej. Bardzo fascynująca jest też "pacha", panienka odkryła, że pachę ma też  "Miciu", wózek (na zgięciu rur), za to "amam nie ma" (czyli smoczek... personifikuje go... masakra... nigdy się od niego nie odzwyczai). "Łokić" też jest fajny.


Mamy nocnikowe sukcesy, panienka coraz częściej sygnalizuje swoje potrzeby. Najlepiej wychodzi to w domu, trochę gorzej poza nim, zwłaszcza w pieluszce - jak jest pieluszka to nie ma zahamowań. Jak się dużo dzieje, to też Panna Lulu zapomina o nocniku. Bardzo jej się spodobało wysadzanie na trawę, panienka wskazuje miejsce w którym chce siusiać i wtedy jest najfajniej. Czasem powstaje w ten sposób błotko... hmmmm...  

sobota, 10 sierpnia 2013

Trzecie dziecko

Czasem mi się wydaje, że mamy trzecie dziecko. Jedno skacze, biega, wspina się tuż obok nas - Panna Lulu, drugie rośnie dzielnie w moim brzuchu... a trzecie za oknem. Dla tego trzeciego dziecka to ja jestem jakby ojcem, a Maciek matką - on jest bardziej zaangażowany. To trzecie dziecko to nasz nowy dom.
Udało nam się przebrnąć przez papiery, urzędy, projekty... nadeszła faza realizacji. W czerwcu wjechał ciężki sprzęt i zaczęło się dziać. Zazwyczaj dom budowany jest gdzieś daleko, ktoś to za przyszłych mieszkańców wszystko ogarnia, czasem się tam zagląda, ale bez przesady i jakoś to leci. U nas jest inaczej, dom powstaje tuż obok domku w którym mieszkamy, codziennie przyglądamy się postępom. Obserwujemy z Panną Lulu koparki, betoniarki, ciężarówki i robotników przy pracy (swoją drogą nie jest to dla tych panów zdaję się zbyt komfortowe, ale cóż).


Panna Lulu uwielbia teren budowy, kiedy nie ma tam już nikogo wspina się po schodach na fundamenty, pohukuje do rur odpływowych, szaleje w piachu, tapla się w błocie, wspina na drabiny. To jej ulubiony plac zabaw i w dodatku co chwila coś sie zmienia. Trochę trzeba jej pilnować, bo nie wszystko jest bezpieczne, ale na szczęście panienka jest ostrożna i można jej w wielu sprawach zaufać.
To Maciek tak naprawdę kieruje tą budową. Każdy etap powstaje dzięki zupełnie innej ekipie, najpierw trzeba ją znaleźć, obgadać szczegóły... a potem pilnować czy wszystko idzie zgodnie z planem. Często to ja szukam podwykonawców, rozsyłam prośby o wycenę. Maciek zamawia materiały, kontroluje przebieg prac i obmyśla szczegóły, bo technologia, na jaką się uparliśmy jest nietypowa i Maciek jest jednym z nielicznych osób, która się mniej więcej orientuje o co chodzi.
Chcieliśmy mieć dom jak najbardziej naturalny, zdrowy, ekologiczny i ekonomiczny. Betonowych fundamentów nie dało nam się obejść, trudno - jest beton. Ale dalej już bardziej naturalnie - konstrukcja drewniana (właśnie powstaje). Potem między dechy wejdą kostki słomy otynkowane na zewnątrz wapnem, a w środku gliną. Wyobraziłam sobie jaki będzie w takim domu panował mikroklimat i od razu się w nim zakochałam.
Podoba mi się, że mogę to wszystko obserwować i brać w tym udział, że często rozmawiamy o różnych rozwiązaniach (nawet jeżeli częsciej ja tylko słucham), że myślimy o szczegółach. Cieszę się, że wiele rzeczy obmyślamy sami, że uczestniczymy w tej budowie, dzięki temu ten dom będzie jeszcze bardziej nasz.
Pisałam już nie raz, że jestem optymistką. Optymistyczna wersja jest taka, że pod koniec roku wprowadzimy się na dół (dom będzie miał parter i poddasze użytkowe). Mamy niewielki budżet i jest nadzieja, że wystarczy nam na to, żeby wykończyć część domu tak, aby dało się tam mieszkać. Gabinet (na początku sypialnia), łazienka, pomieszczenie gospodarcze i duuuuuuży salon z aneksem kuchennym to i tak prawie trzy razy więcej przestrzeni niż to, co mamy teraz. Już nie mogę się doczekać:)

sobota, 20 lipca 2013

Szalona odwaga

No i stuknął panience kolejny miesiąc - 22. Dużo się w tym miesiącu wydarzyło, między innymi wakacje nad morzem, które zrobiło na Pannie Lulu ogromne wrażenie. Szalała w ogóle nie oglądając się za rodzicami, śmiała się do rozpuku, uciekała falom, biegała, zaglądała ludziom za parawany, zabierała dzieciom zabawki. Trzeba było pilnować, namawiać, po dobroci tłumaczyć, że niekoniecznie, że trzeba oddać, że to społecznie nieakceptowalne (myślicie, że zrozumiała?). Zakochała się w plastikowych placach zabaw, w zjeżdżalniach, domkach i bujaczkach, a inne dzieci to już był absolutny szczyt szczęścia. Mieliśmy taki plac przed pensjonatem i nie było rady - po każdym spacerze musieliśmy tam spędzić co najmniej pół godziny. W ulubionej smażalni trzeba było siłą odciągać, dobrze chociaż, że na rybkę chętnie przychodziła. Jedzenie na wakacjach ograniczało się do ryby i buły, trochę skubnęła marchewki, trochę czereśni, trochę groszku, ale ogólnie owoce i warzywa "nieeeeeee". Spędzało mi to sen z powiek.W piasku oczywiście też były zabawy, co dawało chwile wytchnienia, bo panienka siedziała na miejscu, nie trzeba było ganiać.


Poszerzył się Pannie Lulu słownik. Przede wszystkim zaczęła budować proste zdania: "mama oć", "tata sio", "baba daj", "daj kap kap" itp. Zaczęła też odmieniać, niektóre rzeczy są: "mami", "tati", "babi", "dzidzi". A nowe słowa to na przykład:
- buła - ulubiony przysmak nadmorski, najlepiej żeby to był paluch z makiem (po powrocie do domu zaczęłam piec bułki, bo niekoniecznie ufam kupnym)
- ka-zik - dwumiesięczny syn przyjaciół, z którymi byliśmy nad morzem, Kazik był dla Panny Lulu bardzo ciekawym zjawiskiem, Kazia nie wolno było sypać piskiem - "kazia nie" mówiła panienka podchodząc do malucha
-mo - morze
- diół - dół, oczywiście wykopany w piachu, najlepiej z wodą
- siok - woda już nie wystarcza, musi być sok i to już od rana, co panienka sygnalizuje krzykiem, a ponieważ jest świadoma, że mama wie co oznacza ów "siok" nie da się oszukać (obecnie soki wszelkie zostały zastąpione domowymi kompotami)
- siusiu - już nie "siii", oznacza zarówno siusiu jak i kupkę, najczęściej niestety po fakcie
- aaa - spanie, wczoraj Panna Lulu zakomunikowała "dzidzia aaa" po czym poszła do łóżeczka i po chwili zasnęła
- gaga - rana, panienka oparzyła się dość paskudnie w łapkę (kadzidłem na komary) i choć na szczęście krótko cierpiała, to wszem i wobec pokazywała "gagę" sugerując, że trzeba podmuchać.
Miała Panna Lulu w tym miesiącu liczne kontakty ze zwierzakami. Dwa razy byliśmy w zoo ("zio"), raz nad morzem, raz po powrocie. zwierzątka robiły raz większe raz mniejsze wrażenie. Fajne były małpy i sępy, ale najfajniejsze inne dzieci i place zabaw.
Kilka dni temu wymontowaliśmy panience jedną ściankę łóżeczka i dzięki temu panienka ma pełną wolność i swobodę. Na szczęście objawia sie to tym, że sama się tam kładzie i daje znać, że jest już śpiąca, raczej nie ucieka (chyba, że przychodzi się do mnie przytulić), czasem spada (bo to nocna wiercipięta jest), ale zamontowaliśmy jej dodatkowy szczebelek (do podtrzymywania przewijaka) i jest lepiej.
Sukcesów nocnikowych na razie brak, czasem coś tam zasygnalizuje, ale najczęsciej nie ma do tego głowy - przecież tyle się dzieje. Oststnio też lepiej zasypia, więc nie ma akcji "siusiu" przed snem.
A z wieści ciążowych - nie mam czym oddychać, miewam zgagi i nie odstępuje mnie ochota na owoce. Czuję się jak w końcówce ciąży z Panną Lulu, a to przecież jeszcze dwa miesiące do rozwiazania. Ciężko... oj ciężko... 

piątek, 5 lipca 2013

Nauka odpoczywania

Lubię ruch i zawsze mam coś do zrobienia. Lubię prace domowe: gotowanie, sprzątanie, pranie, nawet prasowanie od czasu do czasu. Lubię też zabawy z Panną Lulu, spacery, zwiedzanie, tańczenie. Uwielbiam wprost brać panienkę na ręce, przytulać, nosić, pokazywać.
Niestety od jakiegoś czasu brakuje mi na to wszystko sił. Robię się coraz cięższa, mniej sprawna, coraz szybciej się męczę. Mam świadomość, że muszę przystopować, a czesem po prostu nie potrafię - bo tyle jest jeszcze do zrobienia, bo trzeba podsadzić Pannę Lulu do umywalki, bo to, bo tamto. A potem myślę: stop nie wolno się tak forsować! Niby wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale mam wrażenie, że brzuch twardnieje mi zbyt często. Już nie wystarczy myśleć o Pannie Lulu, teraz trzeba myśleć o obojgu.
Kiedyś nie lubiłam, jak mnie ktoś wyręcza, teraz coraz częściej pozwalam sobie pomagać. Bardzo często przyjeżdżają do Panny Lulu babcie i dziadkowie i przejmują obowiązki. Dzięki temu mogę trochę posiedzieć, poleżeć... ugotować, posprzątać... ale i tak jest łatwiej. Mam ten komfort, że dziadkowie panienki są na miejscu, ciężko by było żyć w innym mieście.
Często pozwalam sobie na zasypianie podczas usypiania- czyli tak koło 20. Wiem, że może przez to tracę chwile z Maćkiem, ale on rozumie. Rozumie też, że musi mi pomóc w codziennych zmaganiach, dlatego myje, podnosi, przenosi, gania i ogarnia, choć Panna Lulu na niektóre rzeczy mu nie pozwala - mleko wieczorem musi przygotować mama, "tata sio".
Mimo pomocy często jesteśmy same. Kombinuję wtedy, żeby utrzymać panienkę w jednym miejscu (jest coraz bardziej odważna i często tracę ją z oczu), żeby trochę posiedzieć i przy okazji poodpoczywać. Upały dają się we znaki, ale jakoś sobie radzimy. Jutro wyjeżdżamy nad morze - ciekawe czy tam uda mi się odpocząć:)

czwartek, 20 czerwca 2013

Można, da się

Pewnego wieczoru Panna Lulu po pierwszym niekapku mleka (dostaje 2, bo mamy ten mały - 150ml) powiedziała: siiii wskazując na pieluszkę. Wstałam zeźlona nieco, bo domyślałam się, że informuje o zrobionej w majty kupie. Rozbieram, patrzę - pielucha jest sucha. Dobra, sadzam na nocnik, trzeba przecież dziecko uczyć, od czegoś trzeba zacząć... itp. Byłam zmęczona i trochę denerwowała mnie wizja rozbudzenia jej tym nocnikiem, ale trudno. Nie minęła chwila, a Panienka wyprodukowała "przepiękną" kupę prościutko do nocnika. Łał! Po kolejnym niekapku, znowu: siii. Jak się powiedziło a, to trzeba też powiedzieć b. Wyciągnęłam ją więc znowu z łóżeczka i na nocnik - piękne siusiu w dużych ilościach, a potem znowu, a potem panienka zasnęła. Nadźwigałam się nieco i zmęczyłam tym wszystkim (Maćka nie było wtedy w domu), ale duma mnie rozpierała.
Informowanie o potrzebach fizjologicznych zdarza się od tego czasu prawie wyłącznie przed snem (czy to wieczornym, czy drzemką), ale i tak jest nieźle. W ciągu dnia Panna Lulu jest za bardzo podniecona, żeby siadać na nocnik, tyle się przecież dzieje. Ostatnio ze względu na upały wyjęłam panience pieluszkę i puściłam w samych majteczkach. Majteczki zachwyt wzbudzają, ale nie są wystarczającą motywacją do siadania na nocnik, można przecież latać z mokrymi. Przyznam, że ostatnio Panna Lulu biegała głównie w jednorazówkach (ze względu na ciągłe przebywanie na dworze) i przejście na majtki bardzo mocno odchudziło kosz na śmieci. Cieszę się, że korzystałam z pieluszek wielorazowych, bo teraz widzę ilu śmieci udało nam się dzięki temu nie wyprodukować.
Ostatnimi czasy korzystamy z pogody przesiadując głównie w ogródku. Panienka wzbogaciła się o piaskownicę, którą wspólnymi siłami wzniósł najpierw dziadek, potem tata. Zabawa w piachu jest super ekstra, ustępuje jej tylko zabawa z wodą.


Jeżeli chodzi o rozwój mowy to ciężko, ciężko. Kilka nowych słówek jest, próby powtarzania też się zdarzają. Najbardziej podobał mi się "bałagan", który panienka przerobiła na coś w rodzaju "bała". Oprócz tego między innymi:
- gaga -to gęś
- mniam mniam - orócz tego co już było, czyli wszystkiego co się wkłada do paszczy, teraz to także kot, czyli niezbyt udana próba powiedzenia miał miał
- siii i kapa - to siusiu i kupa (sii jest bardziej pojemne - obejmuje obie czynności fizjologiczne)
- ziuzia - Zuzia, bohaterka książeczki
Rozumie Panna Lulu coraz więcej, babcie się rozpływają, rodzice puchną z dumy. Jednego słowa panienka jednak nie rozumie, za bardzo abstrakcyjne jeszcze - jest to tajemnicze słowo "nie". Panienka lubi go używać, najczęściej jest to pierwsze słowo, które wypada z ust po zadaniu jej jakiegokolwiek pytania, jednak wcale nie oznacza, że Panna Lulu tego nie chce. Nie do końca też rozumie, jak się do niej mówi owo "nie". Za to uwielbia podkreślać czego robić nie powinna (cciekawe co ma wtedy na myśli) - robiąc to właśnie, śmiejąc się i mówiac "nie".
Sukcesy nocnikowe pierwsze są, zato smoczkowych brak, panienka jak się tylko zdenerwuje (a zdarza się) to w ryk i am am. Cieżko, oj ciężko. Nie za bardzo mam siłę i nerwy się z nią o to kłócić, więc często ze smokiem biega... i trudno... i tak jest najsłodsza na świecie.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Domowe eko-kosmetyki

Już jakiś czas temu postanowiłam się pobawić w domowego chemika - kosmetyka. Kupiłam kilka składników przez internet, kilka w ekologicznym sklepie spożywczym i zabawa się rozpoczęła.
Wszystko przez to, że za dużo wiem, a raczej za dużo się w ostatnim czasie dowiaduję (bo mnie interesuje) o wszelkich składnikach, dodatkach i innej chemii. Bardziej z racji zainteresowań i planów na przyszłość interesuje mnie skład produktów spożywczych (a'propos, zdałam egzamin końcowy, jestem dietetykiem:), ale idąc za ciosem i o kosmetykach trochę poczytałam.
Zaczęło się oczywiście od Panny Lulu i jej problemamów z suchą skórą, potem przyjrzałam się sobie i stwierdziłam, że warto też coś zrobić z własną cerą, która od lat do najpiękniejszych nie należy. Od jakiegoś czasu staram się używać kosmetyków ekologicznych, ale przyszedł czas, że zapragnęłam zrobić coś sama.
W specjalistycznych sklepach internetowych można kupić w sensownych cenach naturalne składniki do domowej produkcji kosmetyków. Warto najpierw postudiować co jest dobre dla kogo - do jakiego typu skóry, na jakie problemy, do jakiego kosmetyku. Ja postawiłam na kremy i kupiłam na początek niewiele, taki zestaw podstwowy: olej ze słodkich migdałów (nawilżający, dobry dla małych dzieci), olej arganowy (przeciwzapalny, poprawia elastyczność skóry i nawilża), masło shea (nawilża, natłuszcza, odżywia, wygładza), glicerynę (nawilża), mocznik (nawilża) i emulgatory (niezbędne aby połączyć fazę wodną i olejową, tworzy emulsję). W domu miałam jeszcze oliwę z oliwek, olej kokosowy, olejki eteryczne i oczywiście wodę (najlepsza źródlana). Coś tam poczytałam, coś tam pokombinowałam i coś tam mi nawet wyszło. Robienie kremów nie jest szczególnie trudne - do wielkiego gara wstawia się 2 słoiki/szklanki/kubki do jednego wrzuca się wszystko co tłuste, do drugiego tzw. fazę wodną, a potem na zimno bardziej wrażliwe składniki. Oczywiście przepis sobie sama wymyśliłam, bo gotowce mi się nie podobały i ... nawet coś z tego wyszło... dało się tym posmarować.


Efekt był taki, że moja facjata co prawda ładniejsza sie nie zrobiła, ale Panna Lulu problemów z suchą skórą nie ma. Możliwe, że przeszły jej samoistnie, bo skóra dojrzała, ale przed rozpoczęciem smarowania miała jeszcze suche plamy na ciałku, a teraz już nie ma.
Nie poprzestałam na tym, wczoraj byłam na warsztacie na temat samodzielnej produkcji kosmetyków. Wyszłam zachwycona, trochę tej wiedzy miałam, ale mi się ugruntowało i dodało i były zajęcia praktyczne i ach i och. Nie lubię na swoim blogu promować firm, ale jak polskie i małe i sensowne, to mogę - warsztaty organizowała Ewa Sroka, która prowadzi firmę Skin Philosophy - polecam. Wiem czego nie używać, jak poprawić własne receptury (przydałoby się dokupić kilka składników), jak pielęgnować moją niedoskonałą cerę. Poza tym z warsztatu wyszłam z kremem, który może pomoże i całą masą przepisów do wypróbowania. W konsekwencji poróciwszy do domu umyłam zęby pastą Panny Lulu (ekologiczną) bo skład mojej mnie przeraził, zrobiłam sobie tonik z wody i octu jabłkowego, a dzisiaj rano ugotowałam wywar z orzechów piorących do mycia włosów, bo choć używam niby ekologicznego szamponu, to przecież może być jeszcze bardziej ekologicznie:)  

wtorek, 4 czerwca 2013

Znać płeć czy nie znać?

W pierwszej ciąży postanowiliśmy, że nie będziemy znać płci dziecka. Przy każdym badaniu USG zaznaczaliśmy to na początku i rzeczywiście - mieliśmy niespodziankę. Każdy krewny i znajomy miał swoje typy, nawet obstawialiśmy zakłady. Brzuch miałam dość piłkowaty, więc nie było jednoznacznie widać (teraz wydaje mi się, że mniej więcej potrafiłabym odgadnąć płeć po kształcie brzucha, są pewne różnice).
Było to niewątpliwie oryginalne i miało w sobie coś romantycznego. Nie przyklejaliśmy maleństwu etykietek, nie kupowaliśmy ani różowych, ani niebieskich ciuszków, wybraliśmy dwa imiona i czekaliśmy.
Teraz chciałam poznać płeć wcześniej i ostatecznie udało mi się namówić do tego Maćka. Chciałam porównać i zobaczyć co fajniejsze.
Trudno mi na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, bo każdy odbiera takie rzeczy bardzo indywidualnie... a może to zależy od tego, które to jest dziecko? Pierwsza ciąża była wyjątkowa, mogłam się całkowicie na niej skupić, czytałam, szukałam, planowałam, marzyłam i myślałam. Wiedziałam co, gdzie, kiedy, śledziłam rozwój maleństwa, notowałam. Teraz moja świadomość jest zajęta Panną Lulu, to na niej sie skupiam, za nią biegam, z nią spędzam całe dnie, a ciąża czasem trochę ciąży.
Od kiedy znam płeć drugiego maleństwa zaczęłam o nim więcej myśleć, stał się dla mnie bardziej namacalny, spersonalizowany. I nie chodzi tylko o to, że będzie to chłopiec i że będzie inaczej niż z panienką, ale dlatego, że moja wyobraźnia może sobie poszaleć. Widzę już tę dwójkę jak wariują w domu i ogrodzie, jak łażą po drzewach i mają swoje tajemnice.  Wiem jak to jest być dziewczyną, wiem, że jest fajnie, obserwując i myśląc o przyszłości Panny Lulu wracam często do swojego dzieciństwa. Ciekawe, czy z chłopcem będzie podobnie.
Jeżeli nie ma się jakiś szczególnych preferencji (znam osoby, które poznawszy płeć dziecka płakały ze złości), to chyba jednak fajnie jest wiedzieć wcześniej. Nie chodzi o ciuszki i dodatki w odpowiednich kolorach (my zostajemy mimo wszystko przy unisex), ale o ukierunkowanie marzeń o przyszłości, bo przecież dziewczynki różnią się od chłopców. Przy porodzie jest tyle emocji, że informacja o płci dziecka staje się przy tym wszystkim mało istotna. Teraz możemy się nacieszyć wiadomością, że będziemy mieć chłopca.       

poniedziałek, 20 maja 2013

Kleszcze, komary i katary

Dwadzieścia miesięcy z Panną Lulu za nami. Czas na podsumowanie tego ostatniego. Mogę się obijać blogowo niemiłosiernie, ale podsumowanie musi być w terminie:)
Ten miesiąc zaczeliśmy przygodą z kleszczem. Znalazłam cholerstwo na udzie Panny Lulu podczas kąpieli i postanowiliśmy jechać z tym na pogotowie. Tyle sie teraz słyszy, że niebezpiecznie usuwać samemu, że jak coś zostanie to koniec i ogólnie strachy na lachy. Kleszcz był malutki, dopiero co wlazł, ale trochę się baliśmy wyciągać samemu. Pojechaliśmy więc. W rejestracji nie było kolejki, co napawało optymizmem... niestety przed gabinetem tłum. Jeden chirurg na pół województwa (w Łodzi są dwa szpitale dziecięce, w innych miastach regionu różnie to bywa)... makabra. Nie rozumiem dlaczego kleszcza nie może wyciągnąć na przykład pielęgniarka... ze trzy siedziały w tej rejestracji i plotkowały. Na początku nie było tak źle, bo panienka biegała po korytarzach zafascynowana nowym miejscem, dodatkowo padał deszcz, więc z Maćkiem obserwowali kap kap. W sumie odczekaliśmy dwie godziny, z czego ostatnie pół było już niestety koszmarne, bo Panna Lulu zrobiła się śpiąca i marudna (zbliżała się 22, a o tej porze panienka jest już dawno w objęciach Morfeusza). W końcu się doczekaliśmy, chirurg zaprowadził nas do gabinetu zabiegowego i... jednym ruchem wyciągnął kleszcza. Z jednej strony dobrze, bo bałam się nacinania, grzebania igłami i innych strasznych rzeczy, ale mieliśmy z Maćkiem trochę niedosyt - czekać dwie godziny na zabieg, który trwa sekundę. Następnym razem będziemy wyciągać sami. Kilka dni później znalazłam kleszcza u siebie (no cóż, mieszkamy prawie w lesie) i wyrwałam go w całości bez żadnych problemów, a więc można, da się.
Panna Lulu staje się coraz bardziej odważna. Miała taki moment, że wszystkiego się bała, a po trawniku przed domem chodziła tylko za rękę. Za to nigdy nie miała szczególnych problemów w miejscach publicznych - zwiewała nawet się nie oglądała za siebie (to jej niestety zostało). Do niedawna była nieśmiała i musiało minąć trochę czasu, zanim się oswoi z nowymi osobami, teraz nie ma z tym szczególnych problemów (a może właśnie to jest jednak pewnien problem, w każdym razie raczej nie zostawiamy jej z obcymi). Boi się za to niektórych owadów, zwłaszcza tych mocno bzyczących. To chyba dobrze, bo sporo u nas os i pszczół, ostatnio nawet walczymy z szerszeniami, które chcą się zadomowić na werandzie.
Gada panienka coraz więcej. Wreszcie mówi "tata", Maciek sie doczekał. Jej słownik powiększył się o:
- dzidzi - na inne dzieci i na siebie
- kap kap - na deszcz, wodę z kranu i niekapek
- dzzzzzz - na owady, nawet mrówki (dziecko podświadomie wie co jest owadem - moja krew)
- ciacia - Czacza to pies wujków, którzy mieszkają tuż obok
- aji - ciocia Ela (właścicielka Czaczy)   
- jaja - lalka, Lala - ta z teletubisiów i jajko
Mamy kryzys nocnikowy i smoczkowy. Ze smoczkiem było już nieźle - tylko do spania, teraz co chwila jest awantura o "am". Staram się odwrócić jej uwagę od porządanego obiektu - czasem się udaje, czasem nie, wtedy dostaje to swoje "am" - ona jest częśliwa, ja nie bardzo. Jedyny sukces to taki, że jak się panienkę poprosi, żeby oddała, to po dłuższym lub krótszym ociąganiu oddaje.
Z nocnikiem jest coraz gorzej i w ogóle z pieluszkami. Po buncie nie udało mi się wrócić do rytmu wysadzania. Trochę dlatego, że nie mam na to siły (czuję sie jakbym była w 3 trymestrze, chociaż to dopiero 6 miesiąc). Tetra nie zdaje już egzaminu - jest za mało chłonna, a wszystkie wkłady, które niby powinny być bardziej chłonne są mniej chłonne. Jedziemy więc na jednorazówkach, co sprawia, że mam nieustające wyrzuty sumienia. Muszę sie wziąć w garść, bo chcę panience wyjąć pieluchę zupełnie, jest ciepło, może siusiać w majtki. Do tego jednak musi wrócić do rytmu nocnikowego i załapać z powrotem do czago tenże służy, bo zdaję się zapomniała.
Miesiąc kończymy katarem. Najpierw mnie coś wzięło tak ni z gruchy ni z pietruchy i niestety zaraziłam resztę rodziny. Panna Lulu furkocze, gile jej ciekną i ma stan podgorączkowy. Najgorzej jest w nocy, bo ma problemy z oddychaniem przez nos, a w ustach przecież musi być smok. Ale w sumie nie jest tak źle, w ciągu dnia ma tyle energii co zwykle i chyba za bardzo się nie męczy. Mam nadzieję, że katar szybko się skończy i nie będzie trzeba nawet jechać do pediatry. Za dużo lekarzy w jednostce czasu jak dla mnie.

wtorek, 7 maja 2013

Poród domowy vs. szpitalny

Pierwszy poród to zawsze wielka niewiadoma. Nie ma się pojęcia jak i co, czym są skurcze porodowe i jak to wszystko tak naprawdę wygląda. Kiedy rodziłam Pannę Lulu miałam potrzebę bezpieczeństwa, takiego jakie daje szpital - kupa personelu i sprzętu - jakby co nie daj boże... choć i tak wybrałam szpital najgorzej wyposażony z dostępnych. W sumie wyszło na to, że dobrze mi się rodziło dopóki nikt na mnie nie zwracał uwagi (była noc, położne trzeba było długo namawaić, żeby mnie zbadały). Opieka nad noworodkiem była zupełnie nieciekawa - pielęgniarki były najmądrzejsze i wykrzykiwały zakazy i nakazy.
Po wyjściu ze szpitala z maleńką panienką odgrażałam się, że drugie będę rodzić w domu. W kręgach ekorodziców jest to coraz modniejsze, wszyscy zachwalają, "normalni" z kolei patrzą na nich jak na szaleńców. Stanęłam właśnie przed koniecznością wyboru - gdzie chcę rodzić. Czy ma to być dom, prywatna klinika z podpisaną umową z NFZ (czyli za darmo), a może państwowy szpital. Postanowiłam wypisać sobie różne za i przeciw, może mi się trochę rozjaśni.
Poród domowy - plusy:
- wszystko będzie odbywać sie w znanym i przyjaznym otoczeniu, w czasie porodu będą mi towarzyszyły osoby, które sama wybrałam, czyli Maciek i wykwalifikowana położna doświadczona w odbieraniu porodów domowych,
- nie będę musiała się dostosowywać do szpitalnych norm, leżeć godzinami podłączona pod KTG, dopominać sie o badania, wszyscy będą zajmować się mną, pomagać, liczyć sie z moim zdaniem
- flora mikrobiologiczna jest oswojona i własna, o żadnych zakażeniach szpitalnych nie może być mowy
- poród może odbyć się w wybranej pozycji
- nikt mi się nie będzie wtrącać do opieki nad nowonarodzonym dzieckiem
- będę cały czas w domu dzięki czemu Panna Lulu nie będzie miała problemu, że mamusia gdzieś zniknęła
- będę mogła jeść po swojemu, nikt nie będzie mnie zmuszał do konsumowania szarej brei
Poród domowy - minusy:
- żeby położna zgodziła się odebrać poród domowy wszystko musi być w porządku - żadnych patologii, wszystko w normie (tu mam nadzieję nie będzie problemu)
- jeżeli coś pójdzie nie tak trzeba dzwonić na pogotowie - można stracić cenne minuty, choć położne są podobno wyczulone na wszelkie negatywne sygnały
 - w naszym przypadku problemem może być maleńkość naszego jednoizbowego domku - nie będzie miejsca, żeby się odizolować, jeśli najdzie mnie taka potrzeba
- obawiam się o Pannę Lulu, jeżeli poród zacznie się w nocy będzie trzeba ją budzić, gdzieś odwozić, bo przecież może się obudzić w najmniej odpowiednim momencie i mieć traumę do końca życia (w przypadku porodu szpitalnego jest szansa, że ktoś przyjedzie do nas i jej przypilnuje)
- boję sie, że po porodzie będę chciała za dużo rzeczy robić - sprzątać, gotować, bawić się z Panną Lulu a przecież to ogromny wysiłek i trzeba po tym odpocząć 
- niestety poród domowy kosztuje i to nie mało, kiedyś coś się tam mówiło o refundacji, ale papierki utknęły w jakiejś komisji, jak to zwykle bywa
- zastanawiam się, czy to nie jest trochę uleganie modzie
Poród szpitalny - prywatna klinika - plusy:
- klinika ma bardzo dobre oceny internautek, pokoje są jedno albo dwuosobowe, sale do rodzenia nowocześnie wyposażone, położne mają bardzo dobre opinie, wszystko nowe lśniące i pachnące
- nie trzeba płacić - poród jest refundowany przez NFZ (ewentulnie za znieczulenie, ale myślę, że nie będzie potrzebne, Pannę Lulu rodziłam bez)
- łóżka są szerokie - to dla mnie ważne, bo w przypadku Panny Lulu miałam do siebie pretensje, że tuż po porodzie byłyśmy od siebie zbyt daleko, bałam się z nią spać, bo łóżka były wąskie i wysokie
- jest podobno możliwość wyboru posiłków wegetariańskich
- do ginekologa-położnika chodzę właśnie tam, więc teren jest oswojony
- po porodzie robią maleństwu wszystkie badania, szczepienia itp. (zdaję sie, że położna robi tylko część z tych rzeczy)
Poród szpitalny - prywatna klinika - minusy:
- tak jak w przypadku położnej wszystko musi być w porządku - żadnych patologii, wszystko w normie
- opieka neonatologa jest podstawowa, gdyby coś poszło nie tak (odpukać) wiozą maleństwo do lepiej wyposażonego szpitala (i te cenne minuty) - ale ja jestem przecież optymistką, cesarkę jakby co zrobią bez problemu
- ktoś znajomy twierdził, że mają tam niezły przerób, więc może aktualnie nie być miejsc, poza tym wypisują jak najszybciej się da (a to jest dla mnie akurat plus, nie zamierzam tam siedzieć niewiadomo jak długo)
- będę kilka dni bez Panny Lulu - nie potrafię sobie tego wyobrazić (chyba czas już przeciąć tę pępowinę)
Poród szpitalny - szpital państwowy - plusy:
- opieka najlepszych specjalistów, zarówno dla matki, jak i dla dziecka
- specjalistyczny sprzęt
Poród szpitalny - szpital państwowy - minusy:
- szaro, buro i ponuro 
- personel wypalony zawodowo
- szara breja zamiast jedzenia
- 10 osób na sali poporodowej
- nijak nie da się wyspać
- itp, itd, a najgorsze jest to, że i tak tam wyląduję, jeżeli coś będzie nie tak (ale jestem przecież optymistką :)   

sobota, 20 kwietnia 2013

Zdolna ale leniwa

Ulubiony slogan nauczycieli. Też mnie tak określali w podstawówce, w liceum byłam tylko leniwa, a na studiach leniwa nie byłam:) Maciek pewnie też kiedyś był zdolny ale leniwy, więc nic dziwnego, że tę samą przypadłość ma nasza córka, która kończy dzisiaj 19 miesięcy.
Panna Lulu zaczyna cośtam mówić, ale oszczędnie, jak czegoś nie potrafi powtórzyć, to milczy. Zaczęła sobie pod nosem gadać po swojemu. Założyłam, że to trening i zaraz się rozrusza. Miejmy nadzieję, dzisiaj powtórzyła na przykład recytowany przez ciotkę "dzik jest dziki", co wzbudziło w nas dziki entuzjazm. Zdolna prawda? Oprócz tego Pannna Lulu mówi:
- "Mama" - najczęściej na mnie, ale czasem też na Maćka. Tata nie mówi wcale, choć przecież mówiła, to było jej pierwsze słowo. Maciek jest trochę załamany, ostatnio nakłaniał ją: "powiedz tata", panienka na to: "mama", Maciek się zdenerwował: "no to kim ja jestem?", odpowiedź przerosła jaego najśmielsze oczekiwania, usłyszał: "hau hau".
- Idąc dalej członkami rodziny, Panna Lulu mówi też "baba" i "dziadzia"
- Zwierzęta określa dźwiękonaśladowczo: "hau hau" (pies), "koko" (kura,kogut), "mmmmmm" (krowa), "haha" (koń).
- Ulubione i najbardziej wieloznaczne słowo to "ba" - znaczy: upadek, uderzenie, balon, bajka.
- "Dzie" - znaczy gdzie, albo: baw się ze mną w jedzie pociąg z daleka.
- "Nie" to nie, ale najczęściej służy do przedrzeźniania mamy, która czegoś zabrania, a dziecko i tak robi co chce.
- "Ma" znaczy: nie ma i jest to doskonały przykład lenistwa panienki.
- Ostatnio powtarza też "daj" i "chodź", ale nie stosuje jeszcze do wydawania rozkazów.
- No i oczywiście "am" czyli smoczek teraz koniecznie mi daj!!!, a ostatnio pojawiło się "mniam mniam" które znaczy raczej jedzenie i picie, czasem mówi tak potrząc pożądliwie na żołędzie.
Wiosna wreszcie przyszła i my się z domu wyniosłyśmy do ogrodu. Już od rana Panna Lulu wyciąga buciki i staje przy drzwiach, trzeba ją namawiać, żeby może jednak najpierw zjadła śniadanie. Biega sobie po trawie, grzebie w kretowiskach ("nie, nie, nie" nie pomaga) i wkłada ziemię do kieszeni, ogląda z zaciekawieniem biedronki, mrówki i kowale. Wreszcie ma dużo przestrzeni i wiatr we włosach.
Niestety ciągłe przebywanie na dworze wiąże się ze stosowaniem jednorazówek. Tetra nie daje rady, wkłady chłonne też nie bardzo. Jest mi z tego powodu źle i mam wyrzuty sumienia, bo w sumie zużywamy więcej jednorazówek niż tetry, ale jak mi się panienka zalała kilka razy do kolan, to stwierdziłam, że jednak tak się nie da. Jak zrobi się naprawdę ciepło, to zupełnie zdejmiemy pieluchę i niech robi co chce i gdzie chce, może się wtedy wreszcie przekona do nocnika.
Z tym nocnikiem to też był niezły numer. Pewnego razu Panna Lulu wskazała go bardzo sugestywnie, została więc rozebrana, usiadła i zrobiła siusiu, a potem wstała i poszła się bawić. Wprawiłą nas tym w osłupienie i euforię, ale to był niestety jednorazowy wyczyn. Mimo wszystko udowodniła, że wie do czego to służy... tylko, że jej się nie chce. 

piątek, 12 kwietnia 2013

Rok z wegetarianizmem

Jakoś tak mniej więcej teraz mija rok jak nie jem mięsa. To było po świętach wielkanocnych rok temu, a ponieważ jak wiadomo święta to ruchome, więc data stała się nieuchwytna (trzeba było w Sylwestra rzucać mięsożerność). Przygotowywałam się do tego stopniowo, na początku nie myślałam o wegetarianizmie, tylko ograniczałam jedzenie mięsa, jakoś mi przestało smakować. Po urodzeniu Panny Lulu zaczęłam trochę inaczej gotować, bardziej zdrowo, więcej warzyw, produkty pełnoziarniste, o rezygnacji z gotowców nie wspominając. To była chyba naturalna kolej rzeczy, chociaż kiedyś byłam bardzo mięsożerna. Zwłaszcza, że czytałam coraz więcej o jedzeniu, o tym jak jest przetwarzane, jak uprawiane i hodowane.
Tak, nie odpowiada mi w jaki sposób traktowane są zwierzęta hodowlane i jak są zabijane. Nie godzę sie na sprawianie im cierpienia. Wiem, że mój sprzeciw to kropla w morzu, ale nie zamierzam się do tego przyczyniać. Panna Lulu dostaje mięso, ale najczęściej jest to mięso ekologiczne, od zwierząt, które przez swoje krótkie życie były szczęśliwe, oglądały słońce, skubały trawę.
Nie odpowiada mi również to, czym zwierzęta hodowlane są żywione, nie chciałam zjadać hormonów, antybiotyków i różnorodnych toksyn zawartych w mięsie, a w szczególności w tłuszczu. I to tylko w mięsie, w wędlinach jest tego dużo więcej.  Żeby zakonserwować wędliny dodaje się konserwanty - azotany (słynna saletra, używana nawet w produkcji dmomowej), które są rakotwórcze. Producenci stwierdzili, że lepsze to niż jad kiełbasiany - pewnie mają trochę racji, nie zabija tak szybko. Dodają też wiele innych rzeczy, pal sześć jeżeli jest to skrobia albo białko sojowe, ale chemii bywa w wędlinach naprawdę sporo. Jak słyszę, że powinnam dawać Pannie Lulu codziennie rano szyneczkę na śniadanie, to mi skóra cierpnie.
Cały czas jem ryby, postanowiłam rozstać się z nimi dopiero po rozpoczęciu rozszerzania diety drugiemu potomkowi. Dla ciężarnych trudno znaleźć alternatywę źródła dużej ilości kwasów omega-3, bo nie powinny one jeść oleju lnianego (również bogatego w te kwasy). Z rybami w ogóle jest sporo problemów bo część z nich może być skażona związkami rtęci, cześć (zwłaszcza te bałtyckie, np. śledzie) dioksynami, a hodowlane są traktowane i karmione jak reszta i choć są to organizmy niższego rzędu nie bardzo mi to odpowiada. Inną kwestią jest zbytnia eksploatacja łowisk. Chciałabym, żeby moje wnuki mogły sobie iść nad morzem na rybkę.     
Nie zamierzam rezygnować z jajek. Kupuję wyłącznie jajka ekologiczne, więc nie mam z tym problemu. Gorzej jest z nabiałem, nie podoba mi się w jaki sposób są traktowane zwierzęta, ale nie wymyśliłam dotąd alternatywy. Jak tylko stopnieje śnieg (u nas jeszcze sporo leży na trawniku) zaczniemy brać mleko ze wsi, ale to i tak nie pokryje naszych wszystkich potrzeb. Poza tym podczas kupowania nabiału trzeba dokładnie czytać skład. Ostatnio nawet w ekologicznym jogurcie znalazłam żelatynę wieprzową - skandal! Ogólna zasada - im krótszy skład tym lepiej. Na szczęście mam już wypróbowane produkty, więc nie stoję godzinami przy lodówkach w sklepach (można się od tego przeziębić).
Mam wrażenie, że dzięki temu, że nie jem mięsa czuję się lepiej. Nie jestem ociążała, po posiłku nie chce mi się spać, mam znacznie lepszą przemianę materii, więcej energii, błyszczące włosy, nieco lepszą cerę. Maćkowi też taki sposób odżywiania odpowiada. Na początku zaproponowałąm mu, że będę od czasu do czasu robiła dwie wersje obiadu, ale odmówił. Czasem oczywiście je mięso - na proszonych obiadach, kolacjach, czy w restauracjach, ale często po tym narzeka.
Poza tym to naprawdę przyjemne trwać w swoich przekonaniach:)

czwartek, 28 marca 2013

Wiosna?

Ja wiem, że nie jestem oryginalna, wiem, że wszyscy narzekają i marudzą, że to wszystko nie tak powinno być. Wiem też, że jest pięknie, biało, czysto, słońce świeci, idealna pogoda... styczniowa.
W ogóle ta zima zalazła mi za skórę, nie wiem co mi strzeliło do głowy, żeby pierwszy trymestr ustawić sobie właśnie w zimę... i to już drugi raz. Na początku potrafiłam siedzieć w wełnianym swetrze, przy kominku rozpalonym do czerwoności i trząść się z zimna. Teraz już jest lepiej, ale i tak marznę. Maciek patrzy na mnie jak na wariatkę, 22 stopnie w domu to dla mnie mróz. Pilnuję tylko żeby nie przegrzewać Panny Lulu, choć ostatnio budzi się w nocy i śmiem twierdzić, że z zimna, bo zasypia dopiero kiedy ląduje przytulona do mnie.
Marzy mi się wiosna, wiem, że tak samo jak większości naszego społeczeństwa. Zwłaszcza, że Wielkanoc tuż tuż, a to jest przecież święto przebudzenia się do życia (przynajmniej tak to sobie tłumaczymy w klimacie umiarkowanym). Nie mogę się doczekać aż puszczę dziecię moje pełne energii na zieloną trawkę, niech sobie biega. Na razie kisimy się w domu. oczywiście wychodzimy na tą piękną białą zimę, oddychamy świeżym mroźnym powietrzem, ale ileż można marznąć. Panna Lulu nawet coraz częściej na własnych nóżkach, bo śnieg ubity, czasem jakieś "bam" zaliczy bo ślisko, ale bałwany są i "kaki" ze sniegu lepić można... ale ileż można?
A jak sobie pomyślę, o tych roztopach, o tym błocie, o deszczu i szarości - burości przedwiośnia tak zwanego, to mi się robi słabo.
Mimo wszystko: Wesołych Świat:)





Takie zdjecie świateczno - wiosenne (sprzed dwóch lat), żeby wywołać wilka z lasu. 

środa, 20 marca 2013

Porządek musi być

Dzisiaj Panna Lulu skończyła półtora roku. Bez dzieci czas też leci, ale się tego nie zauważa. Rodzice odliczają każdy tydzień, miesiąc rok, zauważają upływ. Mam wrażenie, że z panienką dzieje się więcej niż w "poprzednim życiu" i w sumie czas przestał przeciekać przez palce, zaczął się liczyć.
Półtora roku temu była taka maleńka, taka bezbronna, taka uzależniona od tych wielkich ludzi dookoła. Teraz ucieka, zaprzecza, nie pozwala, manifestuje własne zdanie (najcześciej wyciem). Tak, tak chyba zaczyna się to małe przyklejone niegdyś do mamy dziecko stawać indywidualnością. Pępowina już dawno odpadła, czas stać się sobą. Nie powiem, żeby to było komfortowe dla rodzica. Ciągle jest coś nie tak, ciągle awantura nie do końca wiadomo o co. Nocnik już zupełnie odstawiony (podejmuję jeszcze od czasu do czasu nieśmiałe próby, ale najczęściej kończy się wygięciem w łuk i ucieczką), frustruje mnie to, bo było całkiem dobrze, widocznie tak musi być. Nie bez przyczyny niektórzy nazywają to buntem, maluch musi pokazać swoją odrębność. Ostatnio ów bunt manifestuje sie między innymi zdejmowaniem skarpetek, nie da się namówić, żeby założyła z powrotem, a podłoga wcale nie jest ciepła. Grunt, że nie kicha, może jej za ciepło, albo niewygodnie. Wychodzę z założenia, że dopóki nie robi sobie krzywdy (kredek na przykład nie pozwalam jej jeść, o co też jest awantura) może robić co jej się podoba.
Uregulowało się za to spanie. W dzień ma Panna Lulu dłuższą (2-3 godziny) drzemkę koło południa. Mama ma wtedy chwilę dla siebie - jaka rozkosz:). Wieczorem zasypia koło 20 i ostatnio przesypia ciągiem do 6. Do niedawna budziła się na mleko - upiorny rytułał zwlekania się z łóżka, gotowania wody i mieszania tego dziadostwa przy dźwiękach mających jak mniemam przyspieszyć całą procedurą, a będących głównie wyciem panienki. Najgorzej było w górach (zrobiliśmy sobie mały wypad dwa tygodnie temu) - spała niespokojnie i mocno się mam wrażenie rozregulowała.
Z jedzeniem też nie jest najgorzej, choć Panna Lulu należy do tych wybrednych. Jestem niestety niekonsekwentna i daję jej różne rzeczy między posiłkami, ale jest chudziną, więc na razie nie ma paniki. Sama też ciągle jem (w tej chwili tort "urodzinowy" panienki), więc trudno, żebym dziecku odmawiała. Uważam że konsekwencja musi obejmować całą rodzinę, nie tylko dziecko. W górach były problemy, bo nie chciało mi się gotować, a słoiczki nie spotkały się z akceptacją. Dziwne, bo w Barcelonie wcinała je, aż jej się uszy trzęsły.
Walczymy ze smokiem, Panna Lulu dostaje go już tylko do spania i o dziwo się sprawdza. W cięgu dnia nie ma już widać potrzeby, odzwyczaiła się. Wyjątkami są problemy z okiełznaniem panienki w miejscach publicznych i wypadki bolesne zakończone rzewnym płaczem.
Nauczyła się ostatnio Panna Lulu podawać rękę i przebijać piątkę. Jakoś wcześniej mi nie przyszło do głowy, żeby jej to pokazywać, a teraz załapała od razu i za każdym razem sprawia jej to dziką radość. Kręci też głową pokazując tak i nie, choć częściej oczywiście nie.
Mówi kiepsko, po swojemu, ale... fanfary... zaczeła mówić "mama". Balsam na moje serce. Nawet kojarzy, że mama to ja, pokazuje palcem. Innych członków rodziny też pokazuje, ale już gorzez z nazewnictwem. Wygląda na to, że zapomniała, jak mówi się "tata" - Maciek cierpi.
Jest Panna Lulu również panną zodiakalną, a u panien zodiakalnych porządek musi być. Panna porządkuje więc przestrzeń dokoła sibie, nie pozwala przestawiać pewnych rzeczy, czasem odnosi na miejsce, pomaga w porządkach. Ulubionym rytuałem jest mycie podłogi w kuchni przed wieczorną kąpielą. Panienka moczy łapki w pianie i leci pojeździć nimi po podłodze przy piekarniku. Jest oczywiście wtedy bosa, a kafelki w kuchni zimne jak piorun, więc ją wyganiam. Bardzo istotne jest, żeby we właściwym porządku stały pojemniki na pieluchy. Jeżeli były właśnie myte i są w łazience, trzeba je koniecznie przenieść na miejsce i oczywiście muszą stać jedno na drugim. Ostatnio Panna Lulu nie pozwoliła ruszyć dywanu, na którym się bawi, była karczemna awantura... a tata chciał go tylko wytrzepać.

   
Tak pod koniec zimy postanowiłyśmy ulepić bałwana, chociaż właściwie może to Marzanna:)

piątek, 15 marca 2013

Czarnowidztwo

Jestem z natury optymistką, nic złego nie może mi się przytrafić, mam przecież super moce:) Dobra, myślałam tak dopóki nie złamałam sobie nogi, teraz myślę trochę bardziej racjonalnie. Ale optymizm pozostał, nie przejmuję się zbytnio, ufam, że problemy same się rozwiążą, traktor skręci na najbliższym skrzyżowaniu i nie będzie trzeba go wyprzedzać... i tak dalej.
Czasem jednak trzeba przygotować się psychicznie na różne mniejsze i większe i większe katastrofy. Te większe jako optymistka odrzucam na wstępie, albo zupełnie nie przychodzą mi do głowy, ale te mniejsze trzeba przecież rozpracować. To taki mechanizm obronny, żeby przygotować się na trudności, a potem mile się rozczarować. Na przykład, że na egzaminie nie dostanie się piątki albo, że pogoda w wakacje będzie fatalna. Można sobie wtedy wytłumaczyć, że i tak będzie super, zaplanować to i owo, przygotować plan awaryjny.
Tym razem wymyśliłam sobie, że prawdziwym wyzwaniem będą bliźnięta. Nie mamy żadnych w rodzinie, ale przecież nigdy nic nie wiadomo. Ubzdurałąm sobie, że większe mdłości niż w pierwszej ciąży, spory brzuch to napewno to. Ponieważ nie lubię być kłuta i postanowiłam tym razem prowadzić ciążę na koszt państwa, więc ani wyników bety, ani wcześniejszego USG nie było. Mogłam się nakręcać przez kilka ładnych tygodni. Co więcej udało mi się w to wciągnąć rodzinę i znajomych. Maciek już nawet zaczął szukać samochodów odpowiednich dla trójki dzieci. 
Bliżniaki to z jednej strony podwójne szczęście, ale jednak byłoby ciężko. I tak się obawiam, że panna Lulu będzie miała nas za mało, że nie będę jej poświęcać tyle czasu co powinnam. Przy bliźniętach byłaby masakra. Do chusty obu się nie da, karmić przez sen też nie bardzo, a jeszcze to wszystko ogarnąć... Poza tym ciąża bliźniacza jest często zagrożona, zdarza się, że trzeba iść do szpitala, albo leżeć plackiem przez ostatni okres ciąży (oczywiście w pojedynczej ciaży też się taka zdarza, ale przypominam, że jestem optymistką). Nie wyobrażam sobie zostawić Panny Lulu na kilka dni samej, nawet z Maćkiem, uschłabym z tęsknoty. Kolejne problemy z bliźniakami to mała szansa na poród naturalny, a ja bardzo chę rodzić naturalnie, najlepiej w domu.
Na badaniu USG odetchnęliśmy z ulgą. Miło się rozczarowaliśmy. A myślenie o samochodzie dla trójki dzieci możemy jeszcze odłożyć w czasie:)   

środa, 13 marca 2013

Magia dwunastego tygodnia

Jest takie dwanaście tygodni w życiu kobiety, które nie zawsze usłane są różami. Z jednej strony radość i głowa pełna wyobrażeń - jak to będzie, z drugiej totalny brak energii, ograniczone możliwości spożywania ulubionych potraw, huśtawki różnorodne.
Pierwszy tydzień - spoko - jak co miesiąc, tu nie ma żadnych wątpliwości, czekanie. Drugi i ewentualnie trzeci tydzień (w zależności od predyspozycji indywidualnych) - rozkosz, miłosć, ach i och... Potem tydzień albo dwa czekania - udało się czy nie? mogę się napić lampkę wina, czy nie? co tu zrobić, żeby się nie nakręcać? kiedy wreszcie można zrobić ten test?
Z Panną Lulu mieliśmy komfort - udało się za pierwszym razem. Co więcej obserwując swoje ciało byłam przekonana, że się udało, zanim jeszcze dało się to sprawdzić. Tym razem dopiero za trzecim razem, ale oczywiście byłam pewna, że tak, jak najbardziej. W pierwszym miesiącu miałam nawet mdłości (trochę za wcześnie, ale wszystko przecież można sobie  wmówić), test wyszedł negatywny, ale wytłumaczyłam sobie, że to na pewno za wcześnie. Za drugim nie miałam objawów, więc stwierdziłam, że to napewno to, bo poprzednio miałam i nic. Za trzecim odpuściłam i... wreszcie. Chcieliśmy dziecko lipcowe (Maciek jest z lipca), a będzie drugie wrześniowe, a i ja z września.
Kolejne tygodnie minęły pod znakiem senności i mdłości, a jeszcze trzeba było za panienką biegać... oj ciężko było. Wyczytałam, że w ósmym tygodniu mdłości się nasilają - pomyślałam, że już bardziej nie mogą... myliłam się. Z Panną Lulu było jakoś lepiej, łagodniej, łatwiej. Tym razem zaczęly mnie męczyć wymioty, bardzo nieprzyjemne to jest, ale po nich przynajmniej na jakiś czas mijały mdłości. Wystarczyło, żeby mi coś źle zapachniało, a pachniały mi źle na przykład zupki Panny Lulu (własnej roboty, ekologiczne). Kończyłam karmić i biegłam do toalety.
W dodatku ten leń pierwszotrymestralny... niewyobrażalny. Tłumaczę się tu trochę z tego, że kulało prowadzenie bloga. Mogłam tylko czytać książki, albo wodzić nieprzytomnym wzrokiem za panienką, żeby sobie krzywdy nie zrobiła. Zabaw kreatywnych przez te tygodnie ze mną raczej nie zaliczyła wielu.
Dwa lata temu w dwunastym tygodniu wszystkie dolegliwości minęły jak ręką odjąć, dostałam zastrzyk energii, mdłości minęły. Teraz jest mniej "magicznie" energia wraca powoli (mam teorię, że to przez pogodę), mdłości na szczęście minęły, przerodziły się w napady głodu.
Wczoraj byliśmy na pierwszym USG i chyba dopiero wczoraj do mnie dotarło istnienie tego drugiego maleństwa, do tej pory byłam po prostu w ciąży.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Telemania

Pomyśleliśmy sobie kiedyś, że skoro sami spędzamy przed komputerami sporo czasu i Panna Lulu to widzi, więc dajemy jej jakiś tam przykład, to może powinniśmy trochę ją z tym wszystkim oswajać. Nie żeby od razu obsługiwała bazy danych albo surfowała w sieci. Na początek ruchome obrazki, czyli filmy dla dzieci. Telewizora nie posiadamy, więc komputer jest u nas w domu jedynym tego typu medium. 
Nie zależało nam żeby panienki się pozbyć - niech się wgapia w ekran i nie zawraca głowy, tylko może jakieś treści edukacyjne przekazać, świat najnowszych technologii przybliżyć. Zdaję sobie sprawę, że to może trochę za wcześnie, specjaliści twierdzą, że najlepiej po trzecim roku życia, ale jak wytłumaczyć dziecku, że mama z tatą mogą, a ono nie?
Postawiłam na Teletubisie, bo wydawało mi się, że to bajka dla najmłodszych i chyba rzeczywiście. Na początku co prawda dużo lepszą zabawą było usiąść pupą na klawiaturze, ale potem Panna Lulu załapała i Teletubisie pokochała. Rodzice może trochę mniej, bo strasznie to dla nas nudne, ale czego się nie robi...
Telemania rozwinęła się do tego stopnia, że gdy tylko panienka widzała laptop urządzała awantury, że ona CHCE! Zdaję sobie sprawę, że to kuszące, że fajnie posadzić dziecko przed telewizorem i mieć czas dla siebie, ale to się kłóci z moją ideą wychowania. Nie chcę, żebyPanna Lulu zbyt dużo czasu spędzała przed tym ustrojstwem, zależy mi, żeby spędzła czas bardziej aktywnie bardziej samodzielnie, mniej bezmyślnie. Dlatego ograniczyliśmy oglądanie filmów do weekendów. Po kilku okrzykach niezrozumienia, Panna Lulu pogodziła się z tym faktem. Niestety, żeby być konsekwentnym ja również w jej towarzystwie nie korzystam z komputera.
Ale Teletubisie spełniły pokładane w nich nadzieje, coś tam panienkę nauczyły: tupania, wypinania brzuszka, mówienia o-o, robienia porządnie pa-pa (do tej pory było od sasa do lasa). Inne bajki nie robią na Pannie Lulu takiego wrażenia, nudzą ją, idzie robić coś innego. Zdaję się, że są poprostu przeznaczone dla trochę starszych dzieci.
Chciałam tę miłość przełożyć na inne media i kupić panience książeczki z Teletubisiami. Niestety nie znalazłam, moja mama była bardziej dociekliwa (jej też zadałam ten temat) i okazało się, że po aferze z torebką Tinky-winky, która otarła się również o sejm (nie śledziłam tego zbytnio) książeczki zostały wycofane, albo przestali je drukować. Mnie ewentulna odmienna od "jedynej słusznej" orientacja seksualna Teletubisia nie zraża. Może kiedyś jakaś książeczka jeszcze mi się nawinie. W każdym razie moi rodzice w geście rozpaczy zakupili Pannie Lulu zabawkę, mama nawet wytargowała niższą cenę "za takie brzydactwo". Brzydactwo rzeczywiście nieprzeciętne, ale oczywiście również i najukochańsza zabawka panienki.


środa, 20 lutego 2013

Akrobatka

Szaleje Panna Lulu, rozwija się w tempie ekspresowym, codziennie nowe wygibasy. Na szczęście jest dość ostrożna i nie musimy się wstydzić przed obcymi, że dziecko poobijane, posiniaczone, o patologię nikt nas nie skarży. Opanowała panienka trudną sztukę schodzeia z różnych przeszkód, więc BAM! jest rzadkością. Uwielbia kręcenie, podrzucanie i wiszenie do góry nogami (urodzona joginka).
Panna Lulu tańczy. Wszystko przez babcię Maćka, która tylko, jak ją widzi zaczyna śpiewać i przebierać nogami. Na początku panienka patrzyła na nią zdziwiona, ale szybko podłapała i też przebiera. Dla reszty publiczności jest to już może trochę nużące, bo z prababcią widujemy się dość często, ale swoje zrobiła na drodze edukacji prawnuczki. Panna Lulu wyszła już jakiś czas temu poza schemat i do babcinego dreptania dodała inne figury: uginanie kolan, próby podskoków, obracanie się, machanie łapkami, tupanie. Najlepiej jej to wychodzi kiedy gra muzyka dla maluchów - tknięta sentymentem kupiłam panience dwie płyty przebojów z własnego dzieciństwa. Fasolki rządzą u nas w domu.
Dziecko zaczyna rozumieć w niesamowitym tempie. Czasem palniemy jakieś dziwaczne polecenie, a Panna Lulu już leci je wypełnić i robi to całkiem dokładnie. Włącza radio, wypakowuje zakupy, przynosi przedmioty, o których nie mieliśmy pojęcia, że kojarzy ich nazwy. Normalnie za nią nie nadążamy.
Za to gadać jej się nie chce, jakieś pojedyncze niby-słowa, ale praktycznie nie ma sukcesów. Na razie musi nam wystarczyć wyciagnięty paluch, am (smoczek), bam (upadek), ba (balon), kaka (piłka) i au au (hau hau). Mama i tata wyszło z obiegu.
Jeżeli chodzi o nocnik, to zupełna klapa. Zero sukcesów, no może tylko przeżycie kolejnego buntu - wracamy powoli do normalności, ale jest znacznie gorzej niż przed buntem. W pewnym momencie nie dało się panienki posadzić na tronie, awantura była nie do opanowania. Teraz siada, ale co chwila wstaje i gdzieś leci. Wydaje się,że latanie z gołą pupą to ulubiona zabawa. Musimy się nieźle gimnastykować, żeby czymś ją zainteresować i utrzymać choć trochę na nocniku.
Nie karmienie piersią wcale mi się nie podoba. Z jednej strony brakuje mi tej bliskości (Panna Lulu znacznie rzadziej się do mnie przutla), a poza tym to przygotowywanie mieszanek - masakra. Umyć niekapek, nalać wody o odpowiedniej temperaturze, dosypać odpowiednią ilość mleka - straszna robota. Poza tym ile to dziadostwo kosztuje...

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Zimowe ptaki

Panna Lulu dostała od babci na mikołajki karmnik dla ptaków i ziarna. Teściowa zasugerowała, żeby karmnik było widać z okna i żeby Panna Lulu mogła obserwować co się tam dzieje. I rzeczywiście, ptaki się zleciały, ziarna wyjadały, niedługo trzeba było kupić nową porcję. Ponieważ jestem z panienką trochę mało mobilna, ze sklepów odwiedzamy głównie hipermarkety bo dookoła prawie nic nie ma, więc nie mając za dużego wyboru kupiłam karmę dla kanarków. Wydawało mi się to najbardziej zbliżone do potrzeb ptaków rodzimych, nic lepszego nie było. Jednak teściowa moja miała lepszą rękę, ptaki rodzime odmówiły jedzenia karmy dla kanarków... do czasu.
Nie jestem szczególną zwolenniczką dokarmiania zwierząt niezależnie od pory roku. No może podczas srogich zim im się należy, ale w innych okolicznościach dokarmianie je rozleniwia i tracą umiejętność radzenia sobie samodzielnie. Kota też dokarmiam tylko zimą, niech lepiej łapie myszy i krety w końcu naturalnych drapieżników w naszych ekosystemach za dużo nie ma.
Ale czego się nie robi dla dzieci. Panna Lulu obserwuje ptaki zafascynowana, coś tam się rusza, fruwa... łał. Dzięki temu poznaje przyrodę, uczy się ją szanować, pobudzaona zostaje jej ciekawość świata.Zdaję się, że jest to nawet zgodne z montesoriańską metodą uczenia. Na szczęście na karmę dla kanarków znaleźli się w końcu amatorzy kiedy śnieg przykrył inne możliwości stołowania się.
A ja przy okazji też się uczę, uzupełniam wiedzę, która gdzieś mi na studiach mignęła niezauważona. Uczę sie rozpoznawać ptaki. Do tej pory nasz karmnik odwiedziły następujące gatunki:
- Sikora bogatka
- Sikora modraszka
- Kowalik
- Pokrzewka czarnołbista 
- Dzwoniec


niedziela, 20 stycznia 2013

Odstawienie

Kolejny miesiąc za nami (już mi się zaczynają mylić numery), w tym było wyjątkowo sporo nowości, Panna Lulu staje się istotą coraz bardziej rozumną.
Przede wszystkim panienka odstawiła się od piersi. To znaczy była w tym moja wina, ale twierdzę, że niewielka. Panna Lulu wypijała coraz mniej mleka, za to uzupełniała wodą z niekapka w ogromnych ilościach. Stwierdziłam, że to przesada, że jak chce sobie coś pić, to niech już pije mleko. Przez kilka wieczorów pluła i rzucała niekapkiem. Aż wreszcie załapała, zasmakowało jej i karmienie piersią się skończyło.
Panna Lulu od jakiegoś czasu rozpoznaje przedmioty. Nie nazywa ich - rozwój mowy jeszcze nie ruszył, za to przynosi nam zamówionego prosiaka czy misia. Czasem jej się oczywiście myli, czasem zabawą jest jedynie przyniesienie czegoś, ale przynajmniej jest czym zająć dziecko jak się spędza czas na przykład w toalecie i niekoniecznie cieszy z faktu, że maluch stoi tuż obok i najbardziej na świecie chce wskoczyć mamie na kolana.
Mamy też za sobą pierwszą próbę rysowania, udaną. Co prawda kredki co chwila lądowały w buzi, ale dzieło powstało.


Z niewielkich upierdliwości dnia codziennego Panna Lulu zaczęła otwierać szuflady. Otwieranie szuflad łączy się oczywiście z wyrzucaniem całej ich zawartości na podłogę. Niektóre szyflady musiały zostać zabezpieczone, bo o ile ciuchy mogę zbierać i wkładać z powrotem na miejsce, to kaszy i ryżu już niekoniecznie. Sporo mamy szuflad w domu.
W ogóle Panna Lulu robi się coraz bardziej samodzielna. Codziennie nad ranem ląuje w naszym łóżku, ale dzisiaj odmówiła (płaczem oczywiście). Nawet mleka nie chciała w naszym łóżku pić, dopiero w swoim się uspokoiła, napiła i usnęła. Kończy się pewna era, przytulać tyeż się nie chce jak kiedyś. Jak ja to przeżyję?

czwartek, 10 stycznia 2013

Eko testy cz. 4

Nie zdążyłam zakończyć cyklu eko testów w starym roku, miałam blogowego lenia (biję się w pierś). Ale lepiej późno  niż wcale, więc wracam do tematu. Tym razem wielorazowe wkładki higieniczne.
Wspominałam już że jestem zwolenniczką niewielkich kroków. Nie zdecydowałam się na wielorazowe podpaski, a ni na kubeczek menstruacyjny (może później), ale na wkładki właśnie. Wydały mi się najłatwiejsze do zaakceptowania. Wyszłam z założenia, że jeżeli mojemu dziecku pakuję w majtki tetrę, to sama nie mogę pozostać gorsza. Mówi się, że pieluszki wielorazowe to tony śmieci, policzcie sobie ile zużywacie podpasek i wkładek. Tampony są moim zdaniem najbardziej ekologiczne - jako wyrób z bawełny przynajmniej się dość szybko rozkłada.
Wkładki stosuję podczas okresu jako ubezpieczenie przy użyciu omówionych powyżej tamponów. Kiedy okres się kończy wystarczą same, również w nocy. Od samego początku wydały mi się bardzo wygodne. Są miłe w dotyku, proste w obsłudze (zapinane na nap) i mimo, że są grubsze niż jednorazowe, nie stanowi to problemu.

Kupiłam wkładki higieniczne polskiej firmy, flanelowe, bez zabezpieczającej warstwy PUL (jak w pieluszkach). Mimo to nie miałam najmniejszych problemów, są wystarczająco chłonne. Dostępne są w dwóch kolorach: białym i czerwonym. Te drugie zdecydowanie lepsze podczas okresu. Po użyciu należy wrzucić wkładkę do zimnej wody z solą na kilka godzin, a potem uprać, są więc łatwe w obsłudze.
Polecam!

wtorek, 8 stycznia 2013

Kroki milowe 2012

Panna Lulu rączą gazelą jeżeli chodzi o rozwój nie jest. Jest raczej leniwcem, rozwija się niespiesznie, powolutku, ale przecież nie ma potrzeby się spieszyć, wszystko jest wszak w normie. Postanowiłam dla potomności zrobić zestawienie milowych kroków 2012. Nie uzupełniam super ekstra frymuśnej księgi pamiątkowej bobasa, więc takie podsumowanie się przyda.
5 I - Panna Lulu zostaje na chwilę sama z dziadkiem - pierwszy raz bez mamy
15 I - pierwsze zajęcia na basenie
4 II - fikołek - Panna Lulu odwraca się z pleców na brzuch
23 II - pierwsze wakacje, w górach
25 II - pierwszy ząb
2 III - inauguracja prawdziwego jedzenia - jabłko z kaszką manną - wyplute
3 IV - prostuje ręce podczas leżenia na brzuchu (późno), macha ręką, manipuluje smokiem
4 V - Panna Lulu siada na nocniku po raz pierwszy
9 V - pierwsze słowo: "tata"
2 VII - Panna Lulu zaczyna pełzać
8 VIII - zaczyna wreszcie sama siadać
14 VIII - sama wstaje przy kanapie
21 VIII - raczkuje
3 IX - pierwszy lot samolotem
20 IX - kończy rok
21 X - Panna Lulu robi pierwszy samodzielny krok
11 XI - mówi szeptem
13 XI - zaczyna przytulać zabawki
Nowy rok - nowe wyzwania, ciekawe co nas teraz czeka:)

środa, 2 stycznia 2013

Postanowienia noworoczne

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek takowe robiła. Może w czasach młodości chmurnej i durnej, pewnie zrzucić chciałam kilka kilogramów. Nie mam potrzeb tego typu, zakładam, że kolejny rok będzie jeszcze lepszy, a ja bardziej doskonała:)
Niemniej jednak gdyby ktoś potrzebował kilku wskazówek, co by tu można sobie noworocznie postanowić w kwestii ekologii, służę pomocą:
- oszczędzać wodę przy codziennych czynnościach pielęgnacyjno - higienicznych,
- nie zapalać niepotrzebnie świateł - w półmroku jest tak romantycznie,
- zamienić samochód na rower (nie tylko dla ekologii, również dla zdrowia),
- zacząć lub bardziej się przyłożyć do segregowania śmieci,
- używać produktów wielorazowych,
- wybierać przyjazne środowisku i biodegradowalne środki czystości,
- przerzucić się na kosmetyki nietestowane na zwierzętach, wyprodukowane z naturalnych produktów roślinnych,
- częściej kupować żywność organiczną,
- przestać, albo chociaż ograniczyć jedzenie mięsa.
Prawda, że nie jestem zbyt wymagająca? Jestem zwolenniczką metody małych kroków:)
W ogóle Szczęśliwego Nowego Roku i bardziej eko na codzień.