czwartek, 19 września 2013

A miał być tort bezowy...

Trzynastego w piątek siedziałam sobie spokojnie na kanapie planując kolejny dzień. Panna Lulu była pod czułą opieką babci, pełen luz blues. Kolejny dzień planowałam nie bez przyczyny, był to bowiem dzień moich urodzin (18-stych nieustająco:). Zaczęłam od tego, że nie bardzo chce mi się gotować. Dobrym pomysłem byłaby w takim razie restauracja, niby oszczędzamy, bo budujemy dom, ale przecież taka okazja może się długo nie powtórzyć. Po obiedzie kino, nawet fajny film grają, na który chętnie bym poszła - Kongres według Lema (w rocznicę ślubu z braku lepszych propozycji poszliśmy na Star Trek). A na końcu mieliśmy wylądować u moich rodziców na torcie bezowym i odebrać Pannę Lulu. Plan doskonały... no dobra - na miarę dziewiątego miesiąca ciąży.
Siedząc na kanapie i myśląc zauważyłam w pewnym momencie, że skurcze stają się dość regularne. Skurcze przepowiadające (czyli silniejsze niż zwykłe Braxtona-Hicksa) pojawiły się kilka dni wcześniej i myślałam, że to już tuż tuż, ale jednak nic. Teraz jednak nie ustawały. Maciek wrócił z pracy i oczywiście chciał iść od razu na budowę, ale mu nie pozwoliłam. Uśpiliśmy Pannę Lulu koło 20 i zaczęliśmy liczyć czas między skurczami. Miałam obawy, że zaraz się skończą, ale pojawiały się co 5-6 minut. Plan zakładał, że w takim momencie dzwonimy po moich rodziców, żeby przyjechali do panienki, a my się zawijamy do szpitala.
Nie bałam się porodu, bałam się, że mnie odeślą, bo nie ma rozwarcia i w ogóle pewnie to jeszcze nie to. Ale tuż przed wyjściem z domu zaczęły mi się sączyć wody, więc już wiedziałam że to musi być poród.
W wybranej przeze mnie klinice przyjęli mnie, choć nie bez ociągania. Podobno to była dla nich rekordowa noc - siedem porodów. Dlatego też nie trafiłam do sali porodowej. W sali przedporodowej nie byłam jednak w stanie usiedzieć (dziewczyna, która spędziła tam już kilka godzin oglądała jakiś koszmarnie głupi film w TV) więc znów wylądowałam na korytarzu (jak przy porodzie Panna Lulu).
A miało być tak pięknie, miałam mieć do dyspozycji piłkę i worek i położną, która mi pomoże i rozluźni przy najgorszych skurczach i och i ach, a Maciek będzie mnie masował przez cały czas. Wyobrażałam sobie, że omówimy z położną plan porodu, miałam sporo pytań, na które miałam nadzieję uzyskać odpowiedzi. Dupa blada... Nie ma pani rozwarcie, nie ma miejsca na porodówce, tutaj nie mamy piłek. A jeszcze w dodatku Maciek poszedł spać.
Obudziłam go jak rozwarcie było na dwa palce, a skurcze rzucały na kolana. Przy pierwszym porodzie w takim właśnie momencie dołączył, Panna Lulu objawiła się godzinę później. Mini St. był szybszy. Z braku piłek i innych możliwości rozluźnienia wlazłam pod prysznic. Wlazłam i krzyknęłam, bo się zaczęły skurcze parte, rozwarcie na 3 palce. Wzbudziłam ogólną panikę. Od razu znalazło się miejsce na porodówce.Tym razem położna nie straszyła mnie, że zrobię krzywdę dziecku, tylko że pęknie mi szyjka (ten argument też do mnie przemówił, ale aż tak nie zestresował). Kazała mi sapać i jakoś mi się udało to opanować. Zresztą szybko doszło do pełnego rozwarcia i można było rodzić. Tym razem szło to trochę dłużej, nie w 2 tylko jakiś 5 skurczach partych. Byłam też bardziej świadoma tego co się dzieje, jak Mini St. się rodzi. W sumie trwało to jakieś 15-20 minut.
Potem oczywiście syn wylądował na moim brzuchu i można się było nacieszyć. Maciek przecinał pępowinę, ale dopiero wtedy kiedy przestała pulsować. Mieliśmy czas dla siebie, żeby się poznać, poobserwować. Mini St. nie był rozmowny, za to super się przyssał do piersi.
Urodził się po północy, w dzień moich urodzin. Więcej prezentów mi się nie należy:)    

1 komentarz: