czwartek, 28 marca 2013

Wiosna?

Ja wiem, że nie jestem oryginalna, wiem, że wszyscy narzekają i marudzą, że to wszystko nie tak powinno być. Wiem też, że jest pięknie, biało, czysto, słońce świeci, idealna pogoda... styczniowa.
W ogóle ta zima zalazła mi za skórę, nie wiem co mi strzeliło do głowy, żeby pierwszy trymestr ustawić sobie właśnie w zimę... i to już drugi raz. Na początku potrafiłam siedzieć w wełnianym swetrze, przy kominku rozpalonym do czerwoności i trząść się z zimna. Teraz już jest lepiej, ale i tak marznę. Maciek patrzy na mnie jak na wariatkę, 22 stopnie w domu to dla mnie mróz. Pilnuję tylko żeby nie przegrzewać Panny Lulu, choć ostatnio budzi się w nocy i śmiem twierdzić, że z zimna, bo zasypia dopiero kiedy ląduje przytulona do mnie.
Marzy mi się wiosna, wiem, że tak samo jak większości naszego społeczeństwa. Zwłaszcza, że Wielkanoc tuż tuż, a to jest przecież święto przebudzenia się do życia (przynajmniej tak to sobie tłumaczymy w klimacie umiarkowanym). Nie mogę się doczekać aż puszczę dziecię moje pełne energii na zieloną trawkę, niech sobie biega. Na razie kisimy się w domu. oczywiście wychodzimy na tą piękną białą zimę, oddychamy świeżym mroźnym powietrzem, ale ileż można marznąć. Panna Lulu nawet coraz częściej na własnych nóżkach, bo śnieg ubity, czasem jakieś "bam" zaliczy bo ślisko, ale bałwany są i "kaki" ze sniegu lepić można... ale ileż można?
A jak sobie pomyślę, o tych roztopach, o tym błocie, o deszczu i szarości - burości przedwiośnia tak zwanego, to mi się robi słabo.
Mimo wszystko: Wesołych Świat:)





Takie zdjecie świateczno - wiosenne (sprzed dwóch lat), żeby wywołać wilka z lasu. 

środa, 20 marca 2013

Porządek musi być

Dzisiaj Panna Lulu skończyła półtora roku. Bez dzieci czas też leci, ale się tego nie zauważa. Rodzice odliczają każdy tydzień, miesiąc rok, zauważają upływ. Mam wrażenie, że z panienką dzieje się więcej niż w "poprzednim życiu" i w sumie czas przestał przeciekać przez palce, zaczął się liczyć.
Półtora roku temu była taka maleńka, taka bezbronna, taka uzależniona od tych wielkich ludzi dookoła. Teraz ucieka, zaprzecza, nie pozwala, manifestuje własne zdanie (najcześciej wyciem). Tak, tak chyba zaczyna się to małe przyklejone niegdyś do mamy dziecko stawać indywidualnością. Pępowina już dawno odpadła, czas stać się sobą. Nie powiem, żeby to było komfortowe dla rodzica. Ciągle jest coś nie tak, ciągle awantura nie do końca wiadomo o co. Nocnik już zupełnie odstawiony (podejmuję jeszcze od czasu do czasu nieśmiałe próby, ale najczęściej kończy się wygięciem w łuk i ucieczką), frustruje mnie to, bo było całkiem dobrze, widocznie tak musi być. Nie bez przyczyny niektórzy nazywają to buntem, maluch musi pokazać swoją odrębność. Ostatnio ów bunt manifestuje sie między innymi zdejmowaniem skarpetek, nie da się namówić, żeby założyła z powrotem, a podłoga wcale nie jest ciepła. Grunt, że nie kicha, może jej za ciepło, albo niewygodnie. Wychodzę z założenia, że dopóki nie robi sobie krzywdy (kredek na przykład nie pozwalam jej jeść, o co też jest awantura) może robić co jej się podoba.
Uregulowało się za to spanie. W dzień ma Panna Lulu dłuższą (2-3 godziny) drzemkę koło południa. Mama ma wtedy chwilę dla siebie - jaka rozkosz:). Wieczorem zasypia koło 20 i ostatnio przesypia ciągiem do 6. Do niedawna budziła się na mleko - upiorny rytułał zwlekania się z łóżka, gotowania wody i mieszania tego dziadostwa przy dźwiękach mających jak mniemam przyspieszyć całą procedurą, a będących głównie wyciem panienki. Najgorzej było w górach (zrobiliśmy sobie mały wypad dwa tygodnie temu) - spała niespokojnie i mocno się mam wrażenie rozregulowała.
Z jedzeniem też nie jest najgorzej, choć Panna Lulu należy do tych wybrednych. Jestem niestety niekonsekwentna i daję jej różne rzeczy między posiłkami, ale jest chudziną, więc na razie nie ma paniki. Sama też ciągle jem (w tej chwili tort "urodzinowy" panienki), więc trudno, żebym dziecku odmawiała. Uważam że konsekwencja musi obejmować całą rodzinę, nie tylko dziecko. W górach były problemy, bo nie chciało mi się gotować, a słoiczki nie spotkały się z akceptacją. Dziwne, bo w Barcelonie wcinała je, aż jej się uszy trzęsły.
Walczymy ze smokiem, Panna Lulu dostaje go już tylko do spania i o dziwo się sprawdza. W cięgu dnia nie ma już widać potrzeby, odzwyczaiła się. Wyjątkami są problemy z okiełznaniem panienki w miejscach publicznych i wypadki bolesne zakończone rzewnym płaczem.
Nauczyła się ostatnio Panna Lulu podawać rękę i przebijać piątkę. Jakoś wcześniej mi nie przyszło do głowy, żeby jej to pokazywać, a teraz załapała od razu i za każdym razem sprawia jej to dziką radość. Kręci też głową pokazując tak i nie, choć częściej oczywiście nie.
Mówi kiepsko, po swojemu, ale... fanfary... zaczeła mówić "mama". Balsam na moje serce. Nawet kojarzy, że mama to ja, pokazuje palcem. Innych członków rodziny też pokazuje, ale już gorzez z nazewnictwem. Wygląda na to, że zapomniała, jak mówi się "tata" - Maciek cierpi.
Jest Panna Lulu również panną zodiakalną, a u panien zodiakalnych porządek musi być. Panna porządkuje więc przestrzeń dokoła sibie, nie pozwala przestawiać pewnych rzeczy, czasem odnosi na miejsce, pomaga w porządkach. Ulubionym rytuałem jest mycie podłogi w kuchni przed wieczorną kąpielą. Panienka moczy łapki w pianie i leci pojeździć nimi po podłodze przy piekarniku. Jest oczywiście wtedy bosa, a kafelki w kuchni zimne jak piorun, więc ją wyganiam. Bardzo istotne jest, żeby we właściwym porządku stały pojemniki na pieluchy. Jeżeli były właśnie myte i są w łazience, trzeba je koniecznie przenieść na miejsce i oczywiście muszą stać jedno na drugim. Ostatnio Panna Lulu nie pozwoliła ruszyć dywanu, na którym się bawi, była karczemna awantura... a tata chciał go tylko wytrzepać.

   
Tak pod koniec zimy postanowiłyśmy ulepić bałwana, chociaż właściwie może to Marzanna:)

piątek, 15 marca 2013

Czarnowidztwo

Jestem z natury optymistką, nic złego nie może mi się przytrafić, mam przecież super moce:) Dobra, myślałam tak dopóki nie złamałam sobie nogi, teraz myślę trochę bardziej racjonalnie. Ale optymizm pozostał, nie przejmuję się zbytnio, ufam, że problemy same się rozwiążą, traktor skręci na najbliższym skrzyżowaniu i nie będzie trzeba go wyprzedzać... i tak dalej.
Czasem jednak trzeba przygotować się psychicznie na różne mniejsze i większe i większe katastrofy. Te większe jako optymistka odrzucam na wstępie, albo zupełnie nie przychodzą mi do głowy, ale te mniejsze trzeba przecież rozpracować. To taki mechanizm obronny, żeby przygotować się na trudności, a potem mile się rozczarować. Na przykład, że na egzaminie nie dostanie się piątki albo, że pogoda w wakacje będzie fatalna. Można sobie wtedy wytłumaczyć, że i tak będzie super, zaplanować to i owo, przygotować plan awaryjny.
Tym razem wymyśliłam sobie, że prawdziwym wyzwaniem będą bliźnięta. Nie mamy żadnych w rodzinie, ale przecież nigdy nic nie wiadomo. Ubzdurałąm sobie, że większe mdłości niż w pierwszej ciąży, spory brzuch to napewno to. Ponieważ nie lubię być kłuta i postanowiłam tym razem prowadzić ciążę na koszt państwa, więc ani wyników bety, ani wcześniejszego USG nie było. Mogłam się nakręcać przez kilka ładnych tygodni. Co więcej udało mi się w to wciągnąć rodzinę i znajomych. Maciek już nawet zaczął szukać samochodów odpowiednich dla trójki dzieci. 
Bliżniaki to z jednej strony podwójne szczęście, ale jednak byłoby ciężko. I tak się obawiam, że panna Lulu będzie miała nas za mało, że nie będę jej poświęcać tyle czasu co powinnam. Przy bliźniętach byłaby masakra. Do chusty obu się nie da, karmić przez sen też nie bardzo, a jeszcze to wszystko ogarnąć... Poza tym ciąża bliźniacza jest często zagrożona, zdarza się, że trzeba iść do szpitala, albo leżeć plackiem przez ostatni okres ciąży (oczywiście w pojedynczej ciaży też się taka zdarza, ale przypominam, że jestem optymistką). Nie wyobrażam sobie zostawić Panny Lulu na kilka dni samej, nawet z Maćkiem, uschłabym z tęsknoty. Kolejne problemy z bliźniakami to mała szansa na poród naturalny, a ja bardzo chę rodzić naturalnie, najlepiej w domu.
Na badaniu USG odetchnęliśmy z ulgą. Miło się rozczarowaliśmy. A myślenie o samochodzie dla trójki dzieci możemy jeszcze odłożyć w czasie:)   

środa, 13 marca 2013

Magia dwunastego tygodnia

Jest takie dwanaście tygodni w życiu kobiety, które nie zawsze usłane są różami. Z jednej strony radość i głowa pełna wyobrażeń - jak to będzie, z drugiej totalny brak energii, ograniczone możliwości spożywania ulubionych potraw, huśtawki różnorodne.
Pierwszy tydzień - spoko - jak co miesiąc, tu nie ma żadnych wątpliwości, czekanie. Drugi i ewentualnie trzeci tydzień (w zależności od predyspozycji indywidualnych) - rozkosz, miłosć, ach i och... Potem tydzień albo dwa czekania - udało się czy nie? mogę się napić lampkę wina, czy nie? co tu zrobić, żeby się nie nakręcać? kiedy wreszcie można zrobić ten test?
Z Panną Lulu mieliśmy komfort - udało się za pierwszym razem. Co więcej obserwując swoje ciało byłam przekonana, że się udało, zanim jeszcze dało się to sprawdzić. Tym razem dopiero za trzecim razem, ale oczywiście byłam pewna, że tak, jak najbardziej. W pierwszym miesiącu miałam nawet mdłości (trochę za wcześnie, ale wszystko przecież można sobie  wmówić), test wyszedł negatywny, ale wytłumaczyłam sobie, że to na pewno za wcześnie. Za drugim nie miałam objawów, więc stwierdziłam, że to napewno to, bo poprzednio miałam i nic. Za trzecim odpuściłam i... wreszcie. Chcieliśmy dziecko lipcowe (Maciek jest z lipca), a będzie drugie wrześniowe, a i ja z września.
Kolejne tygodnie minęły pod znakiem senności i mdłości, a jeszcze trzeba było za panienką biegać... oj ciężko było. Wyczytałam, że w ósmym tygodniu mdłości się nasilają - pomyślałam, że już bardziej nie mogą... myliłam się. Z Panną Lulu było jakoś lepiej, łagodniej, łatwiej. Tym razem zaczęly mnie męczyć wymioty, bardzo nieprzyjemne to jest, ale po nich przynajmniej na jakiś czas mijały mdłości. Wystarczyło, żeby mi coś źle zapachniało, a pachniały mi źle na przykład zupki Panny Lulu (własnej roboty, ekologiczne). Kończyłam karmić i biegłam do toalety.
W dodatku ten leń pierwszotrymestralny... niewyobrażalny. Tłumaczę się tu trochę z tego, że kulało prowadzenie bloga. Mogłam tylko czytać książki, albo wodzić nieprzytomnym wzrokiem za panienką, żeby sobie krzywdy nie zrobiła. Zabaw kreatywnych przez te tygodnie ze mną raczej nie zaliczyła wielu.
Dwa lata temu w dwunastym tygodniu wszystkie dolegliwości minęły jak ręką odjąć, dostałam zastrzyk energii, mdłości minęły. Teraz jest mniej "magicznie" energia wraca powoli (mam teorię, że to przez pogodę), mdłości na szczęście minęły, przerodziły się w napady głodu.
Wczoraj byliśmy na pierwszym USG i chyba dopiero wczoraj do mnie dotarło istnienie tego drugiego maleństwa, do tej pory byłam po prostu w ciąży.