poniedziałek, 22 grudnia 2014

Miłość siostrzana

Na początku było nic, brak zainteresowania. Najważniejsze, że mama wróciła, to małe kwiczące nieważne.
Potem się jednak okazało, że to małe angażuje uwagę, która normalnie skupiała się na niej, że czegoś jej nie wolno bo to to śpi, albo je. 
Ale w sumie miało to to ma fajne gadżety, jakieś tam jeżdżące łóżeczko, zabawki jakieś inne. Należało gadżety przejąć. 
To to się nawet nazywało: Stach.
Ten Stach jakoś tak za często był u mamy na rękach, trzeba było mamie tłumaczyć: odłóż Stacha.
Robiło to to różne dziwne rzeczy, trzeba było sprawdzić jak to jest robić to co on... mimo, ze mama i tata nie byli zachwyceni. To to mogło robić siusiu w majtki... mogło brać wszystko do buzi... mogło się tarzać po podłodze.
Trzeba było walczyć o uwagę - patrzcie na mnie, na mnie! nawet jak się nie podoba.
Później ten Stach zaczął psuć to co wybudowała, trzeba było temu zapobiec... krzyk i rękoczyny.
Ale jak się zaczęło rozumieć co to jest rodzina, to oprócz mamy i Taty i Lusi musiał być też Stach.
I łup przez łeb, bo jej klocki chciał zabrać...
Pepasiam Stachu...
Kocham Stacha... 
I nawet się można czasem przytulić do tego Stacha. A jaki on wtedy szczęśliwy.


Kiedyś przeczytałam taką złotą myśl "kochać to patrzeć w tym samym kierunku".
 

niedziela, 14 grudnia 2014

Antybiotykom mówimy nie!

Przeżyłam ostatnio mrożącą krew w żyłach przygodę. Pani doktor coś wysłuchała Stachowi w oskrzelach i ... oczywiście przepisała antybiotyk ... ale od początku.
Panna Lulu w wieku Stacha była okazem zdrowia, w ogóle była okazem zdrowia, dopóki nie poszła do przedszkola. I Stach też był okazem zdrowia dopóki Panna Lulu nie poszła do przedszkola. Na szczęście do tej pory same katary, dłuższe lub krótsze, przechodzące w kaszelek, ale nic poza tym... do czasu.
Nie przepadam za zmuszaniem dzieci do czegokolwiek, stosowanie fridy do nosa i podawanie na siłę syropków jawi mi się jako przemoc, więc nie za bardzo te moje dzieci podczas tych katarów leczę... może to błąd. Jedyne co mi się udało to przekonać je do tranu w kapsułkach, na tyle skutecznie, że prawie się o niego zabijają.
I Pani doktor, którą do tej pory lubiłam i szanowałam przepisuje tan antybiotyk, bo coś tam wysłuchała. Oczywiście pytam się, czy to konieczne i czy nie dałoby się inaczej, ale ona jest nieugięta "no bo jak zejdzie do płuc to będzie problem, ale to przecież łagodny antybiotyk". Pięknie, łagodny czy nie ale o szerokim spektrum, więc większość mikroflory jelitowej od razu trafia szlag i kolejne infekcje przestają być jedynie katarami. Włączyło mi się intensywne myślenie, znajomi leczyli córkę u jakiegoś magika spod Warszawy, który kazał ją smarować smalcem i jej przeszło. Nie jestem pewna czy byłabym w stanie dziecko smalcem smarować bo trzeba na siłę i śmierdzi i to zwierzęce, a ja wegetarianka. Ale są przecież homeopaci, trzeba się skonsultować z kimś jeszcze.
Wychodzę z dziećmi na korytarz z tą receptą w torebce. Panienka też jest z nami, bo to właściwie z nią tu przyszłam, żeby karteczkę do przedszkola załatwić, ze już zdrowa. Ubieram i myślę intensywnie, a tu pani doktor wygląda z gabinetu i mówi, że może z tym antybiotykiem zaczekać, że może spróbować postawić mu bańki. A jednak można!
Kamień spadł mi z serca (że nie będę musiała syna smalcem smarować). Bańki nie były co prawda łatwe do postawienia takiemu maluchowi. Leżałam ja, on na mnie, trzymałam go tak mocno jak umiałam, a i tak co chwila mu się to odklejało, bo się oczywiście ruszał. I oczywiście się darł. Spoceni byliśmy jak nie wiem co, bo jeszcze pod kołdrą... ale się udało. Opukiwałam, wlewałam syrop na kaszel, nawet fridę uruchomiłam (lepsza przemoc niż antybiotyki) i się udało.
Jak to jednak trzeba lekarzy cisnąć, bo przecież najłatwiej przepisać antybiotyk i ręce są czyste, że się niczego nie przeoczyło, tylko jakoś o skutkach ubocznych nikt nie pamięta... ech.

czwartek, 20 listopada 2014

Są granice

Ostatnio jesteśmy testowani, wszyscy, mama, tata, babcie, panie w przedszkolu. Panna Lulu bada na ile może sobie pozwolić. Trwa wojna o granice, walczymy dzielnie, nie poddajemy się. Codziennie ściągamy panienkę ze stołu, bo nie można wchodzić na stół jak inni jedzą. Codziennie sprzeciwiamy się rozstawianiu nas po kątach, nie pozwalamy wymuszać krzykiem i płaczem.
Inną kwestią są rytuały, które robią się kłopotliwe i upierdliwe, ale dają Pannie Lulu poczucie bezpieczeństwa, niech więc trwają, póki są potrzebne. I tak na przykład wieczorne mleko może robić tylko mama, mimo że akurat w tym momencie karmi Stacha (tego nie przeskoczę). Jakoś sobie w końcu te wieczory poukładaliśmy i w sumie nie jest źle.


Ma Panna Lulu ostatnio koszmarny zwyczaj powtarzania tego, co zabrania się innym. Jak Stachowi się czegoś zabroni w ostrzejszych słowach i panienka to podłapie, to jest gwarancja, że zrobi dokładnie to samo. Najgorsze, że kopiuje zachowania dzieci z przedszkola - testuje, co można co nie i jak bardzo. Jeden z chłopców siusia w majtki, to i Panna Lulu musiała sprawdzić jak to jest. Pluje, to i panienka pluje. Tylko dłubanie w nosie wymyśliła sobie sama, ale to przez ten katar, który wraca do nas jak bumerang, co jakieś dwa tygodnie... ot przedszkole.

piątek, 14 listopada 2014

Nocne marki

Stach coraz starszy, coraz bardziej sprawny, coraz bardziej rozbrykany. Fantazji mu nie brakuje, musi robić wszystko to co Panna Lulu. Nauczył się właśnie wchodzić po drabinie (a wydawało mi się, że dwuletnia panienka na drabinie to było coś), mimo, że ledwo sięga kolejnych szczebli. Ze stołu już nie spada, za to przyprawia o zawał krewnych i znajomych - matka ma stalowe nerwy. Jestem głęboko przekonana, że syn uczy się dzięki temu koordynacji i kropka, dlatego pozwalam.


Za to śpi jak mały dzidziuś. Czasem mnie coś trafia w nocy, jak muszę go trzeci raz karmić. Czasami zdarza mu się już zasnąć we własnym łóżeczku, nawet bez awantur, ale jak tylko kładę się spać to się budzi i wraca do rodzicielskiego łoża na resztę nocy (potem nie ma mowy, żeby mi się chciało go odkładać z powrotem). Jeszcze nie przespał w całości ANI JEDNEJ NOCY! Panna Lulu była znacznie pod tym względem łatwiejsza.
A jak już śpi z nami, to oczywiście w poprzek - nie chce już więcej rodzeństwa, czy jak?

czwartek, 6 listopada 2014

Dietetyk od kuchni

Wygrzebałam się trochę z pieluch... i zaczęłam działać. Bez działania jest mi źle. Jestem egoistką (jak każdy) i myślę nie tylko o domu, dzieciach, Maćku... coraz więcej o sobie. Działam, zakładam firmę, promuję się i... gotuję. Gotowałam oczywiście też wcześniej, ale teraz postanowiłam się tym podzielić. A jak najlepiej dzielić się czymś z innymi? oczywiście: założyć bloga:)

Już jest, pachnący, pyszny, w większości wegetariański i zdrowy blog kulinarny - mój własny. Oto link: dietetyk od kuchni , zapraszam! i smacznego!




piątek, 31 października 2014

Eko zakupy

Bardzo dawno nie udało mi się wrzucić żadnego posta, który nie byłby podsumowaniem comiesięcznych ekscesów i postępów Panny Lulu i Stacha. Ale biorę się za siebie, za blog (nie jeden zresztą, ale o tym kiedy indziej) i w ogóle się biorę.
Już od mniej więcej pół roku chciałam się podzielić moimi zachowaniami konsumenckimi i wreszcie się udało. Pisząc o eko zakupach chcę poruszyć dwa tematy: kupowanie w kooperatywie i kupowanie z drugiej ręki - obie formy super eko.
Kooperatywa to grupa osób, która wspólnie robi zakupy wybierając drobnych dostawców lokalnych i najlepiej z upraw ekologicznych. W większości kooperatyw w Polsce zakupy dotyczą produktów spożywczych. Taka jest też i moja, w dodatku wegetariańska. Ceny są atrakcyjne no i idea, żeby kupować bezpośrednio, bez pośredników, od zaprzyjaźnionych rolników. Dla zaitneresowanych:  http://lodz.kooperatywaspozywcza.pl/spoldzielnia.php.
Dołączyłam do kooperatywy bo potrzebowałam eko warzyw i owoców dla Stacha i Panny Lulu i... dobra, przyznam się... musiałam się wyrwać z domu i spędzić trochę czasu z ludźmi, którzy nie są moimi dziećmi, moim mężem, czy moimi rodzicami.
Czasami jeżdżę z dzieciakami do teściowej, przed pójściem Panny Lulu do przedszkola były to wizyty regularne. Teściowie mieszkają na wielkim osiedlu ze świetną infrastrukturą (nie to co ja: kilometr do najbliższego sklepu). Na tymże osiedlu jest second-hand, w którym odkryłam moją kobiecą żyłkę zakupową. Do tej pory kupowałam sobie ciuchy sporadycznie, teraz zdarza mi się poszaleć. Ale oczywiście bez przesady - minimalizm hamuje. Kupuję różne rzeczy sobie i dzieciakom, Maćkowi jakoś nie bardzo umiem nic wybrać.
Moimi eko zakupami zapewniam drugie życie niechcianym produktom w całkiem niezłej jakości i bardzo niezłej cenie. Kupuję również lokalnie od sprawdzonych dostawców... eko jak... Szkoda tylko, że muszę spalić benzynę, żeby tam dotrzeć.  

poniedziałek, 20 października 2014

Byle pod prąd

Pasowanie na przedszkolaka, cisza na sali, pani dyrektor wygłasza mowę "teraz zostaniecie prawdziwymi przedszkolakami..." na co Panna Lulu na cały głos: "ja nie chcę być pećkolakiem!". Ale potem dała się pasować, dyplom obejrzała, podarła (na szczęście tylko trochę) i chciała pomalować kredkami, które też dostała, a które do domu dotarły bez pudełka.
Oczywiście piosenek i wierszyków mówić nie chciała, ale nauczona doświadczeniem mojej babci, zmuszać do tego dzieci nie będę. Babcia z rodziną wypchnęli bowiem kiedyś moją mamę na środek salonu każąc zaprezentować wierszyk, na co moja kilkuletnia wtedy rodzicielka oznajmiła wszystkim: "a tatuś na mamusię to mówi kretynka!". Co prawda Maciek nie zwraca się do mnie w ten sposób, ale mimo wszystko trzeba uważać.
Panna Lulu przedszkolakiem jednak została i chyba jej się podoba. Widać zmiany w zachowaniu, zaczęła myć zęby i biega na spacerach, nie trzeba jej cały czas nosić (to wina taty i dziadka, którym nie chce się czekać na panienkę - mężczyźni zorientowani na cel).
Postępy robi też w jedzeniu, ostatnio nawet zjadła kawałek kotleta (ojciec dumny) i .... uwaga, uwaga... "zjadłam trochę brokułka" (matka dumna). Choć nie zawsze zjada cały obiad "zjadłam tylko jeden obiad, drugiego nie chciałam". Czasem nie zjada w ogóle, wtedy muszę coś gotować w domu. Ostatnio gotuję kaszę gryczaną, Panna Lulu marudzi, że nie chce, ja na to: "czyż jest coś fajniejszego od kaszy gryczanej?", panienka po namyśle: "ja jestem fajniejsza". Niewątpliwie jest:)

wtorek, 14 października 2014

4x4

Ten mój Stach to już wszędzie wlezie, wszystko wyciągnie... nic się przed małymi łapkami nie uchroni. Nie mam gdzie chować rzeczy. Ostatnia fascynacja - radio i komputer. Do niedawna dawaliśmy mu do zabawy piloty, bo trudno zepsuć, ale wyciąga baterie... i wiadomo co z nimi robi... wsadza do paszczy.
A w paszczy zmiany - rosną zębiska - cztery czwórki naraz. W związku z tym od miesiąca mamy katar, który ostatnio przeszedł w kaszel (płuca czyste - lekarz osłuchał), ślinienie, marudzenie i ciągłe "chcę na ręce do mamy" (przekazane niewerbalnie, połączone z obsmarkaniem i obślinieniem maminych spodni - synu! nie mam tylu spodni, żeby codziennie dwa razy zmieniać!). Na szczęście trochę to już mija.
Matką jestem leniwą (jeżeli przy dwójce dzieci można w ogóle użyć tego słowa) i choć Pannę Lulu zaczęłam sadzać na nocnik w siódmym miesiącu życia, to Stacha zupełnie mi się sadzać nie chciało (czasochłonne i mało efektywne w kontekście późniejszych buntów nocnikowych). Za to Stach sam postanowił usiąść (no dobra, zdejmą ci te portki synu) i zrobił... Snułam wizje szybkiego odpieluchowania, ale niestety Stachowi się znudziło. Oczywiście ważny pierwszy krok i własna świadoma decyzja, ale widać też po matce leniwy:)  

niedziela, 21 września 2014

Przedszkolaczek

Wczoraj Panna Lulu skończyła trzy lata. Sezon urodzinowy uważam więc za skończony:) Niestety goście nie dopisali, bo większość to młodzież przedszkolna i w związku z tym... wszyscy chorzy.
W domu też wszyscy chorzy: mama, tata, Stach... tylko Panna Lulu zdrowa jak rydz. Opłacał się zimny wychów, bieganie na boso po trawie i spanie bez przykrycia. Ale podejrzenie padło na nią, że z przedszkola przywlekła. Tam zresztą tylko niewiele ponad połowa dzieci w grupie.
A z tym przedszkolem... jeju, jak ja się stresowałam... oczywiście starałam się tego nie uzewnętrzniać, żeby panienki nie przestraszyć. Miałam straszne wyrzuty, że ją tak oddaję, ale z drugiej strony przecież wiem, że do tego dojrzała i że w domu już jej trochę nudno i że dobrze jej zrobi... i że mnie też to dobrze zrobi.
Założenie było takie, że już pierwszego dnia miała być tam od 8 do 14.30, bo wcześniej przedszkole zamknięte i się nie odbiera. Nawet się na to psychicznie przygotowałam, choć kilka dni przed pierwszym września przyjaciółka mnie nastraszyła, że to za długo... i znowu stres. Na szczęście przedszkole okazało się sensowne, pani Kasia ciepła i wyrozumiała, bo zadzwoniła pierwszego dnia, żeby Pannę Lulu odebrać wcześniej bo płacze i nie ma sensu, żeby się zniechęcała. Pogoda tego dnia była pod psem, więc bez marudzenia by się i tak nie obyło, a poza tym gdzie się podziała mama? Przez pierwszy tydzień odbierałam ją wiec dużo wcześniej i z dnia na dzień było lepiej. Pogoda się poprawiła, dzieci zaczęły wychodzić na plac zabaw, panience się spodobało.
Panna Lulu nie nazywałaby się Panną Lulu gdyby się nie zbuntowała. Na początku bunt przybrał postać "nic nie będę jeść ani pić", trwał ponad tydzień. Dawałam panience orzechy i bakalie, żeby cokolwiek mogła do buzi włożyć. Podobno siedziała z boku, bo przy stole z resztą dzieci nie chciała i jadła swoje orzeszki. Nawet chciałam jej je zabrać, żeby może głodem nakłonić do konsumpcji przedszkolnych przysmaków, ale nie trzeba było, pani Kasi udało się ją przekonać bez drastycznych środków. Co do tych przysmaków, to mam oczywiście zastrzeżenia i mam plan, żeby coś zasugerować, ale jak jedno dziecko jest w przedszkolu, to wcale nie znaczy, że matka ma więcej czasu.
Obecnie bunt przejawia się chwilowymi wybuchami, że nie bo nie... ot trzyletnia indywidualistka.  

poniedziałek, 15 września 2014

Roczny syn

Minął kolejny rok mojego życia i pierwszy rok życia mojego synka. Były dwa torty urodzinowe i... trochę świeczek. Moja mama złośliwie kupiła mi świeczki - cyfry, żeby wszyscy się dowiedzieli... ale ja nie mam kompleksów... i tak na swoje lata nie wyglądam.
A syn dorodny, chodzący, wspinający się na krzesła i fotele, grzebiący paluchami w gniazdkach elektrycznych, bawiący się samochodami i ledwo gadający ("mama" wciąż nie mówi) i... roczny. Wielko- i ciemnooki, blondwłosy, szczupły, zwinny, o czarującym uśmiechu. Słodki, kochany, cudowny... jestem potwornie dumną mamą.

piątek, 22 sierpnia 2014

Piosenka jest dobra na wszystko

Piosenka łagodzi obyczaje Panny Lulu. Nudno - "zaśpiewaj mi", smutno - "zaśpiewaj mi". Czasem jest awantura bo śpiewam nie to co by panna chciała, a panienka nie zawsze potrafi sprecyzować, ale na szczęście repertuar mam niewielki, więc da się ogarnąć. Odkopuję stare szlagiery z wczesnej młodości, w celu urozmaicenia. "Zaśpiewaj mi o herbacie" znaczy, że ma być Teksański Heya, który sobie z pewnym mozołem przypomniałam... przyjrzałam się ponownie tekstowi... dobrze, że panienka jeszcze nie filtruje pewnych informacji. Innych piosenek z pierwszej płyty Heya śpiewać dziecku chyba nie powinnam, a właśnie tamtą płytę znam chyba najlepiej. Próbowałam jeszcze z Kazikiem, ale wykrzyczany na bezdechu Baranek podczas dość szybkiej jazdy na rowerze mnie zniechęcił, poza tym... jak zacznie cytować...
Sama śpiewa równie ochoczo, wymyśla słowa, komponuje muzykę... bywa wesoło. Ostatnio pod wpływem znanej wszystkim piosnki Hej sokoły zaczęła wyśpiewywać "dajcie wina! dajcie wina!".
Na wszystko prawie dobra jest też huśtawka. Panna Lulu ostatnio buja się całe niemal dnie. Rok temu był szał na zjeżdżalnie, ale te się już znudziły, karuzele lubi, ale bez przesady, nadrabia kręconym fotelem, który eksploatuje do granic.
Już za miesiąc kończy trzy lata, a za tydzień idzie do przedszkola... stresy, stresy, stresy...

piątek, 15 sierpnia 2014

Piaskopływak

Z małym poślizgiem - bo wakacje i czas inaczej płynie i więcej do ogarniania, a my przecież nad morzem pięknym naszym polskim siedzimy.
Nad morzem naszym pięknym polskim piasek smaczniejszy niż nad włoskim, więc Stach pakuje do paszczy wszystko co w piachem oblepione i nauka, że fuj idzie sobie w las. W ogóle wszystko jest bardziej fascynujące i kamienie i patyki i samo morze, do którego chętnie by się wpakował sam i cały gdyby wyrodna matka w porę nie złapała.
A, zapomniałam wspomnieć, że Stach chodzi!!! Czasem metodą mieszaną - 2 lub 4 odnóża, ale czasem, coraz częściej, dumnie kroczy na dwóch, szeroko rozstawionych nóżkach. Zaczęło się od pięciu kroków, po trzydziestu trzech przestałam liczyć, z każdym dniem sprawniej.
I przedrzeźnia podobno, dziadek się skarży, że jak pali fajkę i dym wydmuchuje, to Stach też dmucha. Jest Stach miniasty jak pewnie każdy maluch - marszczy nos i czoło przez co doczekał się przezwiska "klingon".
Zaczął też mówić... pierwsze w pełni zrozumiale i rozumnie powiedziane to "nie"... to teraz z górki.
 

niedziela, 20 lipca 2014

Zwierciadło

W dziecku można się przejrzeć jak w zwierciadle... krzywym. Z czasem pewnie to stwierdzenie robi się nieco głębsze psychologicznie, na razie przeglądam się w panience, która wszystko powtarza i małpuje.
Panna Lulu ma śmieszną manierę zadawania pytań, intonuje na ostatnią sylabę z naciskiem i piskiem. Ponadto nadużywa pytania: "znowu?". Zastanawiałam się długo skąd jej się to wzięło, aż zrozumiałam, że przecież ja własnie w ten sposób zadaję pytania (bez piszczenia na szczęście) i ja słowa "znowu" nadużywam. I to zdecydowanie ja byłam pierwsza i nie ja od Panny Lulu, ale Panna Lulu ode mnie się tego nauczyła. To już któraś z manier i słów, które odkrywam w sobie dzięki niej. Bo przecież często sobie zwyczajnie nie uświadamiamy takich nawyków.
Panna Lulu powtarza również inne rzeczy, coraz częściej próbuje coś zaśpiewać (z muzyką cały czas są problemy), nauczyła się z tatą na dwa głosy recytować "Stokrotkę", czasem spontanicznie powtórzy coś, co dwa tygodnie wcześniej śpiewała jej babcia.
Małpuje również inne rzeczy i zachowania. Najgorsze, że często naśladuje Stacha i wsadza sobie do paszczy przeróżne świństwa. Na szczęście nie siusia już w majtki, nawet w nocy śpi bez pieluchy, były co prawda awarie, ale nie od razu Rzym zbudowano.
Z wielkich nowin: Panna Lulu dostała się do przedszkola... miejskiego. Musiałam sobie kilka razy przewartościować wszystkie kwestie z tym związane. Najpierw zakładałam, ze pójdzie do prywatnego, bo przecież do miejskiego się nie dostanie... ale trzeba przecież spróbować. Poszłyśmy więc na drzwi otwarte, poczytałam o programie zdrowego żywienia realizowanym tamże i... mi się spodobało. Wzięłam więc udział w naborze elektronicznym, ale też nakłoniona przez przyjaciółkę napisałam podanie. Oczywiście system Panny Lulu nie zakwalifikował z powodu zbyt małej liczby punktów. Zaczęłam więc dzwonić po przedszkolach prywatnych i wytłumaczyłam sobie, że przecież prywatne lepsze, że mniejsze grupy, mniej zarazków, większa kontrola... aż tu dzwoni pani dyrektor, że jednak panienkę przyjmują. Podania potrafią widać zdziałać cuda:)

poniedziałek, 14 lipca 2014

Pan samochodzik

Stach jeszcze samo - chodzik nie jest, choć już blisko, ale samochodziki to jego najnowsze odkrycie.
Nie wierzę, że dzieci instynktownie wiedzą, że dziewczynki to powinny się bawić lalkami, a chłopcy samochodami. To raczej dorośli kształtują takie wybory, no bo jak się kupuje określone zabawki dla określonej płci i podtyka... Panna Lulu też się przecież samochodami bawiła i to przecież jej sprzęt jest teraz obiektem fascynacji brata. Zresztą to podobno dziedziczne, tatuś też jeździł po podłodze robiąc "brrrrrum", a uwielbienie do motoryzacji zostało mu do dzisiaj.
A z tym chodzeniem, to już niedługo, bo Stach już sam staje... i stoi... kilka sekund. Nawet odważył się na pojedyncze kroki, ale jeszcze o chodzeniu mowy być nie może. Za to na czworakach zasuwa z turbo doładowaniem zwłaszcza jak nieopatrznie zostawię otwartą łazienkę - uwielbia się dorwać do kratki ściekowej, albo pociućkać butelki od szamponów.
A poza tym uroczy jak zawsze:)

piątek, 20 czerwca 2014

Szczoteczka kontra lizak

Wakacje Pannie Lulu służą, rodzicom nawet o dziwo też udało się trochę  odpocząć. Bawiła się panienka w Italii dobrze, zawiązywała nowe znajomości nie tylko z "polskimi dziećmi", moczyła kuperek w morzu, uczyła się pływać i... uciekała.
Nasza córeczka zawsze była dość odważna, a ostatnio zrobiła się SAMOdzielna, więc można się było tego spodziewać... i się spodziewaliśmy. Panienka nic sobie nie robiąc z obaw rodziców chodziła własnymi drogami, no bo po co właściwie siedzieć na pupie i jeść obiad, skoro można zwiedzać świat. Biegaliśmy więc za nią trochę, ale dopiero kiedy okazało się, że zniknęła nam z oczu na dłużej. Raz śledziłam panienkę, żeby poznała konsekwencje ucieczki. Pobiegła w stronę morza, ale na plażę już nie wyszła, tylko zaczęła wracać. Pomyliły jej się jednak alejki i skończyło się wrzaskiem "maaamaaaa" kiedy jakaś Niemka próbowała jej pomóc. Ja szłam alejką obok i kontrolowałam sytuację. Ujawniłam się dopiero wtedy, kiedy na twarzach obu zobaczyłam prawdziwy przestrach. Stwierdziłam, że nie będę przeginać, bo jeszcze wyjdą jakieś różnice międzykulturowe.
Maciek nauczył panienkę pływać. Tak nie do końca, bo z pływaczkami, ale zawsze coś. Nie trzeba było podtrzymywać i bać się nie trzeba było, że się utopi. Raz mi zwiała i pobiegła na basen bez sprzętu. Goniłam ją ze Stachem w chuście, a panienka fru do jacuzzi i zero respektu. Ja ją asekuruję: jedna noga w wodzie, druga na zewnątrz, włoscy ratownicy biegają koło nas, a panienka szaleje. Raz się skąpała, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. W końcu dała sobie wytłumaczyć, że musi przecież założyć kostium i pływaczki.
Zbuntowała nam się Panna Lulu (a jakże) w kwestii mycia zębów, a potem również w kwestii mycia w ogóle. Namawialiśmy, prosiliśmy, groziliśmy... wszystko na nic. Stwierdziliśmy, że jeżeli nie myje zębów, to nie może jeść słodyczy - bardziej jako konsekwencja, niż jako kara - i panienka choć słodycze lubi ponad wszystko przyjęła zakaz ze spokojem. Do tego stopnia, że śpiewała piosenki "mama je lody, tata je lody, a Lusia nie je bo nie umyła zębów". O lizaki też nie poprosiła, chciała sobie tylko na nie od czasu do czasu popatrzeć (nabyliśmy na początku wyjazdu całą torebkę - niech dziecko wie, że ma wakacje). Nawet kupiliśmy jej nową szczoteczkę i pastę, na nic. Dopiero po powrocie coś drgnęło i od czasu do czasu umyje.

sobota, 14 czerwca 2014

Stach Wakacyjny

Wróciliśmy właśnie z pierwszej zagranicznej wycieczki Stacha. Nie chcieliśmy zbytnio wymęczyć dzieci, więc dystans rozłożyliśmy na trzy dni. Trzy dni w samochodzie, właściwie to po pół dnia, bo reszta w pięknych okolicznościach przyrody. Ale to i tak było dużo dla takiego małego człowieka. Czwartego dnia, kiedy wsiedliśmy do samochodu by pojechać na zakupy, ryk zaczął się już po włożeniu do fotelika.
Ale potem było fajnie: słońce, plaża, basen, igły pinii pakowane do buzi, pamiątkowy pajacyk pakowany do buzi, własne łóżeczko... Na wakacje wybraliśmy się do Włoch, na kemping w okolicach Wenecji. Na przełomie maja i czerwca, bo taniej, bo mniej ludzi, bo lżejsze upały, a właściwie pogoda gwarantowana. Miejsce super nad samym morzem z kilkoma basenami, placem zabaw i mnóstwem innych atrakcji (bardziej dla Panny Lulu, więc o tym za tydzień). Mimo, że pojechaliśmy sami z dwójką małych dzieci dało się odpocząć:)


Stach uczył się pływać w basenie, babrał się w piachu na plaży (trzeciego dnia pojął nawet, że piachu się nie je), buszował po tarasie i wszystko sprawiało mu dziką frajdę. A jak mama dała marchewkę, jabłko czy banana, to już był szał. Bo Stach to bardzo pogodny gość, tylko coś ostatnio za bardzo chce wszystko oglądać z perspektywy matczynych ramion, z dołu już się napatrzył. To trochę męczące, zwłaszcza gdy ramiona mają do wykonanie tysiąc pięćset różnych rzeczy.
Dziewięć wspólnych miesięcy za nami, a wczoraj nawet był piątek trzynastego, tak jak wtedy, kiedy zaczęły się skurcze porodowe (teściowa zaklinała: tylko nie urodź dzisiaj).

wtorek, 20 maja 2014

Malutenieczkie i korona z niekapka

Ma się rozumieć, że każde dziecko jest wyjątkowe, a własne najwyjątkowsze:) Pomysłów tysiąc pięćset na minutę, kombinacje alpejskie wręcz, zaskoczenia co chwila, że takie to rozumne już. Panienka na przykład robi ostatnio "instalacje" z krzeseł, foteli i stolików, albo udaje że jest mostkiem, albo samolotem.
Ale mimo różnic jest dość konwencjonalna w swoim rozwoju. Bunt trochę krzepnie, a może my się już przyzwyczailiśmy. Słowo "nie, nie, nieeeee" jest co prawda jeszcze powszechnie w użyciu, dzikie awantury kiedy jest zmęczona też, ale jakoś tak łatwiej. Może dlatego, że zaczęła znowu siusiać do nocnika.
Ostatnio doszły do tego wszystkiego rytuały, co jest jak bardziej normalne, ale wkurzające potwornie. Najważniejszy rytuał dotyczy przygotowywania mleka i wygląda następująco: trzeba wziąć Pannę Lulu na ręce, najlepiej już w sypialni albo w łazience, zanieść do kuchni, posadzić na blacie, zagrzać mleko, przelać do niekapka, panienka musi zamieszać łyżeczką (rozlewając mleko dookoła, matka zgrzyta zębami), wsadzić sobie górną część niekapka na głowę (tata kiedyś niefortunnie nazwał ją koroną) i dopiero wtedy można zakręcać, potem najlepiej odnieść Pannę Lulu do łóżka. Jeżeli obudzi się w nocy (na szczęście zdarza się to coraz rzadziej) rytuał jak najbardziej obowiązuje, tylko matka głośniej zgrzyta zębami.
Kiedyś byłam zaciekłym wrogiem zdrabniania. Pani w sklepie wydająca mi "grosiczek" była piorunowana spojrzeniem. Sama nie zdrabniałam prawie w ogóle, aż nastała era Panny Lulu. Nagle wszystko było takie malutkie: bluzeczki, sukieneczki, laleczki, stołeczki, buteleczki itp. Trudno było tego nie zdrobnić, bo przecież po coś te zdrobnienia są. Panienka bawi się językiem, odkrywa, uczy się coraz to nowych słów. Odmienia w przedziwny sposób, aż człowiek zastanawia się nad gramatyką języka ojczystego. Bo jednak bardziej intuicyjną jest odmiana "zjęłam" zamiast zjadłam jeżeli mówi się do dziecka zjedz, albo "możiem" zamiast mogę, jeżeli słyszy możesz. Od pewnego czasu lubi też zdrabniać, wszystko i jakoś tak niemiłosiernie. Bo nie wystarczy że coś jest małe czy malutkie, musi być malutenieczkie. Traweczeczka, słoniczek, biedroneczeczka czy Stasieczek (na brata) to tylko nieliczne przykłady. Muszę się pilnować i skończyć z własnym zdrabnianiem, bo zęby i uszy bolą.
Od pewnego czasu Panna Lulu uczy się śpiewać. Niezmuszana przez nikogo wykrzykuje pojedyncze frazy. Niestety na razie słuch się nie objawił i melodii w tym jak na lekarstwo. Przekręca przy tym niesamowicie. Śpiewa na przykład w kółko "nie mam nogi" bo zdarza mi się ubierając ją zaśpiewać "daj mi nogę". Od kiedy rozwaliła odtwarzacz CD nie puszczamy jej piosenek dla dzieci, ma jednak śpiewającą babcię, która wreszcie może dać upust swoim potrzebom. Repertuar przeróżny harcersko - góralsko - ułański. Zabawnie to się w ustach Panny lulu miesza.

środa, 14 maja 2014

Beatlejuice

Wszyscy się śmieją, że Stachowi brakuje w diecie mięsa (jeszcze nie wprowadziłam).
Historia zaczyna się w kuchni, ja się krzątam, Stach pałęta mi się pod nogami, siada i pakuje coś do buzi. Klękam obok i patrzę mu w buzię, nieco się chłopak krzywi. Dokoła trochę rozsypanego brązowego cukru. Myślę sobie, że cukru to może sobie zeżreć. Ale syn zaczyna kwękać, płakać, coś mu z paszczy wystaje. Wsadzam więc palec żeby to coś wyjąć. To coś łapie mnie za ów palec. Wyciągam go i strzepuję potwora z krzykiem. Potwór okazuje się chrząszczem... wielkości mniej więcej połowy paznokcia... dodam, że przeżył, choć wylądował po drugiej stronie salonu. Syn nie wyciągnął nauczki, cały czas wsadza do buzi wszystko, jak leci. Chrząszcz - nie wiadomo.


Tym humorystycznym akcentem Stach skończył dzisiaj osiem miesięcy. Oprócz pakowania wszystkiego do paszczy syn raczkuje wreszcie porządnie, wstaje i próbuje się przemieszczać, gada (na razie niezrozumiale) i uśmiecha do wszystkich. Jest bardzo pogodny... jak siedzi na maminych rękach. Odłożony niestety najczęściej marudzi.
Zrobił się Stach żarłoczny. Daję mu dwa posiłki, przed południem jaglankę z owocami, po południu papkę bardziej wytrawną. Kręci się, wierci, ale dziobek wystawia i rozdziawia. Jak pisklak, dobrze, że mu tych chrząszczy nie muszę przeżuwać.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Panna rezolutna

Się panienka rozgadała. Kiedyś moja przyjaciółka powiedziała, że Panna Lulu będzie gadatliwa, bo musi przecież wypełnić lukę jaką tworzymy z Maćkiem swoim brakiem gadulstwa. I wypełnia, zwłaszcza przed snem:)
Panna Lulu zaczęła zadawać setki pytań, na razie: jak i gdzie. Co chwila słyszę: "jak to się nazywa?" wygrzebuję więc z zakamarków pamięci nazwy kwiatów, drzew i zwierząt. Myślę, że panienka zażyłaby niejednego swoją wiedzą, bo kto normalny wie jak wygląda złotook albo kowal? Gorzej jak nazwa gatunkowa nie wystarczy i pyta dalej. Wtedy proponuję, żeby sama nazwała stworzonko jakimś imieniem, najczęściej nazywa je więc: Lusią.
Słownictwo się panience poszerza i to nawet ze zrozumieniem (nie zawsze oczywiście). Robi wrażenie jak taki maluch rzuca z przekonaniem: "to jest kolor zielony przecież!" albo "gdzie się podziało słoneczko?" (na mnie robi). W ogóle jakaś taka mądra się zrobiła ostatnio, bardzo dużo rozumie, jeżeli odpowiada na pytanie to sensownie, zaczyna mam wrażenie ogarniać nieco rzeczywistość. To cieszy, można sobie z nią fajnie pogadać.
Z tym odpowiadaniem na pytania, a raczej brakiem odpowiedzi to się na początku denerwowałam. Próbowałam patrzeć głęboko w oczy, przemawiać poważnym głosem... grochem o ścianę. I wtedy przypomniałam sobie moją ukochaną książkę "Małego Księcia". Mały Książę też przecież nie odpowiadał na pytania. Tyle tam prawd życiowych, tą się omija podczas omawiania lektury... nabiera znaczenia kiedy zostaje się rodzicem. Rodzice! przeczytajcie jeszcze raz "Małego Księcia".
Społecznie się dziecko rozwija i z rówieśnikami bawi się coraz lepiej i brata własnego zauważa. Dzisiaj złożyłam podanie do przedszkola... trzymajcie kciuki.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Szczęśliwa siódemka

Siedem miesięcy za nami. Śmiałam się dzisiaj, że Stach jest już starszym panem. Robi się w każdym razie coraz poważniejszy, o ile akurat nie trzyma paluchów w buzi, wtedy szczególnie poważny nie jest.
Siada, staje, wspina się i raczkuje. To znaczy siada już pewnie i trzyma się prosto. Staje z niewielką pomocą i jest strasznie szczęśliwy, że osiągnął upragniony stan. Wspina się na wszystko co się rusza i nie rusza. Mamy szczęście, że nie kupiliśmy łóżka, bo syn byłby poobijany niemiłosiernie. Z materaca schodzi bezboleśnie. Za to włazi na łóżeczko Panny Lulu, trzeba pilnować żeby nie zleciał na łebek. Raczkuje ledwo, najczęściej z brzuchem na ziemi (wykonuje jednak ruchy naprzemienne rękoma i nogami), na deskach jest ślisko, więc nie ma zbytniej motywacji do podnoszenia brzucha. Przez to wszystko trzeba ciągle sprzątać.
W ogóle Stach stał się ostatnio bardziej wymagający. Nie dość, że trzeba pilnować, żeby nie spadł z łóżeczka panienki, nie wlazł pod prysznic, albo nie dorwał się do kominka, to jeszcze coraz bardziej lubi być noszony. Wszystko wkłada do buzi, więc dodatkowo trzeba kontrolować Pannę Lulu która ma tendencję do rozrzucania dookoła karteczek, ciasteczek i plasteliny. A ogarnięcie dwójki na raz czasem bywa niemożliwe. Na szczęście dzieci mają blisko do ziemi i grawitacja nie jest im taka straszna.   
Rozszerzanie diety jakoś idzie. Jajko nie zostało na razie zaakceptowane, ale warzywa i jabłka są wcinane ze sporym apetytem. Wielka radość następuje kiedy Stach dostaje coś do ręki i sam może do wpakować do paszczy. A w tejże paszczy już sześć zębów, które wbijają się od czasu do czasu w piersi matczyne… auć. Oprócz wbijania zębów darzy je wielkim uwielbieniem i ciągnie co chwila – uroki karmienia na żądanie, ale przynajmniej z zegarkiem nie trzeba chodzić.
Stach zaczął ostatnio gaworzyć, zaczął od „de-de” i „da-da”. Maciek twierdzi, że powiedział „ta-ta”, ale ja nic takiego nie słyszałam  i… przecież to niesprawiedliwe, przecież pierwszym słowem powinno być „mama”… już Panna Lulu mi wycięła taki numer… no cóż… do trzech razy sztuka…    

sobota, 29 marca 2014

Pożegnanie ze smoczkiem

O smoczku mówią różnie, przez jednych jest wychwalany, przez innych krytykowany. Podobno na początku nie szkodzi, nawet pomaga w nauce ssania na przykład, czy wyciszaniu. Dla piewców rodzicielstwa bliskości jest zbyteczny, dla ekorodziców nienaturalny. Na początku nie chciałam Pannie Lulu go dawać, ale byłam głupia niedoświadczona, panienka dużo płakała, więc dałam, przyzwyczaiłam... i tak jakoś szło. Panna Lulu polubiła i mocno się od smoczka uzależniła. Zrobił się problem.
Kiedy Panna Lulu skończyła dwa lata stwierdziliśmy że trzeba coś z tym smoczkiem zrobić. W dodatku moja mama, która ma fioła na punkcie prostych zębów stwierdziła, że panience zaczynają się krzywić. Ja obawiałam się silnego uzależnienia. Zaczęliśmy więc walczyć.
Istnieje kilka metod odstawienia:
- po prostu zabrać - kilka dni pobeczy i przestanie - według mnie zbyt radykalne i okrutne, najpierw się do czegoś dziecko przyzwyczaiło, a potem się to brutalnie zabiera fundując dziecku traumę
- metoda drobnych kroczków - stopniowo ograniczać - super jeśli jest się konsekwentnym. Podobno najlepiej zacząć kiedy dziecko skończy pół roku bo wtedy potrzeba ssania jest już mniejsza. Mnie ograniczanie szło całkiem nieźle, ale nie potrafiłam doprowadzić sprawy do końca.
- namówić, żeby samo wyrzuciło - wielu psychologów podkreśla, że ważne żeby dziecko samo dokonało aktu wyrzucenia lub oddania smoczka. Jak już się go pozbędzie trzeba twardo powtarzać, że przecież sam/sama chciałeś/chciałaś. Mnie to jakoś nie przekonuje, bo w przypadku niektórych dzieci (a jestem pewna że i Panna Lulu do nich należy) po chwili i tak byłaby rozpacz, a nie jestem przekonana, czy taki maluch jest świadomy konsekwencji swoich czynów.
- niech odda mniejszemu dziecku - podobnie jak wyżej, tylko podajemy konkretną osobę - inne małe dziecko, któremu smoczek ma być niby oddany. Niektórzy twierdzą, że potem podświadomie może wytworzyć się niechęć do tego kto "zabrał mi mój smoczek"
- na logikę - jak już jest starsze można tłumaczyć, że "takie duże dzieci już nie używają smoczka" itp, może zrozumie, ale nie wiem czy dobrze jest czekać aż tak długo.
- skracanie smoka - jedną z metod, którą znalazłam w sieci jest stopniowe skracanie smoczka. Postanowiłam spróbować. Najpierw zrobiłam dziurkę, potem stopniowo powiększałam otwór. Panna Lulu zauważyła zmianę kiedy dziura była już na prawdę spora, ale ponieważ dało się jeszcze ssać nie sprawiło to problemu. Napomknęłam wtedy, że może myszka zjadła. Skracałam smoczek coraz bardziej, aż wreszcie ssanie go przestało być możliwe. Wtedy odbyła się jedna czy dwie awantury, że panienka nie chce tego "amama", że trzeba kupić nowy. Tłumaczyłam, że jest wieczór i już nie można nic kupić. Cały czas jeszcze musiała go mieć przy zasypianiu i często próbowała wkładać go sobie do buzi. Działo się to stopniowo, trwało chyba w sumie ze dwa miesiące, bo chciałam, żeby sama go odrzuciła. Jeszcze do niedawna przed zaśnięciem brała go do ręki, traktowała na równi z przytulanką. Ale ponieważ przestał pełnić swoje funkcje zaczęła o nim zapominać, aż w końcu schowałam go i skończyła się przygoda królewny ze smokiem.


Podobno smoczek jest lepszy niż palec, bo smoczek można zabrać. Zobaczymy jak to będzie, Stach smoczka nie dostał (między innymi dlatego, że wtedy nie udałoby się odzwyczaić panienki), ssie za to palce. Mam nadzieję, że sam z tego wyrośnie, paluszków ucinać nie będziemy:)

piątek, 21 marca 2014

Poskromienie złośnicy

Obcowanie od pół roku z dwulatką pozwoliło mi już mniej więcej rozeznać się i poukładać sobie kwestie związane z buntem Panny Lulu. Cały czas psuje nam to krew, cały czas musimy walczyć ze sobą, żeby nie sięgać po klasyczne metody wychowawcze. Nie chcemy karać, nie dajemy klapsów, staramy się nie krzyczeć (staramy się!). To dla nas wielka lekcja cierpliwości i pomysłowości. Ja wiem, że w moich ostatnich opisach kolejnych miesięcy Panny Lulu kwestia buntu przewija się cały czas, ale twórczość jest przecież sposobem na autoterapię. Są dzieci które przechodzą to łagodniej, są takie, które burzliwiej, to bardzo ważny okres w kształtowaniu tożsamości dziecka, a mnie zależy, żeby Panna Lulu wyrosła na szczęśliwego człowieka.



Obserwacje pozwoliły mi pogrupować buntownicze zachowania panienki, trochę mi to pomaga w codziennym funkcjonowaniu. Często denerwuje Pannę Lulu złośliwość przedmiotów martwych, tłumaczę jej, że prawa fizyki obowiązują także ją, ale mi nie wierzy. Dużym problemem bywają również zaburzenia obowiązującego harmonogramu, zwłaszcza jak panienka jest senna. Ostatnio zrobiła koszmarną awanturę bo nie było ciepłej wody w kranie, trzeba było lać do miski wrzątek z czajnika. Oczywiście wkurza ją również, gdy czegoś się jej zabrania, a ponieważ staramy się być konsekwentni, bywa ostro.
Złość Panny lulu przyjmuje różne oblicza, czasem jest to zwykły krzyk (do opanowania), a czasem histeria. I tak jak nie radzę sobie z zachowaniami Panny Lulu typu rozbieranie się, czy siusianie w majtki (nie pojmuję tego i czuję się bezsilna), to histeria mnie za bardzo nie rusza. Histerię znam i w jakiś sposób rozumiem. Tez mi się zdarzało i pamiętam jak to jest. Wiem, że klaps nie pomoże, nie pomoże obrażenie się i izolacja. Podczas histerii potrzebne jest wsparcie, nawet jeżeli w czymś się nie zgadzamy. Ostatnio udało mi się ją zagadać i wyprowadzić tak skutecznie, że jeszcze pół godziny musiałam jej czytać i rozmawiać i śmiać się razem z nią zanim zasnęła. Nie lubię kiedy zasypia ze zmęczenia płaczem.
W ogóle najlepszą metodą na wszelkie problemy jest odwracanie uwagi. To wymaga pomysłowości i cierpliwości, to nie jest łatwa metoda, "patrz, leci ptaszek" już nie skutkuje.
Ale oprócz tego wszystkiego Panna Lulu jest cudowną dziewczyną, strasznie pomysłową, coraz bardziej wygadaną i słodką. Zaskakuje nas bystrością i tym jak zapamiętuje różne dziwne rzeczy, żeby je potem wyciągnąć w najmniej oczekiwanym momencie. Ostatnio zaczęła wszystkich całować, nie umie za bardzo jeszcze cmoknąć, dotyka tylko ustami, ale obdarowani pocałunkami i tak są w siódmym niebie. A najbardziej szczęśliwy jest chyba Stach. Relacje między rodzeństwem stają się coraz bliższe. Panna Lulu co prawda kontroluje, czy aby brat nie dorwał którejś z jej zabawek, ale często go zagaduje, głaszcze, podaje zabawki. Zwraca też na niego większą uwagę. Na razie wygląda to całkiem fajnie. Czy jest szansa na to, że rodzeństwo nie będzie się tłukło?

niedziela, 16 marca 2014

Syn półroczny

Obsuwa czasowa posta (powinien pojawić się 14-go) spowodowana była wyjazdem "narciarskim". Są jeszcze miejsca na Ziemi bez wi-fi:)
Stach skończył więc pół roku na obczyźnie, bez szczególnych wiwatów, za to z toastami (matka kilka łyków piwa z tej okazji chlapnęła). Przez ostatni miesiąc urósł, zmężniał, ale nie jest pulchniutkim bobaskiem, "jest nabity" jak określiły panie: doktor i pielęgniarka podczas ostatniego szczepienia. Stwierdziły też: "będzie miała pani z nimi wesoło" gdyż panienka wybrała się na samotne zwiedzanie przychodni, a Stach wiercił się tak mocno, że z trudem go zbadały... oj będę miała... w sumie to już mam.
Myślałam, że z szybkością torpedy co miesiąc będzie zaliczał niczym scout nowe umiejętności, ale nie. Stach jeszcze nie raczkuje, cały czas froteruje brzuszkiem podłogę. Co prawda z taką szybkością, że już lepiej go nie spuszczać z oczu. Co jakiś czas ćwiczy pozycję na kolanach i wyprostowanych rękach kiwa się do przodu i do tyłu, a potem... fru głową do przodu. "Siada" też jednym półdupkiem podpierając się niczym patrycjusz na bachanaliach, ale do siadu jeszcze trochę brakuje.
Dostał ostatnio Stach katar jakiś paskudny. Nie mam pojęcia jak to się stało. Ja co prawda byłam trochę podziębiona, ale przecież matka karmiąca karmionego dziecka zarazić podobno nie może. Kilkakrotnie kichałam na Pannę Lulu podczas jej przygody z piersią i nic. Jedyne wytłumaczenie to to, że złapaliśmy inne wirusy w tym samym czasie. Glut co prawda był przezroczysty i bezgorączkowy, ale jednak dość intensywny, więc wkurzał Stacha dość mocno. Choć nie tak bardzo jak aspirator, czyli urządzenie do glutów wyciągania. Pani doktor na szczęście nie próbowała mi wcisnąć żadnych leków i pozwoliła jechać w góry... nie muszę więc szukać innego pediatry.
Poczyniłam pewne próby rozszerzenia Stachowi diety. Kaszkę z matczynym mleczkiem przyjął z zainteresowaniem, ale wyrodnej matce nie chciało się odciągać zbyt długo, a już na samej wodzie nie smakowało tak bardzo. Jabłuszka ekologiczne też furory nie zrobiły. Na razie jedyny niewątpliwy i niekwestionowany przysmak Stacha to skórka od chleba, oczywiście wyrób własny, tylko że mąka nieekologiczna, więc dawany synowi niechętnie. A byłam przekonana, że Stach będzie owocowy, bo w ciąży pochłaniałam niesamowite tego ilości... jak to dzieci potrafią zaskakiwać... od samego początku.  

czwartek, 20 lutego 2014

Drugi bunt nocnikowy

Koncepcji było wiele: że zazdrość o Stacha, że potrzeba zwrócenia na siebie uwagi, że przeziębiony pęcherz, że pasożyty, że lenistwo, że złośliwość wrodzona (po kądzieli)... w każdym razie Panna Lulu leje w majty. Zwyczajnie staje sobie na środku salonu, albo w sypialni, albo gdzie jej się w danym miejscu zachce i siusia. Wszystko mokre, kałuża pod nogami, matkę szlag trafia. Bo z jednej strony może trzeba współczuć, ale z drugiej może trzeba postraszyć? Jedno jest pewne - powrotu do pieluch nie będzie. Choć pieluchy używamy w nocy i na razie nie jesteśmy gotowi z niej zrezygnować. Może to ją psuje? Bo przyczyny zdrowotne raczej odpadają, badań rzecz jasna nie robiłam (bo od lekarzy jak najdalej), ale przy przeziębieniu pęcherza zachowywałaby się inaczej. Straszenie wypróbowałam - postraszyłam pieluchą tetrową (w nocy używamy jednorazówek, tetra by tego nie wytrzymała), była dzika awantura, oczywiście pielucha została zdjęta. No przecież nie będę jej tego zakładać na siłę. Perswazja też nie za bardzo działa, choć panienka twierdzi już, że jest duża, a nie mała (do niedawna uważała, że jest "jusią małą"), co daje niby pole do popisu, bo przecież: duże dzieci siusiają do nocnika itp.... ale nic z tego. Jedyne co działa, to sadzanie co chwila na nocnik (na szczęście zwykle nie protestuje). Denerwuje mnie takie "myślenie za dziecko", wydaje mi się, że to nic dobrego, ale chwilowo nie mamy innego pomysłu. Czasem ma przebłyski i siada sama, ale rzadko. Częściej wkurza się, że sadzamy zbyt często. Ale to dlatego, że mamy już obsesję i wizję kałuży i chyba czasem rzeczywiście przesadzamy.
Oprócz tego "uroczy" bunt dwulatka trwa, ale mam wrażenie, że jakby słabnie (potrzebuję w to wierzyć!). Kryzysy egzystencjalne występują koło 14 i 16, bo Panna Lulu robi się senna. Może to i męczenie dziecka, ale kiedy zaśnie w dzień najchętniej spałaby jakieś dwie godziny (jak się wcześniej wybudzi jest podobny efekt jakby w ogóle nie spała, albo jeszcze gorszy, czyli aaaaaaaaaawaaaaaaantuuuuuuuraaaaaaaaa, przez jakieś pół godziny do godziny). A jak pośpi dłużej to rodzice padają przed dzieckiem.
Z wieczornym zasypianiem coraz lepiej. Ogólnie sprawdzają się kołysanki. Mieliśmy fazę na czytanie "Kubusia Puchatka", mamy wersję trzytomową (dwie książki oryginalne i kontynuację dopisaną przez innego autora), każdy tom ma inny kolor i każdy tom został przez panienkę przypisany komu innemu, ale skończyło kiedy przeczytałam "swój" tom. Innych tomów czytać mi nie wolno, bo jeden jest taty, a drugi Lusi i kropka, a czytać raz po raz tego samego jakoś mi się nie chce.
W mowie Panna Lulu coraz doskonalsza w pomysłach również. Ostatnio, kiedy próbowałam ją wyciągnąć na spacer stwierdziła: "nie, bawię się z moim pyjacielem kockiem". Bawi się też z tatą w lwy i tygrysy, najczęściej ona jest lwem, ale czasem oznajmia: "teraz chyba będę tigisem i sobie trochę pobikam".
Ze Stachem stosunki się nieco zacieśniają. Jak tylko bratu oda się doczołgać do jakiejś jej zabawki, biegnie szybko i mu ją zgarnia sprzed nosa. Za to przynosi gryzaki i mówi "masz, giź".
A już za miesiąc kończy dwa i pół roku.

piątek, 14 lutego 2014

Stasio wędrowniczek

Mój syn nie przestaje mnie zadziwiać. Ja wiem, że drugie dzieci szybciej, że wzorem siostry, że facet to silniejszy... ale zadziwia. Nie jestem tu w stanie uciec od porównań. Nie żebym jakąś krytykę w stosunku do Panny Lulu, absolutnie. Córeczka miała swoje tempo, synek ma swoje, normalne.
Stach zaczął się czołgać! miał 4,5 miesiąca! (panienka miała 9). I chłopak szaleje po parkiecie. Zwiedził już salon i kuchnię (które co prawda są jednym pomieszczeniem, ale zawsze), czekam na pierwsze okrążenie dookoła kominka.
Fascynują go różne zabawki Panny Lulu, zwłaszcza klocki Lego. Jest cel, jest pełzanie. Czasem udaje mu się dorwać coś zanim panienka sprzątnie mu to sprzed nosa. Oczywiście pakuje to od razu do paszczy.
Zapatrzony jest Stach w panienkę, oj zapatrzony. Jak tylko jest w zasięgu, próbuje ją trącać, na co Panna Lulu reaguje natychmiastowym unikiem. Obserwuje ją bacznie, na szczęście nie czerpie jeszcze negatywnych wzorców (bunt panienki trwa, jak Stach też będzie takie coś przechodził, to zwariuję).
Wyszedł już pierwszy ząb, właściwie niezauważalnie (bez żadnych większych perypetii). Oczywiście ślinienie i gryzienie paluchów (jak i całej reszty świata) występuje już od jakiegoś czasu, ale widocznego momentu przerżnięcia nie zauważyliśmy.
Nieprzespanych nocy jak dotąd nie zaliczyliśmy (z powodu Stacha, bo panience się zdarzają nocne przygody). W sumie to w pełni przespanych też nie, bo Stach tak mniej więcej dwa karmienia musi w zaliczyć. Ale ponieważ śpimy razem wszystko odbywa się po omacku i błyskawicznie. W dzień Stach ma kilka drzemek (coraz mniej, ale za to coraz dłuższych), w zależności od tego na ile mu Panna Lulu pozwoli. Zrozumiała co prawda ostatnio co to znaczy być ciiiiiicho w pokoju, kiedy Stach śpi, ale bieganie tuż koło jego głowy już się do cichego zachowania według panienki nie zalicza.
Pięć miesięcy ze Stachem... czas biegnie nieubłaganie.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Frustracje

Ostatnio fundujemy Pannie Lulu sporo frustracji. Nie dość, że kształtuje się jej indywidualność co objawia się koszmarnym buntem dwulatki, to jeszcze rodzice postanowili zrobić sobie drugiego dzidziusia, a na domiar złego przeprowadzić się do "duziego domu". Wszystko to spadło na maleńką główkę Panny Lulu... i jak ona sobie może z tym poradzić? A frustracja córki rodzi również czasem frustracje u matki i robi się nieprzyjemnie.
Panienka radzi sobie jednak dzielnie. Brata jako tako zaakceptowała, wczoraj nawet podczas zasypiania zażyczyła sobie, żeby go przynieść, bo jak to tak zasypiać bez Stacha? Czasem jednak ją denerwuje, zwłaszcza, jak jest na rękach u mamy. Każe go odłożyć, albo zaczyna wyczyniać niesamowite rzeczy, żeby zwrócić na siebie uwagę. Najczęściej rozbiera się do naga, biega i krzyczy że jest "Jusią gołą". Postanowiłam nie reagować, bo wszelkie interwencje kończyły się awanturami. Trochę się martwię, że się przeziębi, na razie jest zdrowa. Po pół godziny mówię że jest chłodno i że może coś jednak założy, na co się najczęściej godzi. Raz dostałam szału, bo nie dość że latała goła, próbowała robić siusiu na kanapę, a na koniec wsadziła nogi do doniczki, a potem do buzi. Nakrzyczałam na cały świat (nie na panienkę, tylko ogólnie), nie dałam rady zachować zimnej krwi. Biję się w pierś i obiecuję poprawę!
Z tym siusianiem też był na początku  jakiś problem. Najpierw jak pojawił się Stach to kilka razy zlała się w majtki w różnych dziwnych miejscach, teraz po przeprowadzce też miała parę awarii. Mam nadzieję, że jak się przyzwyczai do nowej sytuacji wszystko wróci do normy.
"Duzi dom" nie jest na szczęście jedynie źródłem frustracji. Przede wszystkim dysponuje sporą przestrzenią, która panience służy do biegania i "bikania" (co znaczy "bikać" domyślaliśmy się kilka dni, w końcu dotarło do nas oglądając "Kubusia Puchatka", że chodzi o tygryskowe brykanie). Wyścigi dookoła kominka są na porządku dziennym. Trochę to przeszkadza w usypianiu panienki, nie może się wyciszyć, co chwila wyskakuje z sypialni i robi rundkę, ale jest już coraz lepiej (zamykanie drzwi powoduje tylko niepotrzebną awanturę, lepiej pogasić światła).


Z innych nowości: Panna Lulu całkiem nieźle opanowała kolory. Przez pewien czas zachodziliśmy w głowę co znaczy "tani" i o co jej chodzi. W końcu doszliśmy, że jest to czarny. Ostatnio zażyła Maćka stwierdzeniem, że coś jest koloru "śliwkowego" - wiadomo, kobiety dużo lepiej znają się na kolorach niż faceci. Teraz zaczynamy naukę liczb, panienka liczy sobie pod nosem: "penć, szesc", inne cyfry na razie nie istnieją.
Zaczęła rzucać teksty, które rzucają na kolana. Babcia prawie nie spadła z tego na czym siedziała, kiedy panienka przyszła do niej z plastikowym jajeczkiem wielkanocnym. Zawieszka nie trzymała się zbyt dobrze, na co Panna Lulu stwierdziła: "obluzowało się, trzeba przykręcić śrubę". Kiedy Maciek pokazał jej nowe amortyzatory do pralki, była bardzo zawiedziona, że  "nie ma śruby". Wiedza techniczna na poziomie politechniki:)
A dzisiaj rano zajrzałam w panienkową paszczę, patrzę, liczę i oczom nie wierzę... dwie piątki całkiem wyrośnięte... na dole. Na górze jeszcze nie ma. Co ze mnie za matka, że nie wiem nawet, że dziecku zęby rosną? Sfrustrowana jestem.

wtorek, 14 stycznia 2014

Kręciołek

Stach kończy dzisiaj cztery miesiące. Właściwie co miesiąc, a teraz nawet dwa razy w miesiącu nachodzi mnie refleksja o upływie czasu. Podobno Liam Neeson powiedział, że gdy pojawiają się dzieci dni mijają powoli a lata szybko, trafne jak cholera.
Stach jest niesamowity. Nie jestem w stanie uciec w tym momencie od porównań z Panną Lulu w tym samym co on wieku. Oczywiście jest większy, ale też o wiele silniejszy. Panienka była leniuszkiem i kiedy zaczęła się przekręcać, przekręciła się dwa razy i na miesiąc albo dwa przestała. Stach natomiast jak już zaczął, to przekręca się cały czas. Trzeba pilnować, żeby nie robił tego od razu po jedzeniu, bo mu się ulewa. Pilnowanie polega na tym, że się go nie kładzie, bo jak się tylko Stacha położy na plecach to po chwili jest już na brzuchu. Robi to nawet w trakcie przewijania i... przez sen. Niestety nie potrafi jeszcze w drugą stronę, więc jak mu się znudzi to wyje.
W ogóle jest strasznie silny, próbuje już siadać i pełzać. Zaczął też chwytać różne rzeczy, jeszcze nie do końca świadomie, ale już zaczyna to wykorzystywać. Fascynujące są tasiemki w meduzie z maty edukacyjnej odziedziczonej po Pannie Lulu i mamine włosy (ałć!).
Stach jest bezsmoczkowy. Potrzebę ssania zaspokajają stachowe paluszki. Pierś służy tylko do jedzenia, o żadnym glamaniu mowy być nie może, czasem nawet zapomina do czego pierś służy i wyje z głodu nie chcąc wziąć jej do buzi (ciężka sprawa).
Niezły z niego czaruś, uśmiecha się do wszystkich i zaczepia. Wydaje przy tym zadziwiające dźwięki, skrzeki i zgrzyty. Ostatnio się trochę przestraszyłam, bo zabrzmiał jak stary astmatyk, ale błysk w stachowym oku uświadomił mi, że to tylko dobra zabawa

czwartek, 2 stycznia 2014

Brudno wszędzie

Postanowiłam podsumować 2013 nietypowo, wspominając po kolei rodzaje śmieci, które poniewierały się po podłodze domku. Są to bowiem nieczystości, które opowiadają pewną historię. Owszem, przyznaję, jestem nieco pedantyczna, ale tylko troszkę. Z owym brudem walczyłam ile mi sił starczyło, walczyłam mężnie.
1. błoto - jak już stopniały śniegi (gdzieś w połowie roku), pojawiło się błoto. Przed domkiem, który ma drzwi na stronę północną powstała łysa plama, na której nijak nie chciała wyrosnąć trawa. Maciek postanowił przedłużyć taras i plamę zakryć. I jak do tej pory ilości błota były znikome, to potem... potworność. Najpierw taras miał być z podkładów kolejowych i... powstał... ale śmierdział. Ktoś nam powiedział, że to toksyczne, więc został zdemontowany. Jego powstanie wiązało się z rozgrzebaniem sporego kawałka trawnika przed samym domkiem, rezultat wiadomy - tony błota w mieszkaniu. To był pierwszy trymestr ciąży ze Stachem, chodziłam nieprzytomna i bez sił witalnych porzygując co chwila. Fukałam straszliwie, że nie mam siły co chwila zamiatać. Aż wreszcie powstał nowy taras przy asyście Panny Lulu. Wtedy właśnie w jej sercu narodziła się miłość do śrubek.

2. piasek - w połowie roku (tej prawdziwej) rozpoczęła się budowa i przywieźli tony piachu. Równolegle powstała piaskownica, ale góry przypominające wydmy nadmorskie były dla Panny Lulu bardziej atrakcyjne. Nie byłam w stanie jej upilnować, więc wspinała się i biegała i zjeżdżała i nic jej się złego nie stało. A ja tylko od czasu do czasu piasek z majtek wysypywałam, bo rozpoczął się okres odpieluchowywania panienki.
3. słoma - przez pewien czas nie brudziło się za bardzo, na budowie stawiano konstrukcję drewnianą, a piaskownica się trochę znudziła, ale sielanka nie trwała zbyt długo. Zaczęło się zwożenie słomy, przycinanie belek słomianych, strzyżenie. A słomę niełatwo się czyści, bo włazi w wycieraczki, dywaniki, kryje się pod meblami, trudny przeciwnik, zwłaszcza jak się jest w zaawansowanej ciąży. Oj ciężko było...

4. błoto - potem nam rozkopali pół trawnika kładąc oczyszczalnię ścieków i niwelując teren koło domu. Nie było szans, żeby trawa choć trochę związała, więc znowu błoto. Ale tym razem łatwiej, bo już nie w ciąży. Z dwójką dzieci nawet odkurzacz włączyć, to niewielki problem - młodsze usypia, a starsze kombinuje jak przejąć sprzęt.
Mimo brudu rok niesamowity, bo i Stach i dom i panienka rośnie i gada. Bardzo intensywny, często męczący, ale w sumie dobry. A niedługo (może już jutro? jak przestanie śmierdzieć lakier na podłodze) przeprowadzka (powolutku bo przecież niedaleko).