Przeżyłam ostatnio mrożącą krew w żyłach przygodę. Pani doktor coś wysłuchała Stachowi w oskrzelach i ... oczywiście przepisała antybiotyk ... ale od początku.
Panna Lulu w wieku Stacha była okazem zdrowia, w ogóle była okazem zdrowia, dopóki nie poszła do przedszkola. I Stach też był okazem zdrowia dopóki Panna Lulu nie poszła do przedszkola. Na szczęście do tej pory same katary, dłuższe lub krótsze, przechodzące w kaszelek, ale nic poza tym... do czasu.
Nie przepadam za zmuszaniem dzieci do czegokolwiek, stosowanie fridy do nosa i podawanie na siłę syropków jawi mi się jako przemoc, więc nie za bardzo te moje dzieci podczas tych katarów leczę... może to błąd. Jedyne co mi się udało to przekonać je do tranu w kapsułkach, na tyle skutecznie, że prawie się o niego zabijają.
I Pani doktor, którą do tej pory lubiłam i szanowałam przepisuje tan antybiotyk, bo coś tam wysłuchała. Oczywiście pytam się, czy to konieczne i czy nie dałoby się inaczej, ale ona jest nieugięta "no bo jak zejdzie do płuc to będzie problem, ale to przecież łagodny antybiotyk". Pięknie, łagodny czy nie ale o szerokim spektrum, więc większość mikroflory jelitowej od razu trafia szlag i kolejne infekcje przestają być jedynie katarami. Włączyło mi się intensywne myślenie, znajomi leczyli córkę u jakiegoś magika spod Warszawy, który kazał ją smarować smalcem i jej przeszło. Nie jestem pewna czy byłabym w stanie dziecko smalcem smarować bo trzeba na siłę i śmierdzi i to zwierzęce, a ja wegetarianka. Ale są przecież homeopaci, trzeba się skonsultować z kimś jeszcze.
Wychodzę z dziećmi na korytarz z tą receptą w torebce. Panienka też jest z nami, bo to właściwie z nią tu przyszłam, żeby karteczkę do przedszkola załatwić, ze już zdrowa. Ubieram i myślę intensywnie, a tu pani doktor wygląda z gabinetu i mówi, że może z tym antybiotykiem zaczekać, że może spróbować postawić mu bańki. A jednak można!
Kamień spadł mi z serca (że nie będę musiała syna smalcem smarować). Bańki nie były co prawda łatwe do postawienia takiemu maluchowi. Leżałam ja, on na mnie, trzymałam go tak mocno jak umiałam, a i tak co chwila mu się to odklejało, bo się oczywiście ruszał. I oczywiście się darł. Spoceni byliśmy jak nie wiem co, bo jeszcze pod kołdrą... ale się udało. Opukiwałam, wlewałam syrop na kaszel, nawet fridę uruchomiłam (lepsza przemoc niż antybiotyki) i się udało.
Jak to jednak trzeba lekarzy cisnąć, bo przecież najłatwiej przepisać antybiotyk i ręce są czyste, że się niczego nie przeoczyło, tylko jakoś o skutkach ubocznych nikt nie pamięta... ech.