wtorek, 29 grudnia 2015

Bunty i decyzje

Długo nie pisałam, a dużo się działo. Panna Lulu zaliczyła mega bunt przedszkolny, który doprowadził nas do nowego przedszkola - prywatnego i demokratycznego. Siedziałyśmy tam przez dwa dni razem i pierwszego dnia było fajnie (choć zimno), a drugiego już mniej i w związku z tym trzeciego próbnego dnia już nie było.
Wymyśliłam przedszkole demokratyczne, bo zastanawiałam się nad szkołą demokratyczną w perspektywie, ale w praktyce nie było tak fajnie jak mi się wydawało (a poza tym zimno), więc pewnie zrezygnujemy z tego pomysłu. Panna Lulu już drugiego dnia nie chciała tam iść, więc stwierdziłam, że nie ma co kombinować na siłę i wozić dziecko przez pół miasta i jeszcze płacić, jak i tak jej się nie podoba. W ogóle musimy przemyśleć kwestię szkoły podstawowej, ale mamy jeszcze na to czas... zdaję się , że nawet więcej niż planowaliśmy.
W każdym razie po tych eksperymentach panienka zdecydowała o powrocie do "starego" przedszkola i pokochała je jak nigdy. Chodzi bez problemu, chętnie... i nawet na kółko origami się zapisała. I jest tak super jak ja sobie wymarzyłam, czyli Panna Lulu chce, lubi i nie marudzi. Może potrzebowała porównania, a może zagrożenie zmianą wywołało taki efekt?
Panienka zaczęła też fajnie rysować. Do niedawna były wzory mniej lub bardziej abstrakcyjne, powstało też kilka głowonogów, a teraz normalnie ludziki jak się patrzy, domki, choinki i kwiatki. I jest szalenie dokładna (jak na takiego malucha), Maciek się śmieje, że dokładniejsza ode mnie.
Stach z kolei zaliczył bunt nocnikowy, który miał zdaję się związek z zaziebieniem pęcherza, choć niestwierdzonym naukowo (analiza moczu nic nie wykazała, ale możliwe, że już z tego wyszedł, kiedy się zdecydowałam na badanie). Na szczęście ten etap powoli się kończy, choć czasem jeszcze majtki są mokre.
Oprócz tego Stach strasznie się ostatnio denerwuje. Wkurza na wszystko, kładzie na ziemi, krzyczy... ogólnie trochę to olewamy. Okrzepliśmy w tych buntach i już nie robią na nas wrażenia. Możliwe, że problemem są bariery komunikacyjne, bo Stach cały czas gada mało i raczej po swojemu.
Jedzą dzieci niewiele, ale coś się ruszyło. Panna Lulu czasem nawet w przedszkolu zje drugie, Stach też jakiś kotlecik okazjonalnie, albo szpinak wciągnie. Zaczęły też zjadać kolację. Za to w Wigilię nie spróbowały niczego (jeszcze nie dotarło do nich, że przecież wszystkiego trzeba spróbować) i tylko jak dorwały czekoladę to... szybko zniknęła (bo mama zabrała:).

środa, 4 listopada 2015

Panna Tidi i Stasinek

Stach trochę ruszył z mową (ale na oklaski jeszcze za wcześnie), zaczął już nazywać siostrę, z sobą ma jeszcze problemy. "Tidi" to jego wersja Panny Lulu (siostra z kolei określa go mianem Stasinek), ostatnio wymyślił też słówko "sici", co miało chyba znaczyć świeci, bo ciągał nas do okna i pokazywał księżyc. Czasem powtórzy coś po panience, co zabrzmi poważnie, ale w słowniku niestety nie zostaje. Nauka mowy w toku.
Przesilenie jesienne daje się we znaki, dzieci marudne i dużo śpią (co akurat byłoby fajne, gdybyśmy mogli korzystać, ale nam się też chce spać). Panie w przedszkolu narzekają, że Panna Lulu robi histerie z byle powodu. Z kolei panienka narzeka na przedszkole i nawet ostatnio w akcie desperacji zaczęłam szukać innego, ale mi powiedziała, że właściwie to je lubi, ale nie chce tam chodzić codziennie.
Wszystko przez to, że nam się odporność poprawiła i mało chorujemy. Był jeden katar (Stach cały czas z gilami do pasa biega, ale oprócz tego nic mu nie jest) i jedno zatrucie i nic więcej. Inne dzieci w panienki grupie też nie chorują i stąd też nielubienie przedszkola, bo się moja córka w dużych grupach nie czuje najlepiej. Ja też tak miałam, więc wiem jak jest, ale chyba za wcześnie na zmiany.
Na razie mam misję - przekonać Maćka do podstawówki, do której chcę wysłać dzieci (jest tam i przedszkole, więc sprawa mogłaby ruszyć już od przyszłego roku, albo nawet od teraz, jakby jednak panienka swoje przedszkole dalej bojkotowała).


piątek, 25 września 2015

2 i 4

I po urodzinach. Stacha obchodziliśmy we Włoszech, na kempingu z tortem a'la tiramisu (dzieci nie tknęły), a Panny Lulu już po powrocie z tortem orzechowym babci (dzieci nie tknęły). To znaczy tknęły w jednym i drugim torcie srebrne kuleczki cukrowe... i tyle.


Wakacje całkiem fajnie się udały, wrześniowy wyjazd jako wisienka na torcie... ale chyba jednak fajniej jechać w czerwcu. Teraz wszystko zamiera, chowa się, zamyka, a w czerwcu rozkwita. Sezon odpada ze względu na upały, ceny i tłumy.


Dzieci co prawda oczywiście uciekały, ale trochę im na to pozwalaliśmy - niech się uczą samodzielności. Udało nam się zorganizować zupełnie bez bajek i innych elektronicznych wspomagaczy (nie licząc oczywiście drogi - wtedy bez bajek się nie da obejść).
Zwiedzaliśmy, jeździliśmy na rowerach, plażowaliśmy i basenowaliśmy. Dzieci na basenie szalały i bardzo im się podobało, pływały całkiem same, choć jeszcze w pływaczkach. Stach polubił zjeżdżalnie, panna Lulu trochę się bała. Z zanurzaniem głowy pod wodę mamy jeszcze pewne problemy.


Stach z gadaniem cały czas kiepsko, za to pieluchy zakładamy jedynie na noc (no i w drodze też zakładaliśmy, żeby awarii nie było) - pełna duma.
Panna Lulu tęskniła za przedszkolem, ale o trzech dniach chodzenia jej się znudziła i już nie chce. I dostała katar... a całe wakacje zdrowa była... makabra.

piątek, 28 sierpnia 2015

Miś kontra prosiaczek

Panna Lulu ma misia, kochanego, do spania i przytulania. Tuż przed wyjazdem nad morze miś zniknął... jak kamień w wodę... panienka go gdzieś wyniosła. Po czym wzięła prosiaczka i stwierdziła, że teraz będzie spać z nim. Bez spazmów, ryków, tęsknoty, wybrała sobie inną zabawkę i tyle. Nie za bardzo wiedziałam jak to traktować, czy cieszyć się, że dziecko nie przywiązuje się zbytnio do przedmiotów, czy smucić, że takie rzeczy są jej emocjonalnie obojętne.
Po powrocie miś się znalazł, ale Panna Lulu stwierdziła, że już go nie potrzebuje. Zrobiło mi się przykro i powiedziałam, że w takim razie ja będę z nim spać. I spałabym do dziś (bo fajny to jest miś), ale po kilku dniach Panna Lulu zmieniła zdanie. Zdecydowała, że woli misia i że go "kocha". Chyba wolę, żeby trochę się do takich rzeczy przywiązywała.
Za to Stach nie przejawia jakichkolwiek emocji wobec przytulanek. Jest jeden piesek, do którego ostatecznie raz na jakiś czas się przytuli, ale bez szału. Stach kocha tylko swoje samochody i uwielbia zdejmować im opony. Niestety ostatnio ze zgrozą odkryłam, że on te opony pożera.
Wróciliśmy z jednych wakacji i zaraz jedziemy na następne. Byliśmy nad naszym pięknym polskim morzem i stwierdziliśmy, że... nigdy więcej do kurortów nie pojedziemy. Trzeba wybierać jakieś odludzie, bo od nadmiaru tanich rozrywek i amatorów plażowania głowa zaczyna boleć. Dzieci każdego dnia musiały zaliczyć pół godziny na dmuchańcach, lody i frytki. Morze niestety było zbyt zimne na kąpiele, co nie przeszkadzało jednak dzieciakom moczyć co najmniej dwóch zmian odzieży, za każdym razem kiedy znaleźliśmy się na plaży.


W ramach atrakcji, gdy pogoda akurat nie dopisała, pojechaliśmy na basen. Panna Lulu i Stach uwielbiają wodę i z zacięciem się w niej pluskają ucząc się pływać przy okazji. Długo omijaliśmy baseny szerokim łukiem, bo choróbska przedszkolne nie chciały się odczepić, ale przedszkola nie było, dzieci zdrowe...
Bez tego przedszkola Panna Lulu i Stach bardzo się do siebie zbliżyli. Cały czas spędzają praktycznie razem, bawią się wspólnie, opiekują sobą, przytulają, dzielą się różnymi rzeczami (choć nigdy ich do tego nie zmuszałam... sami z siebie), coraz lepiej radzą sobie z konfliktami (bez niczyjej pomocy). Stach jest wpatrzony w siostrę, często słucha jej poleceń i bawi się w wymyślone przez nią zabawy. Mimo problemów z komunikacją (Stach ma jeszcze bardzo ubogie słownictwo, większość rzeczy to "kaka" albo "kuku") całkiem nieźle im idzie.
Stach w ogóle jest niesamowity, bo w naśladowaniu Panny Lulu zaszedł tak daleko, że właściwie się odpieluchował. Siada na nocnik prawie za każdym razem kiedy chce się załatwić, jak jesteśmy gdzieś poza domem sygnalizuje swoje potrzeby. Poszło błyskawicznie, mam nadzieję, że żadnych buntów nocnikowych nie będzie.
A blog zdaję się skończył właśnie cztery lata... sto lat! (nie, tyle na pewno nie będę go pisać:)

wtorek, 21 lipca 2015

Tracę serce

No wiem, spóźniam się z wpisami... i ogólnie tracę serce dla bloga... no bo brak czasu... wiem, że to wspaniała pamiątka, ale komu się to będzie chciało tak na prawdę czytać? Nie chcę jeszcze podejmować decyzji o zakończeniu pisania, ale nie obiecuję regularności. Ostatnie wpisy to i tak głównie narzekanie na dzieci... czyli nic fajnego. Koleżanka to skwitowała "takie życie"... takie życie.

A dzieci w miarę zdrowe, jedzą nawet nieźle (zwłaszcza lody), rosną, śpią (za krótko) i jakoś sobie ten czas leci. Panna Lulu wakacyjnego przedszkola nie polubiła, za każdym razem jak po nią przyjeżdżałam bawiła się sama, więc jak tylko dostała katar to zdecydowałam, że już dłużej chodzić nie będzie (cała nadzieja w babciach). Stach ma problemy z wieczornym zasypianiem, co skutkuje tym, że sama chodzę późno spać i się nie wysypiam (i patrzcie - znowu marudzę).


czwartek, 25 czerwca 2015

Po pierwsze: wysłuchać

Był czas kiedy jeździłam po Pannie Lulu i marudziłam, jak to ona potrafi marudzić. Teraz przechodzę okres posypywania głowy popiołem. Ok, po prosu mam refleksje.
Ostatnio zdarzyły się dwie sytuacje, które otworzyły mi oczy i spowodowały, że się zawstydziłam... nieco. Sytuacje były w miarę standardowe, znaczy często się takie coś u nas zdarza, choć bez happy endów, czyli morału: 
Sytuacja nr 1. Panna Lulu jest ze mną na placu zabaw przy przedszkolu. Już ją odebrałam i teraz bujam ją na huśtawce (twierdzi, że sama nie umie). Panienka karze mi iść na górkę. Mnie nie bardzo się chce, a poza tym nie podoba mi się jej ton, więc protestuję. Panienka zaczyna się wściekać. Proponuję, żebyśmy poszły razem - nie, albo ja pójdę, a ona do mnie dołączy - bez odpowiedzi. Idę więc, żeby przestała się pruć w nadziei, że do mnie przyjdzie. Nie przychodzi, stoję na górce jak debilka, wracam. Panna Lulu protestuje, bo nie doszłam do piasku. Po chwili ciskania gromów z obu stron idę na ten piasek w nadziei, że tym razem pójdzie za mną i problem się skończy. Nie idzie, ja wracam - ryk. Wkurzam się, zgarniam panienkę, wracamy do domu. Ryk jest w samochodzie jeszcze długo po tym jak stanęłyśmy pod domem.
Poczekałam aż się wyciszy i poszłam z nią pogadać. Wtedy powiedziała mi to, co naprawdę chciała mi powiedzieć na placu zabaw: żebym sobie poszła gdzieś dalej, bo ona chce bawić się sama. Ja oczywiście odebrałam to jako próba rozkazywania matce i badania granic. 
Czego się nauczyłam: że trzeba słuchać dziecka i pomagać mu sformułować myśli bardziej precyzyjnie, bo czasem samemu jeszcze nie potrafi. I nie jest dobrze zakładać coś z góry, zwłaszcza sugerować się narzuconymi sloganami, takimi jak choćby "przekraczanie granic".  
Sytuacja nr 2. Jest wieczór, kładziemy się spać, przed tym jednak trzeba umyć zęby. Panna Lulu często w tym momencie zaczyna grymasić. Tum razem zamiast robić to, co powinna napuszcza sobie wody do umywalki... zimnej... jest podziębiona. Interweniuję, najpierw tłumaczę, wylewam jej wodę, więc się wścieka. Jest już zmęczona i wymyśla sobie różne przeszkody...płacze i krzyczy... to dość powszechne... niestety. Mnie to zaczyna denerwować, brakuje mi cierpliwości, więc wychodzę, zaczynam zajmować się Stachem. Panna Lulu wpada do sypialni z płaczem, że ona chce myć zęby z mamą. Idę z nią, bo wiem, że mnie potrzebuje. Okazuje się, że ta umywalka pełna wody jest po to, żeby mogła sobie wypłukać usta po myciu zębów (niedawno się tego nauczyła, wcześniej połykała całą wodę). Wystarczyło przynieść jej kubeczek i konflikt został zażegnany.
Czasem trzeba wyjść i ochłonąć, dziecko też potrzebuje chwilę, żeby się wyciszyć. Najważniejsze jednak, żeby spróbować zrozumieć malucha i jego zachowania, czasem zupełnie dla nas abstrakcyjne, dla niego mają głęboki sens... ot różnice międzypokoleniowe.

środa, 17 czerwca 2015

Uwolnić matkę

Syn odstawiony... fizycznie... ale nie mentalnie. Przez tydzień było spokojnie, byliśmy nad morzem, Stach nawet piachu nie brał do buzi... ogólnie miło. Trochę go wietrzysko wkurzało i się wtulał w matkę, ale to był dopiero przedsmak. Spał z Maćkiem i tylko nad ranem wołał najpierw "kuku" (znaczy: sok poproszę), a potem "mama" i przychodzili do sypialni dam (bo ja z kolei spałam z Panną Lulu).
Po powrocie miał Stach jakiś kryzys, dostał temperaturę i od tego się zaczęło. Teraz nie odstępuje mnie o krok i nie wystarczy obecność, musi być bliskość i to totalna. Zachodzi mi drogę i żąda by go wziąć na ręce, wtula się w dekolt i nie daje się oderwać. Jak nie dostaje tego co chce to zaczyna się awanturować.
No właśnie, na marginesie dodam, że zaczął mu się bunt dwulatka chyba, bo jak mu coś nie odpowiada to się kładzie na podłożu (cokolwiek to jest: podłoga, trawa, ziemia, kostka betonowa w leśnym barze) i tupie nogami wyjąc. Wściekać to on się umie, czeka nas powtórka z rozrywki.
Oczywiście pozwalam mu się wtulać i sama też tulę, bo rozumiem, że potrzebuje. Nawet w toalecie biorę go na kolana... no trudno.
Ale najgorsze w tym nie jest to ciągłe wiszenie na matce i ograniczanie jej swobody ruchu, ale to, że jak matka zniknie, to problem też znika i syn jest super ekstra pogodny i zadowolony... i zrozumieć tu faceta.

wtorek, 26 maja 2015

Moja kompetentna Panna Lulu

Spóźniłam się z tym wpisem całkiem konkretnie, powinien być 20-tego, ale przynajmniej podbuduję swoje matczyne ego.
Sięgnęłam ostatnio po raz kolejny po książkę Jespera Juula "Twoje kompetentne dziecko" i nagle wszystko stało się jakieś łatwiejsze. Czytałam to kiedy panienka była malutka i mało co mogłam wtedy odnieść do naszych relacji. Teraz jest zupełnie inaczej, teraz pasuje jak ulał. Bo panna Lulu jest kompetentna i mądra i mimo, że czasem jedzie po bandzie, to wcale nie trzeba się tak na nią wściekać. Robiło się już nieciekawie, bo panienka roszczeniowa się zrobiła, a matka też buntowniczka i rozkazów nie lubi. Ale odpuściłam i nagle ona też odpuściła i jest super, czasem jeszcze jakaś mała awanturka się zdarzy, ale ogólnie się uspokoiłyśmy. Panna Lulu zrobiła się bardziej pogodna, częściej się uśmiecha (i jak ładnie) i wszyscy szczęśliwi, choć cały czas się uczę.
I przedszkole polubiła. Nie ma już problemów z wyjściem, są za to z powrotami. Ostatnio zostałam cofnięta do domu, bo Panna Lulu chciała się jeszcze bawić... ok. Chyba mnie to cieszy.
Wspomnieć też chciałam, że panience się czasy mocno mylą i wczoraj znaczy jutro, a jutro wczoraj, i "byłam jutro" jest na porządku dziennym. Trzeba o tym wiedzieć, żeby się dogadać, bo ostatnio płakała, że przyjechałam "za późno", ale doszłyśmy że jednak "za wcześnie" (to z przedszkola).
Tak to trzeba się uczyć komunikacji z własnym dzieckiem, żeby wszystkim żyło się lepiej. A Panna Lulu uczy się komunikacji z przyrodą:


niedziela, 17 maja 2015

Odstawianie

Odstawiam, ostro odstawiam... a właściwie łagodnie odstawiam, ale odstawiam, klamka zapadła. Synowi się to nie podoba, raz się bardziej buntuje raz mniej, mam nadzieję, że nie cierpi. Już go nie karmię na dobranoc, przytulam, bujam, daję niekapek z wodą (mlekiem pluje) i zasypia. I nawet śpi nieźle i do rana i dopiero nad ranem jeszcze ssie matczyną pierś, choć pierś już mocno wysuszona.
I czasem się domaga i zagląda mi za dekolt i krzyczy i jest niezadowolony, ale wtedy tłumaczę i przytulam i liczę, że kiedyś zrozumie.
Z Panną Lulu było łatwiej, sama zrezygnowała, wybrała niekapek z mlekiem i było po sprawie. Ale panienka była smokowa i karmiona z nakładkami (idiotyczny był to pomysł, ale cóż).
I choć trochę mi żal, to przecież bliskość mamy przytuleniową i bardzo często i zażyłość wielką, więc jakoś to przetrwamy.
Z mlek Stachowi zostaje więc ulubione ostatnio mleko w proszku w formie proszku (nawet niewielka ilość wody nie wchodzi w grę), innego nabiału nie przyjmuje, nawet ulubiona zupa zabielona nie nadaje się do jedzenia (nie, nie jest uczulony, po prostu nie lubi).
A tak poza tym, to mamy dwa nowe słowa: "lyba" i "blaba" (czyli ryba i żaba), reszta słów obraca się wokoło: koko, kako, kaka, jodłuje również pierwszorzędnie i wydaje kapitalny dźwięk imitujący motor, którego zupełnie nie potrafię powtórzyć nie plując się (Stach pozostaje suchy).


A z doniesień wiosennych: Stach żadnemu kwiatkowi nie popuści, drżyjcie babcine grządki.

środa, 22 kwietnia 2015

Przypadki przedszkolne matki i córki

Nie lubiłam przedszkola. Czułam się tam zagubiona, samotna. Miałam potrzebę posiadania przyjaciółki od serca, a w przedszkolu nikogo takiego nie mogłam znaleźć.
Panna Lulu w opowieściach przedszkolnych rzadko wspomina o konkretnych dzieciach. Kiedyś bawiła się z Wiktorią i Nadią, teraz o nich cicho. Ostatnio jednak wspomniała o Ani, że to jej ulubiona koleżanka. Ania jest drobniejsza niż inne dzieci i od przedszkolanek słyszałam, że Panna Lulu Ani pomaga, na przykład w łazience odkręcić wodę. Może więc jest szansa na jakąś przyjaźń:) Cieszę się, że jest panienka taka opiekuńcza. Czasem w stosunku do Stacha też taka bywa.
Ostatnio nie lubi chodzić do przedszkola, marudzi przed wyjściem z domu. Miała co prawda przerwę spowodowaną chorobą, ale wcześniej tak nie nie było. Zaniepokoiłam się, bo był czas, że Panna Lulu padła ofiarą prześladowań ze strony kolegi z grupy. Nie podobało jej się to i nie traktowała tego jak zabawę (wiem, bo pytałam). Na szczęście konflikt szybko został zażegnany.
Na szczęście tym razem nie o to chodzi. Tym razem chodzi i ilość dzieci. Pokończyły się choróbska i teraz do przedszkola chodzi prawie cała grupa, a nie pół, jak do tej pory. I Pannie Lulu się to nie podoba. Za duży tłum, ja to rozumiem.
Zastanawiałam się dlaczego tak naprawdę nie udało mi się w tym przedszkolu zaprzyjaźnić, bo przecież jak się tam spędza tyle czasu, to się nie da nie znaleźć kogoś bliskiego. Okazało się, że ja chodziłam bardzo rzadko i na bardzo krótko... ot i odpowiedź. Mam nadzieję, że panienka nie będzie miała złych wspomnień z tego okresu.
 

wtorek, 14 kwietnia 2015

Probiotyki

Przegraliśmy niestety batalię o Stacha bezantybiotykowego. Nie udało się, był taki bidny i słaby, że się ugięłam... i dałam... i ozdrowiał. No trudno, czasem trzeba. Całą rodzinę dopadło, tylko ja się jakoś uchowałam, mądra ta natura, matka musi być na chodzie:) Panna Lulu obeszła się bez antybiotyków, silniejsza jest, starsza i pierwsze dziecko w dodatku. Za to chłopaki na ostrych lekach.
Przez to wszystko cieszę się, że jeszcze karmię, choć już mam dość, ale po pierwsze: podczas choroby syn nie chciał niczego innego, a po drugie mikroflorę sobie dzięki temu trochę odbuduje.
W ramach odbudowywania mikroflory syn nie próżnuje prócz piersi wsadza do gęby co popadnie, przyjął nawet dwie garście ziemi (róże przesadzałam, nie mogłam interweniować).


Na zdjęciu rozkoszny skok paszczą na poduszkę :) jeszcze przed choróbskiem.

sobota, 21 marca 2015

Doniesienia z frontu

Panienka nie odpuszcza, ostatnio na tapecie: niemycie zębów i w ogóle niemycie siebie jako całości. Z zębami zaczęły się problemy, jak zabrakło pasty. Kupiłam jej ekologiczną dawno dawno temu, a potem nigdzie nie można było jej kupić, ale wreszcie kupiłam, więc było dobrze. Ostatnio znowu zniknęła i Panna Lulu myła niby bez pasty (inne dostępne na rynku pasty są bleee), ale już mniej chętnie. Jak się pojawiła, byłam w siódmym niebie, ale okazało się, że zmienili coś w składzie i panienka to wyczuła i też jest bleee.
Z myciem z kolei problem się zaczął, jak była przeziębiona i w związku z tym nie kąpała się codziennie, widocznie jej się spodobało. Czy to znowu testowanie granic? Szału można dostać.
Przeziębienie to oczywiście katar, a katar to niechęć do wszelkich form dmuchania i wycierania nosa. Tylko grzebanie paluchem wchodzi w grę. Nie chcę na siłę, więc biega z czerwonym ogluconym nochalem...
W przedszkolu Panna Lulu rozwija się plastycznie, teraz zapamiętale koloruje, wymyśla motywy i muszę szukać po internecie malowanek do druku. Wychodzi jej coraz lepiej, fajnie dobiera kolory, lubi to, wycisza się przy tym, bajer.
W ogóle Panna Lulu kiedy nie jęczy jest strasznie fajna i pomysłowa i słodka i och i ach... tylko żeby tak ciągle nie jęczała, nie płakała, nie wpadała w histerię z byle powodu. Przejdzie jej? proszę, proszę...
Włosy trochę podrosły, wzmocniły się, więc zaczynamy czesać w dwie kitki, albo jedną.


poniedziałek, 16 marca 2015

Półtora

Syn właśnie skończył półtora roku i z jednej strony nie wiem kiedy i "przecież niedawno był taki malutki", ale z drugiej bardziej go traktuję jako dziecko na poziomie panny Lulu. Panienka w każdym razie nigdy od nas nie usłyszała, że ma mu w czymś ustąpić, bo jest mniejszy. Nie, nie faworyzujemy jej :) W domu panuje zasada: kto pierwszy, ten lepszy.
Jest ten nasz Stach jakiś taki doroślejszy, nie cackamy się za bardzo (nie ma na to czasu czasu), a on łapie w lot o co chodzi. Gadać nie gada zbyt dużo, ale wiadomo o co mu chodzi, tak jakoś intuicyjnie. Buduje z klocków, włazi na wszystkie krzesła, stołki, stoły i blaty i w ogóle jest bardzo sprawny. Wie czego chce i na szczęście nie są to rzeczy wydumane (jak u panienki), więc realizacja potrzeb zachodzi bez większych spięć. Czasem położy się co prawda na podłodze z rykiem, ale nie tak w końcu często.
Oczywiście również jest niejadkiem, jak panna Lulu, ma swoje smaki i poza tym nic. Najgorsze, że zupełnie te smaki nie współgrają ze smakami panienki, więc gotować trzeba osobno. Ale na przykład lubi brokuły, po kim?
Mam wielką potrzebę odstawienia syna od piersi, ale idzie mi jak krew z nosa. Od jakiegoś czasu nie karmię już w dzień, ale wieczór i noc bez cyca nie mają szans. Mlekiem krowim pluje. Najgorsze, że budzi się w nocy (nie pamiętam już przespanej całej nocy), przysysa się i ssie... i ssie... i ssie... a mnie szlag trafia, bo z jednej strony chcę spać, a z drugiej "ileż można tak ssać?" i po pewnym czasie zaczyna boleć. Nie chcę, żeby za bardzo to przeżył, więc realizuję odstawianie metodą małych kroków, ale muszę się sprężyć, bo mam kilka pomysłów, których z synem przy piersi zrealizować się nie da.

piątek, 20 lutego 2015

Nauka liczenia

Od najmłodszych lat liczyłam przy Pannie Lulu licząc, że liczenie to podłapie i załapie. Zanim poszła do przedszkola liczyła do trzech i nijak nie dało się ruszyć dalej. Zdarzało się że wymieniała jeszcze inne liczby nawet w kolejności, ale zawsze z jakimiś lukami.
W przedszkolu odkryła czwórkę i też się na chwilę na czterech zatrzymała. Potem najczęściej było osiem albo piętnaście. Ale twardo przy niej liczyliśmy i zachęcaliśmy. Nie na siłę, bo właściwie w tym wieku wystarczy, aby liczyła do trzech - czterech (tyle ile ma lat), ale żeby rozwijać.
Kolejny skok liczeniowy został wywołany łakomstwem. Babcia kupiła drażetki czekoladowe (nie pochwalam, ale cóż zrobić) i powiedziałam panience, że dostanie tyle do ilu doliczy. Doliczyła do sześciu... ale nie była zadowolona. Odliczyłam, schowałam pudełko, a Panna Lulu ze łzami w oczach "ale ja chciałam siedem"... oczywiście dostała.
Teraz już liczy do dziesięciu i nie wiem, czy to nasze starania, czy przedszkole to sprawiło, ale grunt, że umie.
Angielskiego też się uczy w przedszkolu, od czasu śpiewa  "łan, tu, tri". Puszczamy jej też bajki po angielsku (głównie dlatego, że po polsku już większość widziała).
Nie jesteśmy maniakami wczesnej nauki, choć Maciek od czasu do czasu przechodzi z dziećmi na angielski, żeby się osłuchały. Puszczamy też dzieciom "Było sobie życie" (jedno mogłoby zostać lekarzem, żeby naprawiać rodziców na stare lata). Przydałoby się może też zacząć uczyć panienkę literek, ale jeszcze nie wymyśliłam jak.
Fajnie obserwować, jak to maleństwo poznaje świat, jak zaczyna rozumieć, jak zapamiętuje, jaki giętki ma umysł... tylko pozazdrościć.

niedziela, 15 lutego 2015

Reklama indyjskiego producenta samochodów

Najpierw myślałam, że chodzi o samochód Maćka, bo kiedy Stach wyglądał przez okno wołał "tata". Tłumaczyłam cierpliwie, że to samochód mamy, na nic. Okazało się, że to samochód jest "tata"... każdy. Nie wiem, czy to przez skojarzenie z ojcem, znanym miłośnikiem czterech kółek, czy wariacja na temat słowa "auto".


Udało mi się zrozumieć dwa kolejne słowa. Okazało się, że "kaka" dotyczy wszystkich ptaków, nie tylko kaczek. Z kolei "paka" to piłka. Jest jeszcze "mama" i "tata" - określające tym razem rodziców. Rozpoznawanie reszty słów jest w toku. Stach próbuje gadać i różne dziwne rzeczy mu wychodzą, raz bardziej naśladujące zrozumiały dla nas język, raz mniej.
Kończą się chyba niestety dobre czasy, kiedy Stach sypiał w dzień. Jeszcze czasem mu się zdarza, ale na krótko i to usypianie bez końca... Co przy mojej zwiększonej aktywności zawodowej (zwiększonej od zera, więc i tak w sumie niewielkiej), zaczyna stanowić pewien kłopot. Bez babć i dziadków się nie obejdzie. Za to w nocy budzi się już tylko raz - na pierś oczywiście (jeszcze karmię, a jakże).
Panna Lulu zaczyna Stacha akceptować, ba nawet czasem cieszy się na jego widok. Ostatnio było kilka manifestacji pozytywnych uczuć w przedszkolu. Wczoraj nawet trzymali się za ręce w samochodzie - wiadomo, Walentynki:)

środa, 21 stycznia 2015

Smarkacz

Doszło do tego, że Panna Lulu nie była w przedszkolu aż 4 tygodnie. Miało to oczywiście związek ze świętami, przerwami, ale też i z katarem. Do tego stopnia, że w pierwszy dzień Świąt pojechałyśmy na pogotowie, bo panienkę ucho bolało. Na szczęście nic poważnego. Poszła po tym wszystkim do przedszkola, tydzień i .... katar.
Ale przestałam się przejmować. Kilka razy zatrzymałam ją w domu z nadzieję, że przejdzie, ale niewiele to dawało. Teraz zamierzam wysyłać dziecko z katarem do oporu, bo okazało się, że katar nie jest wcale taki zły...
Znajomi mają pod Warszawą lekarza, który stosuje metody naturalne (wspominałam o smarowaniu smalcem) i ja w takie rzeczy wierzę. Tenże lekarz stwierdził, że katar jest najnormalniejszą w świecie reakcją organizmu na występowanie w środowisku dziecka wirusów. Reakcją obronną, a nie objawem choroby. Bo Panna Lulu nie jest chora, tylko jest smarkaczem. I mi ulżyło.
Na zebraniu w przedszkolu pogadałam z kilkoma mamami i dowiedziałam się ile to chorób ominęło moje dzieci: szkarlatyna, bostonka, jelitówka. Czyli jednak panienka i Stach są silni i odporni, a katar "nic to".
Panna Lulu w przedszkolu się rozwija niewątpliwie, w myśli, mowie, uczynku i zaniedbaniu. Z jedzeniem kiepsko, ale zupy raczej lubi, a na drugim to mi za bardzo nie zależy, zwłaszcza na mięsie, które Panna Lulu omija szerokim łukiem. Podobno nie umie drzeć papierków, za to radzi sobie dobrze z plasteliną (z którą inne dzieci mają problem). Do wystąpień publicznych nie ma zbytniego drygu - zobaczymy jak wypadnie dzisiejsze przedstawienie na dzień babci i dziadka.
I już nie pamiętam co jeszcze miałam napisać, może przypomni mi się w przyszłym miesiącu:)

środa, 14 stycznia 2015

Broimy, broimy!

Się syn rozbestwił nieprzyzwoicie. Skubany jest taki sprawny, że ledwo nadążam. Biega, włazi tam gdzie nie powinien, rozwala, przewraca, wyciąga... pfff. Oczywiście wszystko z najsłodszą miną na świecie - kochany urwis.
Nauczył się przesuwać krzesła, włazi na nie już od dawna, ale teraz nareszcie może dostać się na blaty kuchenne i w inne trudno dostępne do tej pory miejsca. Nie nadążam ze ściąganiem go. Pal licho, jak wysypie sól, gorzej jak sięgnie po nóż. Mam coraz mniej niedostępnych dla niego miejsc. W dodatku otwiera nieotwieralne do tej pory szuflady, co umożliwia mu grzebanie na przykład w śmieciach, o rozsypywaniu makaronu nie wspomnę.
Jakiś czas temu odkrył, że można coś wrzucić do kibelka, teraz okazało się, że można to jeszcze stamtąd wyjąć. Na szczęście drzwi do łazienki jeszcze nie otwiera. Ciężko mu też podnieść krzesło, więc w chwilach rozpaczy kładę wszystkie na podłodze i nie ma łażenia po blatach.
Chyba zaczyna się już Stach buntować (nie wiem czy to przeżyję). Jak coś jest nie po jego myśli kładzie się na plecach na podłodze i krzyczy. Z braku innych pomysłów kładę się koło niego i też krzyczę:)
A, i jeszcze ma fazę na noszenie, jak nie jest na rękach u mamy to w ryk (chyba, że jest akurat zajęty rozsypywaniem soli, albo grzebaniem w toalecie).
No dość już narzekania, wiem wiem, tylko na te moje kochane dzieci narzekam.
Stach za dużo nie mówi, ale coś już się ruszyło. Od jakiegoś czasu jest "mama" (serce rośnie), "tata" to było jego pierwsze słowo, więc w słowniku znajduje się już od jakiegoś czasu, podobnie jak "nie" i "tak". Ostatnio doszło "kaka" - kaczka i "baba" - balon. Nie wiem dlaczego tak wybiórczo, widocznie te słowa jakoś mu się spodobały. Próbuje też naśladować głosy zwierząt. Pies i krowa robią mniej więcej "wuuuu". I to by było na tyle.


Trochę go podcięłam maszynką, co spotkało się z powszechnym niezrozumieniem. Będziemy więc tedy zapuszczać.