Mam na imię Magda... w moim pokoleniu było to bardzo popularne imię... chyba już o tym pisałam. W skrócie - przeszkadzało mi to, że moje imię ani trochę nie jest oryginalne (choć właściwie jest, bo nie jestem Magdalena, ale Magda, ale kto na to zwraca uwagę?). Maciek ma na imię Maciek - również popularne w tamtych czasach.
Nadając dzieciom imiona mieliśmy więc potrzebę wybrać coś poniżej pierwszej dwudziestki najpopularniejszych. Oprócz tego w każdym przypadku kierowaliśmy się jakimś kluczem i tak:
Panna Lulu nazywa się ŁUCJA, bo w dzieciństwie uwielbiałam książki o Narnii, a Łucja - jedna z bohaterek, była moją ulubioną. Wspomnę tylko, że Panna Lulu również ją polubiła oglądając niedawno nakręcone filmy z tej serii.
Stach nazywa się STANISŁAW z kilku powodów. Maciek miał fajnego kolegę, o bardzo jak na swoje czasy oryginalnym imieniu - Staś. Poza tym w okresie Stachowej ciąży zaczytywaliśmy się Lemem. Teraz imię Stanisław robi się coraz bardziej popularne... niestety.
A Kwiatek ma na imię FLORA i z tym wiąże się najdłuższa historia:) Pojechaliśmy sobie bowiem na romantyczny wypad do Budapesztu. Tylko we dwoje, dzieci zostały z dziadkami. Należało nam się po tylu latach. Zwiedzanie, wino, czas tylko dla siebie... Wynajęliśmy mieszkanie w samym centrum, w zabytkowej kamienicy. Dziewczyna, która nas do tego mieszkania zaprowadziła miała na imię Flora. Zażartowałam, że jeśli będzie dziewczynka damy jej na imię Flora... i stało się... choć nie planowaliśmy:)
wtorek, 14 marca 2017
wtorek, 10 stycznia 2017
Poród trwał trzy tygodnie
Zakładałam, że urodzę prze Świętami, bo trzecie dziecko to szybciej, a przecież Panna Lulu i Stach też wcześniej. Nie wiem, czy sobie tak mocno ubzdurałam, czy rzeczywiście KAŻDY PORÓD MOŻE BYĆ INNY, w każdym razie w połowie grudnia byłam przekonana, że rodzę.
Skurcze stały się w miarę regularne i takie trochę silniejsze... w końcu tak właśnie zaczął mi się poród Stacha. Postanowiliśmy wieczorem zadzwonić do moich rodziców, żeby już byli na miejscu i nie musieli się zrywać w środku nocy. Przyjechali, posiedzieliśmy chwilę... skurcze jakby ręką odjął. Zgłupiałam.
Kolejnego dnia od 9 mierzyłam czas między skurczami. Najpierw 10, potem 7, jak zdecydowaliśmy się wieczorem pojechać do szpitala były co 3 minuty. Ok, nie były zbyt silne, ale całkiem regularne. Ja bym może jeszcze chwilę poczekała, ale Maciek zadał mi pytanie: "co jeżeli poród zacznie się w domu?", odpowiedziałam: "dostaję skurczy partych, a ty musisz włożyć rękę i zbadać rozwarcie", bez zastanowienia mój mąż zaordynował: "dzwoń po rodziców". Oczywiście w szpitalu skurcze nagle złagodniały. Wróciliśmy do domu z mocnym postanowieniem, że dopóki nie odejdą wody nigdzie się nie ruszamy.
Od tamtego czasu nie liczyłam odstępów między skurczami i nie przejmowałam się nimi zbytnio, choć z tyłu głowy kołatała myśl: "to już pewnie dzisiaj". Minęły Święta, załapaliśmy się nawet na imprezę sylwestrową, choć ze względu na dzieciaki do domu wróciliśmy chwilę przed północą.
Widocznie córka chciała być o rok młodsza, choć przez to też później pójdzie do przedszkola. Podejrzewam, że przy dwójce starszego rodzeństwa nie miałaby problemu z tym, że będzie najmłodsza w grupie czy w klasie... najwyżej do szkoły pójdzie o rok wcześniej.
Nowy rok się zaczął, a tu nic. Termin był na 3 stycznia... i nic. Stach i Panna Lulu już byli na świecie, nie doczekali wyliczonego skrzętnie przez specjalistów terminu...
Czwartego nad ranem obudził mnie Stach, przyniosłam mu sok i położyłam się z powrotem do łóżka. Zrobiło mi się trochę mokro, ale wyśmiałam się w myślach, że pewnie znowu sobie coś ubzdurałam. Na szczęście podłożyłam sobie podkład jednorazowy do przewijania, bo jak za chwilę chlusnęło, to już nie miałam wątpliwości. Co prawda mogłam sobie poczytać, pozwolić Maćkowi i moim rodzicom się wyspać, ale w końcu go obudziłam i postanowiliśmy jechać do szpitala.
Tym razem nas przyjęli, przydzielili pokój, podłączyli pod KTG (które w momencie największego skurczu pokazywało zero, a skurcze pokazywało, jak nic się nie działo). W każdym razie akcja z wolna postępowała. Jak mnie odłączyli, to przypomnieliśmy sobie o starych dobrych metodach przyspieszania porodu, czyli chodzeniu po schodach i zwiedzaniu szpitala. Poza tym co było robić, nuda... a szpital niewielki, więc dalekich wycieczek nie dało się uskuteczniać.
Skurcze były co 7 minut, już od kilku godzin, więc zdecydowaliśmy, że Maciek pojedzie z Panną Lulu do logopedy, bo by jej lekcja przepadła, potem odwiezie ją do dziadków i wróci do mnie.
Zdążył w ostatniej chwili, żeby zawołać położną, że mam skurcze parte. Urodziłam na normalnym łóżku, bo na porodowe już bym nie doszła. Kwiatek, czyli Flora przyszła na świat o 17.25 i dostała 10 punktów.
Skurcze stały się w miarę regularne i takie trochę silniejsze... w końcu tak właśnie zaczął mi się poród Stacha. Postanowiliśmy wieczorem zadzwonić do moich rodziców, żeby już byli na miejscu i nie musieli się zrywać w środku nocy. Przyjechali, posiedzieliśmy chwilę... skurcze jakby ręką odjął. Zgłupiałam.
Kolejnego dnia od 9 mierzyłam czas między skurczami. Najpierw 10, potem 7, jak zdecydowaliśmy się wieczorem pojechać do szpitala były co 3 minuty. Ok, nie były zbyt silne, ale całkiem regularne. Ja bym może jeszcze chwilę poczekała, ale Maciek zadał mi pytanie: "co jeżeli poród zacznie się w domu?", odpowiedziałam: "dostaję skurczy partych, a ty musisz włożyć rękę i zbadać rozwarcie", bez zastanowienia mój mąż zaordynował: "dzwoń po rodziców". Oczywiście w szpitalu skurcze nagle złagodniały. Wróciliśmy do domu z mocnym postanowieniem, że dopóki nie odejdą wody nigdzie się nie ruszamy.
Od tamtego czasu nie liczyłam odstępów między skurczami i nie przejmowałam się nimi zbytnio, choć z tyłu głowy kołatała myśl: "to już pewnie dzisiaj". Minęły Święta, załapaliśmy się nawet na imprezę sylwestrową, choć ze względu na dzieciaki do domu wróciliśmy chwilę przed północą.
Widocznie córka chciała być o rok młodsza, choć przez to też później pójdzie do przedszkola. Podejrzewam, że przy dwójce starszego rodzeństwa nie miałaby problemu z tym, że będzie najmłodsza w grupie czy w klasie... najwyżej do szkoły pójdzie o rok wcześniej.
Nowy rok się zaczął, a tu nic. Termin był na 3 stycznia... i nic. Stach i Panna Lulu już byli na świecie, nie doczekali wyliczonego skrzętnie przez specjalistów terminu...
Czwartego nad ranem obudził mnie Stach, przyniosłam mu sok i położyłam się z powrotem do łóżka. Zrobiło mi się trochę mokro, ale wyśmiałam się w myślach, że pewnie znowu sobie coś ubzdurałam. Na szczęście podłożyłam sobie podkład jednorazowy do przewijania, bo jak za chwilę chlusnęło, to już nie miałam wątpliwości. Co prawda mogłam sobie poczytać, pozwolić Maćkowi i moim rodzicom się wyspać, ale w końcu go obudziłam i postanowiliśmy jechać do szpitala.
Tym razem nas przyjęli, przydzielili pokój, podłączyli pod KTG (które w momencie największego skurczu pokazywało zero, a skurcze pokazywało, jak nic się nie działo). W każdym razie akcja z wolna postępowała. Jak mnie odłączyli, to przypomnieliśmy sobie o starych dobrych metodach przyspieszania porodu, czyli chodzeniu po schodach i zwiedzaniu szpitala. Poza tym co było robić, nuda... a szpital niewielki, więc dalekich wycieczek nie dało się uskuteczniać.
Skurcze były co 7 minut, już od kilku godzin, więc zdecydowaliśmy, że Maciek pojedzie z Panną Lulu do logopedy, bo by jej lekcja przepadła, potem odwiezie ją do dziadków i wróci do mnie.
Zdążył w ostatniej chwili, żeby zawołać położną, że mam skurcze parte. Urodziłam na normalnym łóżku, bo na porodowe już bym nie doszła. Kwiatek, czyli Flora przyszła na świat o 17.25 i dostała 10 punktów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)