czwartek, 29 września 2011

Zawiniątko

W szpitalu zawijają dzieci bardzo ściśle, nie ma szans na najmniejszy ruch. Po powrocie do domu łapki zaczęły latać Pannie Lulu przed nosem. Niestety Panna Lulu nie jest jeszcze swoich łapek świadoma i nie wie, że sama odpowiedzialna jest za te natrętne machnięcia i uderzenia. Urodziła się z długimi pazurkami, więc szybko się podrapała po buzi. Podjęłam wyzwanie i zrobiłam jej manicure, choć to takie delikatne i trochę się bałam. Założyliśmy jej też niedrapki (na szczęście mieliśmy jedne takie malutkie).
Latające przy buzi rączki były jednak dla Panny Lulu stresujące. Czasami udało się nimi trafić do buzi i trochę possać, ale najczęściej po prostu przeszkadzały się skupić na jedzeniu i spaniu. Doszło do tego, że Panna Lulu potrafiła zasnąć jedynie zamotana w chuście, która okazała się prawdziwym błogosławieństwem. To mi dało do myślenia – Panna Lulu musi być bardziej skrępowana. W szkole rodzenia uczono nas, że niektóre dzieci (zwłaszcza te nerwowe) tego potrzebują i mimo, że awanturują się przy zawijaniu, potem są spokojniejsze. Pokazywano też jak to zrobić.  
Na początku opatulaliśmy ją w kocyki, ale szybko się z nich oswobadzała. Postanowiłam zawalczyć z łapkami i po kilku próbach udało mi się je w miarę opanować. Zawinęłam ją najpierw w pieluszkę tetrową, potem flanelową. Od razu zrobiła się bardziej spokojna, choć łapki za wszelką cenę próbowały się oswobodzić. Udało mi się ją uśpić już przy piersi, kolejnym razem na rękach bez potrzeby motania w chuście. Śpi też lepiej i kupy zaczęła ładniejsze robić:)  

wtorek, 27 września 2011

Baby chill out

Zdarzało mi się zamartwiać byle czym, płakać z byle powodu i dołować bez potrzeby. Dlatego bardzo bałam się baby blues, że będę do niczego i nie podołam roli. Maciek obiecywał mnie wspierać, mówił, że sobie poradzimy mimo to.
Ale na szczęście baby blues mnie na razie omija szerokim łukiem. Teoretycznie pojawia się 3-4 dni po porodzie, co jest związane ze zmianami hormonalnymi, a Pannie Lulu stuknął już równy tydzień. Mam więc nadzieję, że deprecha się nie pojawi.
Zamiast tego mam niesamowity baby chill out. Już od pierwszych chwil, kiedy Panna Lulu urodziła się owinięta pępowiną i teoretycznie mogłabym się martwić, wiedziałam, że wszystko będzie dobrze. Wstąpił we mnie jakiś fantastyczny, kojący optymizm i spokój. Miałam na początku problemy z laktacją, przez pierwsze dwa dni zupełnie nie produkowałam pokarmu, ale byłam przekonana, że moje piersi podołają wyzwaniu i chyba rzeczywiście laktacja zaczyna się normować. Panna Lulu nie jest aniołkiem i lubi sobie czasem popłakać (szczególnie w nocy). Wiem, że coś do mnie mówi, ale nie do końca rozumiem co. Wiem jednak, że musi upłynąć trochę czasu zanim się poznamy i oswoimy ze sobą, kiedy jej komunikaty zostaną bezbłędnie rozszyfrowane. Nie martwi mnie jej płacz, nie płaczę razem z nią, wiem, że nie dzieje jej się krzywda. Oczywiście nie zostawiam jej z tym, ale próbuję pomóc. Nie zawsze wychodzi, ale znamy się tak mało.
Mój spokój powoli udziela się też innym. Nie wyobrażam sobie, jak bardzo byłabym wściekła na babcię, która ze łzami w oczach proponowała mi 5 litrów bawarki na pobudzenie laktacji. Kiedyś szlag by mnie trafił, że histeryzuje zamiast mnie wspierać. Teraz łagodnym tonem wytłumaczyłam, że dziękuję, że bawarka jednak nie, że wszystko będzie dobrze.
Maciek też czuje się coraz bardziej pewnie. Na początku przejmował się, że nie rozumie o co Pannie Lulu chodzi, on jest taki analityczny:) Przekonałam go jednak chyba, że lepiej skupić się na poznawaniu niż przejmowaniu.
Niech mnie ten stan już nigdy nie opuszcza, jest mi z tym bardzo dobrze.       

sobota, 24 września 2011

Do startu gotowi, start!

Choć było kilka mrożących krew w żyłach chwil, wspominam moment wydania Panny Lulu na świat bardzo pozytywnie… ale od początku.
Oglądaliśmy sobie akurat serial o tematyce medycznej, kiedy poczułam, że robi mi się mokro (bynajmniej z powodu przystojnych lekarzy na ekranie). Zaczęły odchodzić wody. Był niedzielny wieczór i nawet zastanawiałam się, czy nie zostać do rana w domu, ale postanowiliśmy się jednak ruszyć... bo kto wie. Brzuch mi twardniał co chwila – wtedy jeszcze nie miałam pojęcia czym są skurcze porodowe, ale pomyślałam, że to może to właśnie to (o naiwności!!!).
Podjechaliśmy do wybranego wcześniej szpitala i zostaliśmy przyjęci – pierwsze „pobożne życzenie” zostało spełnione. Po badaniu okazało się, że żadnego rozwarcia nie ma, szyjka długa. Maćka odesłali do domu, mnie zatrzymali ze  względu na te wody. W nocy oczywiście oka nie zmrużyłam z podniecenia. Maluchy dziewczyn z sali, na której leżałam trochę popłakiwały – to mnie z kolei bardzo rozczulało, też już chciałam usłyszeć „skrzek” mojego pisklęcia.
Kolejnego dnia trochę zaczęło pobolewać, skurcze zrobiły się silniejsze, ale minimalnie, tak, że na KTG ich nie było widać. Nudno było w tym szpitalu jak cholera, a jedzenie okropne. Chodziłam po schodach i korytarzach najpierw sama, potem przyjechał Maciek i z nim, ale nic się nie działo i znowu go położne odesłały do domu.
Drugiej nocy postanowiłam się wyspać i nawet udało mi się zasnąć koło 21. Już o 1 nie spałam – musiałam odwiedzić toaletę, a potem ból był zbyt silny. Skurcze robiły się coraz mocniejsze. Polecam w takich przypadkach prysznic – jest ulga, choć może zrobić się słabo. Kilkakrotnie byłam badana, bo nie chciałam, żeby Maciek przyjeżdżał na ostatnią chwilę. Miał przecież rodzić ze mną, przytulać, masować, wspierać. Nad ranem, kiedy skurcze były już bardzo silne i bolesne (jednak nie jestem tak odporna na ból, jak myślałam) usłyszałam, że może wieczorem urodzę. Mimo wszystko, wiedziona przeczuciem zadzwoniłam do Maćka, żeby przyjechał. Udało mu się zdążyć na ostatnią godzinę i niestety o masowaniu nie mogło być mowy, choć ściskanie za rękę też trochę pomagało. Wsparł mnie psychicznie – to pewne.
Pod koniec było ciężko, co chwilę zapominałam jak oddychać. Położne ostrzegały, że się wykończę. Nawet pomyślałam sobie: „lepiej, żeby był chłopiec i nigdy nie musiał przeżywać tego co ja teraz”.
Zaczęły się skurcze parte, ale położna nie pozwoliła mi przeć. Szyjka się jeszcze nie rozwarła do końca. Nie mogłam tego opanować, a ona krzyczała, że nie mogę, że zrobię krzywdę dziecku. Już mi założyła wenflon… już mnie chciała wysyłać pod nóż… ale szyjka zrobiła co trzeba i mogłam przeć. Matko, jaka to była ulga. Panna Lulu pojawia się w ciągu dwóch skurczy partych parę minut przed 9 rano.
Urodziłam naturalnie, bez wywoływania, bez znieczulenia, bez nacięcia (miałam lekkie pęknięcie, a to podobno zdecydowanie zdrowsze i szybciej się goi), w ciągu około 7 godzin w ostatnim dniu 38 tygodnia ciąży. Po porodzie Panna Lulu znalazła się na moich piersiach… taka maleńka:)
Prawie jak w bajce... a bajka dopiero się zaczyna...

środa, 21 września 2011

Panna Lulu

Pojawiła się na świecie wczoraj rano... maleńka dziewczynka.
Nie mogę się na nią napatrzeć... cudowna.

Relacja z niesamowitego wydarzenia jakim było wydanie Lulu na świat, po wyjściu ze szpitala :D

piątek, 16 września 2011

Pobożne życzenia dotyczące porodu

Prowadząca pani Magda na jednych z zajęć szkoły rodzenia podkreślała, żeby nie nazywać planu porodu „planem porodu”, bo w momencie ingerencji medycznej w naturalny bieg spraw personel przestanie się z nim liczyć. Bo jeżeli poród będzie fizjologiczny, to jest jeszcze jakaś szansa żeby coś od tego personelu wyegzekwować.
Ostatnio wyszło rozporządzenie Ministra Zdrowia dzięki któremu rodząca może się na coś nie zgodzić. Tylko, że personel się nie pyta i trzeba być czujnym i twardym trzeba być, żeby się nie dać zastraszyć. Ale jak tylko jest jakaś ingerencja (na przykład znieczulenie, o cesarce nie wspominając), to rozporządzenie nie działa i można się w nos ugryźć.
Ale ja wierzę w to, że w moim przypadku poród będzie całkowicie naturalny. Mam przygotowany plan – nie plan i na razie mam głębokie przekonanie, że zgodnie z planem pójdzie. Pewnie jestem naiwna, ale… pozytywne nastawienie… samospełniające się proroctwa… itp.:)
Plan powstał na podstawie spisu ze strony ekomama.pl. Nie będę przytaczać w całości moich wypocin, z grubsza zależy mi:
- przede wszystkim, żeby rodzić w szpitalu, który sobie wybraliśmy (porodówka jest tam mała, więc jak będzie dużo rodzących to mnie odeślą) – podobno są tam super położne, które dbają, żeby wszystko szło naturalnie
- rodzić aktywnie, czyli mieć swobodę ruchu i samemu wybierać sobie najwygodniejsze pozycje, a także móc jeść i pić podczas porodu,
- nie chcę, żeby mi wywoływali poród, jest kilka naturalnych metod (jedna bardzo przyjemna) i można samemu przyspieszyć rozwój wypadków,
- nie chcę znieczulenia, jestem dosyć odporna na ból i jak mnie nie naszprycują oksytocyną, to powinno być ok. - kobiety przez tysiące lat rodziły bez znieczulenia!
- mam nadzieję, że nie będzie żadnych nacięć (to jest najmniej prawdopodobne, ale zawsze można pomarzyć), już o cesarskim cięciu nie wspominając – boję się tego jak ognia,
- kontakt z dzidziołkiem mam niby zagwarantowany ustawowo – 2 godziny po porodzie, ale oczywiście niczego nie można być pewnym,
- byłoby super gdyby mi pomogli karmić piersią i nie dokarmiali butlą – z tym jest podobno naprawdę ciężko.

Najważniejsze, że Maciek będzie ze mną, będzie mnie wspierał i masował (jak go w szkole rodzenia nauczyli :) i będzie czuwał, żeby szło zgodnie z planem.

środa, 14 września 2011

Pocztówki z PRL-u – odc. 2 – poród

Dawno temu, w odległej galaktyce… urodziła się dziewczynka, której jakiś czas temu zachciało się pisać blog. Dzisiaj publikuję list mojej mamy do taty, który tuż przed moim urodzeniem wyjechał na zachód „zarobić na dziecko”. W liście oczywiście relacja z porodu.


Kochany Guziczku, ojcze ślicznej (ponoć) Magdy!

Nareszcie zostaliśmy rodzicami!!! Magda Ewa urodziła się 14.IX. w czepku (!!!) o godz.11.15. Zaczęła się rodzić poprzedniego dnia o godz. 22.00. Trwało to więc aż 13 godzin i 15 minut. Dała mi w kość i to solidnie, ale i tak jestem bardzo szczęśliwa, a Ty?
Zacznę od relacji porodowych – czyli wszystko chronologicznie. Byłam już lekko podłamana, bo nic się nie działo i jeszcze rano 13 .IX. badała mnie dr Ł. twierdząc, że nic. Naszykowałam się psychicznie na następny tydzień w szpitalu i skóra mi cierpła na myśl co Ty przeżyjesz!!!
O 22.00 chwyciły mnie pierwsze skurcze, a o pierwszej w nocy zgłosiłam się do położnej. Akurat tej nocy „zestaw” lekarsko-pielęgniarski był fatalny (zdążyłam się zorientować przez te 4 dni, które już tu spędziłam). Dr Ł. na dyżurze nie było. Wyobraź sobie, ze jedyne co mi zrobili to lewatywę (nic takiego – już się nie boję) i posłali do pokoju przedporodowego – lekarz nawet mnie nie zbadał. Wszyscy poszli spać, a ja już od drugiej miałam skurcze co 5 minut.
Oddychałam zgodnie ze wskazówkami wyniesionymi ze szkoły rodzenia i tylko to mnie jakoś „trzymało”. Skurcze były paskudne, bo także krzyżowe – do rana miałam skorupę zamiast ust! O 6.00 rano podczas obchodu pielęgniarek zaczęłam się awanturować, że nie badał mnie żaden lekarz, a ja już mogę mieć pełne rozwarcie! Zbadała mnie położna i stwierdziła, że jeszcze nie czas (rozwarcie było na dwa palce). Od 7 rano wszystko się cudownie odmieniło w sensie opieki – przyszły nowe położne i co najważniejsze – dr Ł.! Najwięcej zawdzięczam jej i położnym, a także Halinie (koleżanka Grażyny, która jak się okazało pracuje w tutejszym laboratorium i z dr Ł. i całym personelem jest na "ty"). 
Od razu zebrał się przy mnie cały sztab, pomedytowali i do roboty! Dr Ł. Była fantastyczna!!! Przebili mi pęcherz (męczyłabym się kilka godzin dłużej), dali specjalne leki na wywołanie skurczów partych, przeszłam ostry trening wypierania (o szczegółach powiem Ci już w domu). Rodziłam w fotelu fantastyczny), ale z dużym trudem wypierałam, tak że w końcu pomogli mi wypychając w odpowiednim momencie Magdę. Za główka, która przeżynała się z takim trudem wyślizgnęło się ciałko, potem łożysko.
Poród jest przeżyciem z pogranicza jawy i koszmaru i całe szczęście, ze z biegiem czasu można o nim zapomnieć. Nie wierzę w łatwe porody bez dania z siebie nawet jęku. Już samo parcie jest praca tak ciężką, ze trzeba sobie pomagać głosem. Ale nie krzyczałam!!!
Wracając do opowieści. Dr Ł. mnie na koniec artystycznie zszyła w asyście młodego lekarza, który uczył się jak to po mistrzowsku robić. A było co zszywać. Trwało to 1,5 godziny! Pęknięta szyjka (macicy), rozcięte krocze! Trochę mnie ta Magda pokancerowała!!!
Jeszcze przed urodzeniem, jak już widać było główkę dowiedziałam się, że dziecko rodzi się w czepku (ciekawe jakie szczęście ją czeka?) i jest owłosiona (główka) na czarno. Potem mi ją pokazali ze słowami zachwytu jaką piękną córkę urodziłam. Najpierw zobaczyłam ją od strony pupy stwierdzając płeć, potem z boku. Wrzeszczała strasznie i miała pomarszczona buzię, czarną bujną czuprynę, długie rzęsy, oczy granatowe, a ciałko fioletowo-różowe. Nie byłam olśniona! Nie zauważyłam też żadnego podobieństwa do nas! Pogłaskałam ja po policzku, a ona w bek!
Magda urodziła się dość potężna jak na dziewczynkę – 3,400 kg i 54 cm długości!!! Wszystko jest z nią ok (przed chwila informował mnie o tym lekarz), a jedyną cechą przenoszenia jest sucha skóra (ponoć to jest bez znaczenia).
Magdę widziałam przed godziną (dzieci pokazują tylko raz dziennie i zza szyby, a ja tak bardzo chciałabym ja dotknąć i dokładnie obejrzeć). Cała była obaduchana w pieluszkę i tylko widać jej było pyszczek – sprawiała wrażenie raczej drobnej! Czupryna faktycznie czarna i gęsta, oczy tym razem miała zamknięte, „usta w ciup”. Coś się we mnie zakołatało, ale w dalszym ciągu nie widzę tej oszałamiającej urody, która usprawiedliwiałaby słowo ”śliczna”. Jak więc widzisz nie stałam się zwariowana matką.
Po południu dostałam list od obu Mam – Babć (przychodziły codziennie i zarzucały mnie jedzeniem). Twoja mama przyniosła kwiaty od Ciebie, ale zostały mi tylko z daleka pokazane. Ciekawe czy Twoja Mama (i cała Twoja rodzina) pogodziła się z faktem, że to dziewczynka!!! A Ty co powiesz na córeczkę – czy nie jesteś w głębi duszy rozczarowany?!! Nie bądź proszę – Magdusia na pewno będzie za Tobą przepadać (tak jak ja za swoim ojcem).
To już 24 godziny po porodzie a ja jeszcze nie mam pokarmu – zanosi się na karmienie butelka. Przerażona jestem także kondycja – dzisiaj wstałam i stwierdziłam, że chodzenie to bardzo trudna sztuka!!!
Jak to dobrze, ze już za 2 tygodnie wracasz i będziemy wszyscy troje razem.
Całuję Cię mocno, kocham bardzo i już jestem zazdrosna o swoja córkę (czy nie zajmie u Ciebie pierwszego miejsca przede mną?).

Joliczek

P.S. List krótki, jak na moje możliwości, ale jestem bardzo zmęczona.

niedziela, 11 września 2011

Paczka z Ameryki

Historia paczek z Ameryki sięga okupacji niemieckiej w Wilnie. Wtedy to moja prababcia uratowała żydowską dziewczynkę, która zapukała do jej drzwi, gdy zorientowała się, że hitlerowcy zabierają jej rodzinę. Żydowska dziewczynka została wywieziona przez moją prababcię na wieś i tam przetrwała na papierach mojej babci do końca wojny. Kiedy moja rodzina zdecydowała, że nie zrzeknie się polskiego obywatelstwa i woli opuścić ukochane Wilno, niż mieszkać w Związku Radzieckim, uratowana dziewczynka pojechała wraz z nią. Pierwszy przystanek był w Białymstoku, ale to było zbyt blisko granicy, potem zrównana z ziemią Warszawa, a potem Łódź. Tu wysiedli, mając za cały dobytek tylko kilka tobołków, i osiedli. W Łodzi było wiele pustych mieszkań, więc szybko znaleźli sobie miejsce. Moja babcia Mysia (tak ją nazwałam w dzieciństwie i tak ją nazywam do dziś) i Maryśka (uratowana dziewczynka) miały kilkanaście lat i zostały serdecznymi przyjaciółkami.
Maryśka wyjechała potem z mężem do Ameryki i świadoma polskiej PRL-owskiej biedy zaczęła słać paczki - ciuchowe. Nie za bardzo wiadomo dlaczego śle je do dziś. Pewnie z przyjaźni i z wdzięczności, chociaż moja babcia trochę na nie narzeka. Problem polega na tym, że Amerykanie mają nie za dobry gust i większość ciuchów niekoniecznie nam się podoba. Babcia sobie jeszcze coś wybierze, moja mama rzadziej, a ja – raczej nie bardzo. Kilka rzeczy było naprawdę fajnych, ale dosłownie kilka. Babcia oddaje większość różnym organizacjom dobroczynnym.
Moja babcia utrzymuje z przyjaciółką kontakt, piszą do siebie listy, czasem telefonują. Maryśka ma wnuczkę w moim wieku (kiedyś nawet korespondowałyśmy, ale jakoś nam nie szło) i okazało się, że Jessica też jest w ciąży i też będzie rodzić we wrześniu. Obie przyjaciółki bardzo się ucieszyły, że w tym samym czasie zostaną prababciami. Maryśka oczywiście od razu zaplanowała, że wyśle paczkę z ubrankami dla dzidziołka.
Paczka właśnie doszła i ku mojemu zaskoczeniu, ciuszki są prześliczne i nowe (większość przesyłanych przez Maryśkę rzeczy była w mniejszym lub większym stopniu używana). Byłam przekonana, że dostanę jakieś sztuczności, całe w kokardkach i innych dziwactwach, a tu czysta bawełna w dodatku w kolorach unisex… super. Rozmiary i mniejsze i większe – praktycznie. To bardzo miłe z jej strony… dziękuję Marysiu :)  


piątek, 9 września 2011

Meloman(ka)

Ostatnio byliśmy na koncercie zaprzyjaźnionego zespołu. W ciąży starałam się unikać tak głośnej muzyki, bo podobno niezbyt dobre to dla maleństwa, ale raz na jakiś czas chyba można. Byłam przekonana, że dzidziołek będzie wierzgał pod wpływem dźwięku i drgań… a tu nic, dzidziołek słucha… widać się dzidziłkowi podoba… dobra muzyka :) Na weselu też słuchał i w filharmonii. Tylko w kinie czasem się kręci, zwłaszcza jak temat jest ponury i towarzyszy mu muzyka podtrzymująca ten nastrój. Pamiętam dzikie harce na „Sali samobójców”, to był pierwszy film na którym dzidziołek już podobno słyszał. Możliwe, że to jednak tylko reakcja na moje odczucia – film trzymał w napięciu.
W domu i samochodzie słucham głównie RMF Classic – nie dlatego, że muzyka poważna dobra podobno dla dziecka, ale dlatego, że lubię. Wydaje mi się jednak, że najczęściej jest trochę za cicho, żeby dzidziołek coś słyszał (jakby wsadzić głowę do wiadra napełnionego wodą, to by się nie usłyszało). Mam jednak nadzieje, że ta stacja będzie go uspakajała kiedy już opuści przyjazne środowisko maminego brzucha. Podobno uspokaja też czytanie dziecku tego samego przed porodem i po. Obawiam się jednak, że na głos dzidziołek słyszał jedynie czytane przez Maćka na głos „Akwarium” Suworowa – książka o szkoleniu funkcjonariuszy GRU… hmmm… wyrodni rodzice? 
Problemów ze słuchem raczej nasze dziecko nie ma (oczywiście przyszło mi to do głowy – przewrażliwiona matka), bo mu się zdarza reagować na mój głos. Kiedyś go tak zdziwiłam jakimiś zdaniem wypowiedzianym po dłuższej chwili ciszy, że przestał czkać.
Zakładam więc, że dzidziołek jest melomanem. Raczej po tatusiu, bo mamusi słoń nadepnął na ucho. Mam tylko nadzieję, że mu nie spaczę gustu „śpiewaniem” kołysanek.

środa, 7 września 2011

Pieluszkowo

Jak już zdecydowaliśmy, że będziemy mieli pralkę (do tej pory woziliśmy pranie do rodziców, albo prałam w ręku) i znaleźliśmy dla niej miejsce w naszym małym domku, to postanowiłam zagłębić się w temat pieluszek wielorazowych. Z jednej strony – bo ekologicznie, bo jedno dziecko produkuje około półtorej tony pieluszkowych śmieci (przy używaniu jednorazówek), a z drugiej… bo to takie śliczne:). Dałam się uwieść zabiegom marketingowym, ale tylko na początku, potem znalazłam sporo informacji, które tylko potwierdziły moje początkowe zachwyty.


Pieluszki wielorazowe są zdrowsze bo nie zmieniają temperatury po „napełnieniu”. Jednorazówki podwyższają miejscowo temperaturę o 1-2 stopnie (nie ma wentylacji), co może być niebezpieczne szczególnie dla chłopców (nie przez przypadek jądra są na wierzchu – mają się chłodzić). Nie wiadomo jeszcze jaki ma to wpływ na późniejszą płodność mężczyzn – ci wychowani na pieluchach jednorazowych dopiero zaczynają wchodzić w odpowiedni wiek (poza tym podejrzewam, że koncerny pieluszkowe skutecznie blokują takie badania). Często też chemia zawarta w jednorazówkach uczula dzieci i wysusza skórę. W pieluszkach wielorazowych dziecko znacznie szybciej czuje wilgoć (choć jest sporo nowoczesnych rozwiązań, które utrzymują ją z dala od skóry) i wielu rodziców tego właśnie się boi. Ja jednak widzę dobre strony – dziecko uczy się komunikować, że ma mokro, przez co krócej jest narażone na kontakt ze swoimi siuśkami i, co znacznie bardziej niebezpieczne – kupką.
Dzięki pieluszkom wielorazowym dziecko dużo szybciej uczy się korzystać z nocnika. Kiedyś rozmawiałam o pieluszkach z moją mamą, opowiadałam jej jakie to fajne i niektóre patenty wystarczą do końca okresu pieluchowania, czyli tak do końca 2 lub nawet 3 roku życia. Na co moja mama zrobiła wielkie oczy ”Coooo… 2 lata? … ja ci wyjęłam pieluchę jak skończyłaś rok, kilka razy zlałaś się w majtki, a potem ładnie robiłaś wszystko do nocnika”. To dopiero była motywacja żeby uczyć dziecko korzystania z nocnika – niechęć do prania i prasowania pieluszek:)
Kolejna sprawa to ekonomia – to ona mnie w ostateczności przekonała. Oczywiście są pieluszki bardzo drogie, w sumie droższe niż trzyletnie używanie jednorazówek, poza tym – wydatek na raz, ale ja wybrałam zestaw zdaję się najtańszy. Są bowiem trzy rodzaje pieluszek wielorazowych:
- All-in-one, czyli wszystko w jednym – wyglądają i zachowują się jak jednorazówki, tylko że po użyciu wrzuca się je do pralki. Te są najdroższe między innymi dlatego, że trzeba ich najwięcej kupić.
- Kieszonki – mają warstwę zewnętrzną (nieprzepuszczalną) i wewnętrzną trzymającą wilgoć z dala od ciała dziecka (najczęściej polarową). Do środka kieszonki wkłada się pieluszki składane lub wkłady chłonne (kupowane osobno). Trzeba je zmieniać co kilka siknięć i po każdej „grubszej sprawie”.
- Pieluszki składane lub formowane – tu zaliczana jest popularna tetra, ale też pieluszki z bawełny organicznej, flanelowe, muślinowe i z mikrofibry. Ja wrzucam też do tego worka również wkłady chłonne, które można stosować identycznie jak pieluszki składane. Pieluszki takie potrzebują tak zwanego otulacza, czyli specjalnych majtek, które nie przepuszczają wilgoci na zewnątrz.
Decydując się na pieluszki wielorazowe dobrze od razu kupić trochę dodatkowych akcesoriów. Bibułki higieniczne stosuje się w celu łatwego usunięcia z pieluszki kupki. Są one biodegradowalne, więc wraz z zawartością mogą wylądować w toalecie. Dodatek antybakteryjny – przydaje się do prania ubrudzonych pieluch, można to robić przy niższych temperaturach (nawet 40 stopniach) i nie przejmować się zarazkami nawet piorąc pieluchy razem z ubrankami (bo tak właśnie się je teraz pierze – bez gotowania i innych upierdliwych zabiegów). Ja kupiłam jeszcze worek na zużyte pieluchy, który będę mogła zabierać ze sobą podczas wyjść z domu. Oczywiście gadżetów jest całe mnóstwo – w końcu pieluchy wielorazowe robią się modne – ale tak jak przy wszystkim, proponuję zachować umiar.
Dość długo zastanawiałam się co kupić, czytałam o rodzajach pieluszek, wchodziłam na strony producentów i sugerowałam się opiniami użytkowników. Zestaw, na który zdecydowałam się na początek wygląda tak:
- 4 otulacze – 2 dla najmniejszych dzieciaków (3-6kg) i 2 „rosnące z dzieckiem” – dzięki systemowi nap możliwa jest regulacja wielkości otulacza
- 10 pieluch tetrowych (tetra niebielona – bardziej ekologiczna)
- 20 małych ręczniczków (IKEA) – polecanych jako wkłady na wielu pieluszkowych stronach
- 6 wkładów chłonnych, które będą szczególnie przydatne w nocy i podczas wyjść
- worek na zużyte pieluchy
- bibułki higieniczne – 2 opakowania
- dodatek antybakteryjny do prania – 2 opakowania
Zapłaciłam za wszystko około 400 zł (tyle mniej więcej wydałabym na jednorazówki na jakieś 3 miesiące) i większość posłuży mi do końca okresu pieluchowania. Z pewnością będę musiała dokupić bibułki i proszek antybakteryjny, ale teoretycznie reszta powinna wystarczyć. Z pewnością będę chciała mieć jeszcze jakieś otulacze, może nawet zdecyduję się na kieszonki… bo one są takie śliczne :)

poniedziałek, 5 września 2011

Warsztaty w Nieszawie, czyli analiza snów


Takie cuda mi się śnią… a ponieważ sny w ciąży są specyficzne, o snach postanowiłam napisać. Było więc tak: Maciek kupił bilety w PKP do Nieszawy, gdzie miały się odbyć warsztaty medytacyjne. Ciekawe czy byśmy dojechali, gdyby to było naprawdę :) ostatnio PKP nie rozpieszcza pasażerów. Niestety jedyny dostępny termin wypadał w moje urodziny i byłam niezadowolona. Wytłumaczyłam sobie jednak, że imprezę przełożę, a warsztaty mogą być fajne. A potem mi się przypomniało, że jestem w ciąży, że już mi się termin zacznie i mogę w każdej chwili rodzić, a w Nieszawie niekoniecznie. Jeszcze we śnie Nieszawę zlokalizowałam na zachodzie Polski (po przebudzeniu sprawdziłam i okazało się, że jest całkiem niedaleko – między Włocławkiem a Toruniem, pewnie przejeżdżam tędy jadąc nad morze, stąd mi się ta nazwa przypałętała).
Z tymi snami przeszłam już kilka etapów i chyba miał rację Jung, który twierdził, że sny odzwierciedlają nasze obawy. Pamiętam niewiele snów niezwiązanych z ciążą i dzieckiem, widocznie te kwestie bardzo głęboko tkwią w mojej podświadomości. Maćkowi też się czasem śni maleństwo, też trochę przeżywa.
Na początku ciąży śniły mi się różne sytuacje zagrożenia: że jadę samochodem i mam wypadek, albo płynę łódką, która się wywraca. Oczywiście za każdym razem budziłam się zlana potem. Takie sny minęły mi po zakończeniu pierwszego trymestru, widocznie świadomość spadku zagrożenia utraty ciąży podziałała.
Potem miewałam sny o dziecku, że już jest na świecie, ale nie potrafię sobie z nim radzić. W jednej z historii zostawiłam malucha na suszarce do prania ustawionej na trawniku przed blokiem i gdzieś sobie poszłam. Blokowisko było duże i nie mogłam potem dziecka znaleźć. Obudziłam się z odczuciem że jestem wyrodną matką.
Tylko jakoś porodu się nie boję… jeszcze. W snach jest łagodnie, krótko, bezboleśnie… tylko potem okazuję się wyrodną matką :( 

piątek, 2 września 2011

Porównania

Pomyślałam sobie, że dobrze by było porównać pewne rzeczy z przeszłości z tym, co jest teraz. Dlatego dzisiaj odpowiadam na te same pytania, na które w poprzednim poście odpowiadała moja mama.  



Co w dzisiejszych czasach znaczy być w ciąży ?
To doświadczenie bardzo prywatne, nie sądzę, żeby ktoś zdecydował się na dziecko ze względów patriotycznych (np. żeby miał kto zarobić na naszą emeryturę). Dla tych, którzy świadomie zdecydowali się na dziecko i bez problemu zaszli w ciążę jest to wielka przygoda. W wielu przypadkach ciąża przeżywana jest przez obojga partnerów: razem chodzą na badania (szczególnie USG), do szkoły rodzenia, powszechne są porody rodzinne.
Są też ci, dla których ciąża jest tylko problemem, wiąże się to w dużej mierze z nieświadomości „jak to się robi”. Na początku ciąży przeglądałam kilka for internetowych na te tematy, niestety zdarzały się pytania typu: „czy od pocałunku mogę zajść?”. Brak wychowania seksualnego w szkołach to coraz większy problem, zwłaszcza, że rodzice się nie kwapią, żeby uświadamiać dzieci.
Druga strona medalu, to pary, które mimo najszczerszych chęci mają problemy z zajściem w ciążę. Nie wiem czy te problemy dotyczą w szczególności naszego pokolenia. W pokoleniu naszych rodziców raczej się o tym nie słyszało, albo po prostu informacje tak łatwo się nie rozprzestrzeniały, nie było też tylu metod leczenia bezpłodności. Chwała medycynie za te metody, bo dla wielu jest to szansa na szczęśliwe rodzicielstwo.

Jakie są zakazy? co specjaliści mówią o alkoholu i papierosach?
Palenie jest zakazane, zarówno czynne jak i bierne. Alkohol niby też, ale niektórzy mówią, że na lampkę wina można sobie pozwolić. Ja sobie pozwalam na pół, bardzo rzadko. Podobno czerwone wino w niewielkich ilościach jest zdrowe, tego się trzymam. Problem polega na tym, że tak naprawdę nie do końca wiadomo jakie mogą być konsekwencje.
Dodatkowo jest cała lista produktów żywnościowych i napojów, których jeść i pić się nie powinno, zakazy dotyczące niektórych aktywności fizycznych, no i oczywiście nie wolno ćpać    

Czy sugeruje się jakąś dietę?
Nie wolno się odchudzać. Kiedyś panowało przekonanie, że należy „jeść za dwojga”, teraz „dla dwojga”. W związku z tym dziewczyny trochę bardziej dbają o linię i nie objadają się byle czym pod pretekstem ciąży. Jest kilka zakazów i sporo zaleceń. Przede wszystkim powinno się jeść zdrowe produkty, dużo owoców i warzyw, a także ryby morskie (z tym mam największy problem).
Faszeruje się też te biedne ciężarne tabletkami – witaminowymi suplementami diety. Na początku ciąży się nad tym nie zastanawiała, tylko łykałam, jak mi kazano, ale teraz sobie myślę, że trochę bez sensu. Wystarczy bardziej kontrolować dietę i można się bez tego obyć, zwłaszcza, że związki zawarte w tabletkach kiepsko się wchłaniają. Przez całą ciążę miałam bardzo dobre wyniki badań, więc pewnie mogłabym je sobie odpuścić.  

Jakie badania się teraz robił?
Całe mnóstwo badań. Co miesiąc jestem kłuta… okropieństwo. Ale przynajmniej przez ciążę przestałam bać się strzykawek i mdleć na ich widok. Przyzwyczajenie robi swoje. Pewnie to i potrzebne, ale jak się ma dobre wyniki, to powinni trochę odpuścić. Poza tym USG – można sobie popatrzeć na dzidziusia, bardzo to fajne. Diagnozuje też wiele ciężkich schorzeń, którym często można zapobiec już w życiu płodowym – chwała medycynie, po raz kolejny.   

Jak to jest z pracą w ciąży?
W dzisiejszych czasach nie jest trudno o zwolnienie lekarskie w czasie ciąży i dużo dziewczyn z tego korzysta. Niby ciąża to nie choroba, ale wiele się zmienia i niektórych prac po prostu nie powinno się wykonywać. Niby pracodawca powinien przesunąć ciężarną na bardziej bezpieczne stanowisko, ale nie zawsze jest taka możliwość.
Ciąża nie jest zbyt miło postrzegana przez pracodawców. Sama spotkałam się na jednej z rozmów kwalifikacyjnych z pytaniem ”czy zamierza pani w najbliższym czasie założyć rodzinę? Bo my szukamy perspektywicznych pracowników”. Oczywiście pytanie nieetyczne, w ogóle potencjalny pracodawca nie ma prawa go zadać, ale jak tu się o to kłócić na rozmowie kwalifikacyjnej.   
Oczywiście wszystko zależy od miejsca pracy – są takie przyjazne przyszłym mamom i mamom w ogóle. Chociaż wydaje mi się, że cały czas pokutuje przekonanie, że kobieta posiadająca potomstwo jest mniej efektywna, częściej bierze zwolnienia, mniej skupia się na pracy – eksperci twierdzą, że to bzdura, ale w dalszym ciągu bywają problemy z powrotem mam do życia zawodowego.

Czy są udogodnienia dla kobiet w ciąży?
Niby są, bo kasy pierwszeństwa i miejsca parkingowe dla rodzin z dziećmi. Jednak w praktyce nie jest tak różowo. Najczęściej kasy pierwszeństwa są najbardziej oblegane. Jakoś nie chce mi się przepychać w wąskich przejściach i niby co? mam zażądać, żeby ktoś opróżnił dla mnie taśmę? Wolę już odstać swoje. Raz mi się zdarzyło z tego skorzystać, ale dlatego że miałam mało rzeczy. Nie spotkałam się też z jakąś szczególną wrażliwością ze strony społeczeństwa, ze dwa razy mnie ktoś przepuścił w kolejce – to wszystko. Na szczęście mam jeszcze siłę stać.
Z kolei miejsca parkingowe dla rodzin z dziećmi są tylko w niewielkiej ilości miejsc i do niedawna nawet nie wiedziałam, że mogę z nich korzystać. W większości marketów są tylko miejsca dla niepełnosprawnych, a tu się ciężarna nie kwalifikuje.

Jak jest z wyprawką?
Z wyprawką jest zupełnie odwrotnie niż w PRL-u. Kiedyś nie było nic, teraz jest zdecydowanie za dużo. Jesteśmy ze wszystkich stron bombardowani reklamami i zapewniani, że ten oto produkt jest absolutnie niezbędny. Trzeba zachować umiar i sprawę wyprawki dokładnie przemyśleć. Dobrze przejąć lub pożyczyć większą jej część od dzieciatych koleżanek. Przede wszystkim jest to zdrowe dla dziecka – rzeczy wielokrotnie prane nie zawierają już chemikaliów związanych z procesem produkcji.

Jak się teraz ubierają ciężarne?
Jest bardzo duży wybór ciuchów. Ubrania ciążowe dostępne prawie w każdej większej sieciówce, w Internecie i w specjalnych butikach. Z drugiej strony normalne rzeczy bywają na tyle luźne lub rozciągliwe, że da się je nosić w ciąży. Ja kupiłam sobie ciążowe spodnie i legginsy, w bluzki mieszczę się dzianinowe, takie dla normalnych kobiet.
Kiedyś brzuszek ukrywano, teraz dziewczyny starają się go eksponować. Ciąża nie jest już jakimś społecznym tabu. Moja babcia się nieco bulwersuje, że tak „z brzuchem na wierzchu” chodzę… ale jakoś mnie to nie przekonuje.

Czego uczą w szkole rodzenia?
Chodzimy do bardzo fajnej szkoły rodzenia, niby jest tu sporo teorii, ale przekazanej w bardzo przystępny sposób. Poza tym prowadzące też są trochę eko, więc nie ma zgrzytów ideologicznych. Jakoś mnie nie przekonują te szkoły, w których maluje się buźki na brzuchach ciężarnych. A uczą chyba mniej więcej standardowo wszędzie: oddychania przeponowego, pielęgnacji noworodka i opowiadają o porodzie. Mama mówiła, że podczas szkoły rodzenia kazano jej napinać kolejne partie mięśni, nas raczej uczą rozluźniania i relaksu.    

Jakie panują przesądy ciążowe?
Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, nie jestem przesądna. Chyba szczególnie się nie zmieniły przez te wszystkie lata. Mnie tylko dopadają przesądy dotyczące płci, ale już nie pytam na jakiej podstawie ktoś mówi: będzie chłopak, a na jakiej: będzie dziewczyna.