sobota, 24 września 2011

Do startu gotowi, start!

Choć było kilka mrożących krew w żyłach chwil, wspominam moment wydania Panny Lulu na świat bardzo pozytywnie… ale od początku.
Oglądaliśmy sobie akurat serial o tematyce medycznej, kiedy poczułam, że robi mi się mokro (bynajmniej z powodu przystojnych lekarzy na ekranie). Zaczęły odchodzić wody. Był niedzielny wieczór i nawet zastanawiałam się, czy nie zostać do rana w domu, ale postanowiliśmy się jednak ruszyć... bo kto wie. Brzuch mi twardniał co chwila – wtedy jeszcze nie miałam pojęcia czym są skurcze porodowe, ale pomyślałam, że to może to właśnie to (o naiwności!!!).
Podjechaliśmy do wybranego wcześniej szpitala i zostaliśmy przyjęci – pierwsze „pobożne życzenie” zostało spełnione. Po badaniu okazało się, że żadnego rozwarcia nie ma, szyjka długa. Maćka odesłali do domu, mnie zatrzymali ze  względu na te wody. W nocy oczywiście oka nie zmrużyłam z podniecenia. Maluchy dziewczyn z sali, na której leżałam trochę popłakiwały – to mnie z kolei bardzo rozczulało, też już chciałam usłyszeć „skrzek” mojego pisklęcia.
Kolejnego dnia trochę zaczęło pobolewać, skurcze zrobiły się silniejsze, ale minimalnie, tak, że na KTG ich nie było widać. Nudno było w tym szpitalu jak cholera, a jedzenie okropne. Chodziłam po schodach i korytarzach najpierw sama, potem przyjechał Maciek i z nim, ale nic się nie działo i znowu go położne odesłały do domu.
Drugiej nocy postanowiłam się wyspać i nawet udało mi się zasnąć koło 21. Już o 1 nie spałam – musiałam odwiedzić toaletę, a potem ból był zbyt silny. Skurcze robiły się coraz mocniejsze. Polecam w takich przypadkach prysznic – jest ulga, choć może zrobić się słabo. Kilkakrotnie byłam badana, bo nie chciałam, żeby Maciek przyjeżdżał na ostatnią chwilę. Miał przecież rodzić ze mną, przytulać, masować, wspierać. Nad ranem, kiedy skurcze były już bardzo silne i bolesne (jednak nie jestem tak odporna na ból, jak myślałam) usłyszałam, że może wieczorem urodzę. Mimo wszystko, wiedziona przeczuciem zadzwoniłam do Maćka, żeby przyjechał. Udało mu się zdążyć na ostatnią godzinę i niestety o masowaniu nie mogło być mowy, choć ściskanie za rękę też trochę pomagało. Wsparł mnie psychicznie – to pewne.
Pod koniec było ciężko, co chwilę zapominałam jak oddychać. Położne ostrzegały, że się wykończę. Nawet pomyślałam sobie: „lepiej, żeby był chłopiec i nigdy nie musiał przeżywać tego co ja teraz”.
Zaczęły się skurcze parte, ale położna nie pozwoliła mi przeć. Szyjka się jeszcze nie rozwarła do końca. Nie mogłam tego opanować, a ona krzyczała, że nie mogę, że zrobię krzywdę dziecku. Już mi założyła wenflon… już mnie chciała wysyłać pod nóż… ale szyjka zrobiła co trzeba i mogłam przeć. Matko, jaka to była ulga. Panna Lulu pojawia się w ciągu dwóch skurczy partych parę minut przed 9 rano.
Urodziłam naturalnie, bez wywoływania, bez znieczulenia, bez nacięcia (miałam lekkie pęknięcie, a to podobno zdecydowanie zdrowsze i szybciej się goi), w ciągu około 7 godzin w ostatnim dniu 38 tygodnia ciąży. Po porodzie Panna Lulu znalazła się na moich piersiach… taka maleńka:)
Prawie jak w bajce... a bajka dopiero się zaczyna...

4 komentarze:

  1. Gratuluję! Mamie, Tacie i Maleństwu..! Nie ma to jak pozytywny poród :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam czytać o takich fantastycznych przeżyciach. Pięknie się czytało :).

    OdpowiedzUsuń
  3. ciesze sie ze sie obylo bez interwencji :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tym że ta bajka to raczej Shrek niż "Piękna i Bestia" - bo i śmiesznie, i strasznie czasami. I zupełnie nie wiadomo, czego się spodziewać. Ale w ostatecznym rozrachunku - wiadomo: długo i szczęśliwie:-))) Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń