wtorek, 22 kwietnia 2014

Panna rezolutna

Się panienka rozgadała. Kiedyś moja przyjaciółka powiedziała, że Panna Lulu będzie gadatliwa, bo musi przecież wypełnić lukę jaką tworzymy z Maćkiem swoim brakiem gadulstwa. I wypełnia, zwłaszcza przed snem:)
Panna Lulu zaczęła zadawać setki pytań, na razie: jak i gdzie. Co chwila słyszę: "jak to się nazywa?" wygrzebuję więc z zakamarków pamięci nazwy kwiatów, drzew i zwierząt. Myślę, że panienka zażyłaby niejednego swoją wiedzą, bo kto normalny wie jak wygląda złotook albo kowal? Gorzej jak nazwa gatunkowa nie wystarczy i pyta dalej. Wtedy proponuję, żeby sama nazwała stworzonko jakimś imieniem, najczęściej nazywa je więc: Lusią.
Słownictwo się panience poszerza i to nawet ze zrozumieniem (nie zawsze oczywiście). Robi wrażenie jak taki maluch rzuca z przekonaniem: "to jest kolor zielony przecież!" albo "gdzie się podziało słoneczko?" (na mnie robi). W ogóle jakaś taka mądra się zrobiła ostatnio, bardzo dużo rozumie, jeżeli odpowiada na pytanie to sensownie, zaczyna mam wrażenie ogarniać nieco rzeczywistość. To cieszy, można sobie z nią fajnie pogadać.
Z tym odpowiadaniem na pytania, a raczej brakiem odpowiedzi to się na początku denerwowałam. Próbowałam patrzeć głęboko w oczy, przemawiać poważnym głosem... grochem o ścianę. I wtedy przypomniałam sobie moją ukochaną książkę "Małego Księcia". Mały Książę też przecież nie odpowiadał na pytania. Tyle tam prawd życiowych, tą się omija podczas omawiania lektury... nabiera znaczenia kiedy zostaje się rodzicem. Rodzice! przeczytajcie jeszcze raz "Małego Księcia".
Społecznie się dziecko rozwija i z rówieśnikami bawi się coraz lepiej i brata własnego zauważa. Dzisiaj złożyłam podanie do przedszkola... trzymajcie kciuki.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Szczęśliwa siódemka

Siedem miesięcy za nami. Śmiałam się dzisiaj, że Stach jest już starszym panem. Robi się w każdym razie coraz poważniejszy, o ile akurat nie trzyma paluchów w buzi, wtedy szczególnie poważny nie jest.
Siada, staje, wspina się i raczkuje. To znaczy siada już pewnie i trzyma się prosto. Staje z niewielką pomocą i jest strasznie szczęśliwy, że osiągnął upragniony stan. Wspina się na wszystko co się rusza i nie rusza. Mamy szczęście, że nie kupiliśmy łóżka, bo syn byłby poobijany niemiłosiernie. Z materaca schodzi bezboleśnie. Za to włazi na łóżeczko Panny Lulu, trzeba pilnować żeby nie zleciał na łebek. Raczkuje ledwo, najczęściej z brzuchem na ziemi (wykonuje jednak ruchy naprzemienne rękoma i nogami), na deskach jest ślisko, więc nie ma zbytniej motywacji do podnoszenia brzucha. Przez to wszystko trzeba ciągle sprzątać.
W ogóle Stach stał się ostatnio bardziej wymagający. Nie dość, że trzeba pilnować, żeby nie spadł z łóżeczka panienki, nie wlazł pod prysznic, albo nie dorwał się do kominka, to jeszcze coraz bardziej lubi być noszony. Wszystko wkłada do buzi, więc dodatkowo trzeba kontrolować Pannę Lulu która ma tendencję do rozrzucania dookoła karteczek, ciasteczek i plasteliny. A ogarnięcie dwójki na raz czasem bywa niemożliwe. Na szczęście dzieci mają blisko do ziemi i grawitacja nie jest im taka straszna.   
Rozszerzanie diety jakoś idzie. Jajko nie zostało na razie zaakceptowane, ale warzywa i jabłka są wcinane ze sporym apetytem. Wielka radość następuje kiedy Stach dostaje coś do ręki i sam może do wpakować do paszczy. A w tejże paszczy już sześć zębów, które wbijają się od czasu do czasu w piersi matczyne… auć. Oprócz wbijania zębów darzy je wielkim uwielbieniem i ciągnie co chwila – uroki karmienia na żądanie, ale przynajmniej z zegarkiem nie trzeba chodzić.
Stach zaczął ostatnio gaworzyć, zaczął od „de-de” i „da-da”. Maciek twierdzi, że powiedział „ta-ta”, ale ja nic takiego nie słyszałam  i… przecież to niesprawiedliwe, przecież pierwszym słowem powinno być „mama”… już Panna Lulu mi wycięła taki numer… no cóż… do trzech razy sztuka…