sobota, 3 września 2016

Mama sama w domu

Przyszedł ten czas, kiedy dzieci w przedszkolu, Maciek w pracy, a dom pusty, tylko matka... cieszy się samotnością. Bo się cieszy, zwłaszcza, że towarzystwo zadowolone z takiego obrotu sprawy, a matka ma mnóstwo pomysłów, co z mniej lub bardziej wolnym czasem (bo w końcu też trochę pracuje) zrobić (do pisania bloga wrócić na przykład).
Stach pierwsze dni w przedszkolu przetrwał, nie było alarmów i wcześniejszego odbierania, jak w przypadku Panny Lulu. Ale i miejsce było dużo bardziej oswojone, bo często razem panienką zawoziliśmy i odbieraliśmy. Poza tym byliśmy tam kilka razy w sierpniu razem podczas programu adaptacyjnego. Z tym programem to było tak, że pierwszego dnia byliśmy sami (bez Panny Lulu) i było ciężko, to znaczy  Stach nie odstępował mnie o krok. Następnego dnia, już z panienką, matka mogłaby nie istnieć - poszli szaleć z innymi dziećmi.
Panna Lulu jest super siostrą, bardzo opiekuńczą i prócz drobnych konfliktów trzymają się mocno razem broniąc na każdym kroku. Kiedy zgarnialiśmy panienkę z dwudniowego pobytu u babci, to Stach stał się głównym odbiorcą prezentów, laurek i relacji... za mamą się mniej stęskniła. I szczerze mówiąc podoba mi się to i dobrze mi z tym, bo chcę, żeby dzieciaki miały fajne relacje... w końcu mają przed sobą więcej życia niż my i ważne, żeby miały w tym życiu odpowiednie wsparcie.

A wcześniej były wakacje...
Najpierw, jeszcze przed sezonem - Chorwacja, w której się zakochałam i stały punkt programu, czyli Panna Lulu ucieka. Uciekać zaczęła już dwa lata temu, więc mamy to jako tako opracowane. W tym roku było jednak lepiej, bo udało nam się dogadać. Po kilku pierwszych ucieczkach i spięciach ustaliliśmy, że panienka się melduje gdzie chce iść, a my jej na to pozwalamy. I pozwalaliśmy, a dziecko uczyło się samodzielności i orientacji w przestrzeni. Na szczęście nie zwiała nigdy poza teren campingu:)
W sezonie pojechaliśmy nad morze nasze polskie i... no cóż, ty pogoda nigdy nie jest gwarantowana... chyba, że się jedzie z Maćkiem, wtedy na pewno będzie padać. Na plaży było co prawda kiepsko, ale robiliśmy długie wycieczki piesze i okazało się, że można przejść kilka kilometrów bez wieszania się na mamie, tacie, babci, czy dziadku (co prawda kiedy dojechał do nas Maciek, Stach kilka razy wykorzystał ojcowskie ramiona). Więc ogólnie luz, blues i taplanie się w kałużach.


A w następnym poście będzie niespodzianka... no bo przecież nie wszystko na raz. I wracam do pisania bloga, więc następny post niedługo - obiecuję:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz