wtorek, 10 stycznia 2017

Poród trwał trzy tygodnie

Zakładałam, że urodzę prze Świętami, bo trzecie dziecko to szybciej, a przecież Panna Lulu i Stach też wcześniej. Nie wiem, czy sobie tak mocno ubzdurałam, czy rzeczywiście KAŻDY PORÓD MOŻE BYĆ INNY, w każdym razie w połowie grudnia byłam przekonana, że rodzę.

Skurcze stały się w miarę regularne i takie trochę silniejsze... w końcu tak właśnie zaczął mi się poród Stacha. Postanowiliśmy wieczorem zadzwonić do moich rodziców, żeby już byli na miejscu i nie musieli się zrywać w środku nocy. Przyjechali, posiedzieliśmy chwilę... skurcze jakby ręką odjął. Zgłupiałam.

Kolejnego dnia od 9 mierzyłam czas między skurczami. Najpierw 10, potem 7, jak zdecydowaliśmy się wieczorem pojechać do szpitala były co 3 minuty. Ok, nie były zbyt silne, ale całkiem regularne. Ja bym może jeszcze chwilę poczekała, ale Maciek zadał mi pytanie: "co jeżeli poród zacznie się w domu?", odpowiedziałam: "dostaję skurczy partych, a ty musisz włożyć rękę i zbadać rozwarcie", bez zastanowienia mój mąż zaordynował: "dzwoń po rodziców". Oczywiście w szpitalu skurcze nagle złagodniały. Wróciliśmy do domu z mocnym postanowieniem, że dopóki nie odejdą wody nigdzie się nie ruszamy.

Od tamtego czasu nie liczyłam odstępów między skurczami i nie przejmowałam się nimi zbytnio, choć z tyłu głowy kołatała myśl: "to już pewnie dzisiaj". Minęły Święta, załapaliśmy się nawet na imprezę sylwestrową, choć ze względu na dzieciaki do domu wróciliśmy chwilę przed północą.

Widocznie córka chciała być o rok młodsza, choć przez to też później pójdzie do przedszkola. Podejrzewam, że przy dwójce starszego rodzeństwa nie miałaby problemu z tym, że będzie najmłodsza w grupie czy w klasie... najwyżej do szkoły pójdzie o rok wcześniej.

Nowy rok się zaczął, a tu nic. Termin był na 3 stycznia... i nic. Stach i Panna Lulu już byli na świecie, nie doczekali wyliczonego skrzętnie przez specjalistów terminu...

Czwartego nad ranem obudził mnie Stach, przyniosłam mu sok i położyłam się z powrotem do łóżka. Zrobiło mi się trochę mokro, ale wyśmiałam się w myślach, że pewnie znowu sobie coś ubzdurałam. Na szczęście podłożyłam sobie podkład jednorazowy do przewijania, bo jak za chwilę chlusnęło, to już nie miałam wątpliwości. Co prawda mogłam sobie poczytać, pozwolić Maćkowi i moim rodzicom się wyspać, ale w końcu go obudziłam i postanowiliśmy jechać do szpitala.

Tym razem nas przyjęli, przydzielili pokój, podłączyli pod KTG (które w momencie największego skurczu pokazywało zero, a skurcze pokazywało, jak nic się nie działo). W każdym razie akcja z wolna postępowała. Jak mnie odłączyli, to przypomnieliśmy sobie o starych dobrych metodach przyspieszania porodu, czyli chodzeniu po schodach i zwiedzaniu szpitala. Poza tym co było robić, nuda... a szpital niewielki, więc dalekich wycieczek nie dało się uskuteczniać.

Skurcze były co 7 minut, już od kilku godzin, więc zdecydowaliśmy, że Maciek pojedzie z Panną Lulu do logopedy, bo by jej lekcja przepadła, potem odwiezie ją do dziadków i wróci do mnie.

Zdążył w ostatniej chwili, żeby zawołać położną, że mam skurcze parte. Urodziłam na normalnym łóżku, bo na porodowe już bym nie doszła. Kwiatek, czyli Flora przyszła na świat o 17.25 i dostała 10 punktów.