Ciąg dalszy relacji mojej mamy. Tym razem o Wigilii w PRL-u. Dziękuję mamusiu za obecność na moim blogu :)
Wigilia
w PRL miała wymiar symboliczny i bohaterski. Symboliczny, bo trwała jako jedno z
dwóch najważniejszych świąt chrześcijańskich mimo wszechobecnej obcej
ideologii, a co więcej chętnie i w sposób tradycyjny obchodzona była także
przez komunistów. Bohaterski, bo tylko tak określić można trud zdobywania, mimo
przeciwności losu, wszelkich niezbędnych do sporządzenia wieczerzy wigilijnej
produktów. Problemów nie było z grzybami (latem i jesienią zbieraliśmy i suszyliśmy
sami), makiem, warzywami i rodzimymi owocami (te hodowali i sprzedawali na
rynku polscy tak zwani indywidualni rolnicy). Oczywiście nie brakowało także
opłatków, kościół dbał o to niezmiennie od wieków.
Zdobywanie
graniczące z cudem obejmowało cytrusy (dopłyną czy nie dopłyną z egzotycznych
krajów? - co roku zadawaliśmy sobie to pytanie – dopływały często zielone i
niesłodkie z Kuby), mięso i wędliny (potrzebne na dwa następujące po wigilii
dni świąteczne ) oraz ryby – przede wszystkim karpie, a także co niewiarygodne,
choinki. Lasy (i rosnące w nich choinki) były wszak państwowe, a wszystko co
państwowe było deficytowe
Cała
rodzina, a właściwie jej żeńska część, spędzała już od połowy grudnia (wtedy
„rzucali” w sklepie różne produkty) długie godziny w kilometrowych kolejkach
starając się upolować wszystko co niezbędne, łącznie z prezentami pod choinkę
i, jak już wspominałam sama, choinką. Któregoś roku karpia mogłam dostać (czyli
kupić) w mojej pracy – na Uniwersytecie Łódzkim, którym swoim pracownikom załatwił
dostawę i zajął się dystrybucją tej pożądanej przed wigilią ryby.
Jedynie
zdobywanie choinki było w mojej rodzinie domeną męską. Nie najlepiej było też z
ozdobami na choinkę. Produkowaliśmy wprawdzie w Polsce piękne bombki, ale
głównie na eksport. Nawiasem mówiąc najbardziej pożądane w naszym kraju
produkty (niespożywcze) to były tak zwane „odrzuty eksportowe”, ale bardzo
trudno było je zdobyć. Tak więc na choinkach wisiały ozdoby jeszcze sprzed
wojny i takie które można było samemu zrobić. W moim domu ojciec co roku
pieczołowicie produkował papierowe gwiazdki, obwieszał choinkę kolorowymi
czerwonymi jabłuszkami (koksami – genialna odmiana- kupionymi bez trudu na
rynku), ja zaś usiłowałam lepić łańcuchy (talenty plastyczne miałam marne).
Potem trochę bombek zdobytych spod lady, obowiązkowa lameta (czyli tzw.
anielskie włosy) i prawdziwe świeczki. Cud, że tylko raz od świeczek zapaliła
się tak przystrojona choinka, ale za to cudownie było podziwiać płomyki
świeczek i wąchać uwalniający się w ich cieple zapach igliwia. Niech się
schowają plastikowe atrapy i elektryczne światełka!
Prezenty
pod choinką były skromne i głównie dawane dzieciom. Ja dostawałam przede
wszystkim książki, które starannie wybierał dla mnie ojciec. Wierzyłam jakiś
czas w świętego Mikołaja, ale nigdy do mnie nie przyszedł nikt przebrany za
niego. Co roku oszukiwano mnie dzwonkiem do drzwi – biegłam jak szalona aby
wreszcie zobaczyć na własne oczy tego darczyńcę, ale spotykało mnie niezmiennie
rozczarowanie. Tłumaczono mi, że Mikołaj się spieszył i przez okno podał
prezenty. Przyrzekłam sobie potem, że moja córka zobaczy w dzieciństwie takiego
Mikołaja, ale niestety nie dotrzymałam słowa. Po latach dowiedziałam się też,
że marzeniem mojej córki była szklana kula z sypiącym się śniegiem. Kupiłam jej
taką dopiero jak była już dwudziestoletnią dziewczyną i oczywiście nie
sprawiłam jej tym frajdy, dlatego też już w tym roku dwumiesięczna panna Lulu
dostała ode mnie taka kulę.
W
pokoleniu mojej córki dawało się już, poza książkami, bardziej wyrafinowane
prezenty. Marzeniem każdego dziecka w późnym PRL były oczywiście klocki lego.
Można było je zdobyć wyłącznie za granicą (na zachód podróżowali nieliczni) i w
sklepach PeWeXu. Te sklepy to był prawdziwy wymysł szatańskich komunistów. Było
w nich prawie wszystko o czym marzył szary obywatel – zagraniczne kosmetyki,
alkohole (w tym polska wódka, a jakże), ciuchy (szczyt marzeń – dżinsy i jakaś
szałowa bluzka) i oczywiście zabawki. Paradoksem było to, że w owych
sklepach trzeba było płacić dolarami (których
nie można było posiadać). Dolary kupowało się wiec u cinkciarzy, a z biegiem
czasu komuniści wprowadzili także „walutę zamienną” czyli bony PeWeXu. Mimo tych wszystkich utrudnień, do których
trzeba dodać jeszcze bardzo wyśrubowaną cenę dolara lub bonu (jak się urodziła
Magdusia zarabiałam odpowiednik jakiś 30 dolarów – za dolara płaciło się
wówczas przeszło 100 zł), sklepy PeWeXu pękały przed świętami w szwach.
Któregoś roku (Magda miała około 10 lat) stałam trzy godziny w kolejce w tym
luksusowym sklepie modląc się, aby nie
zabrakło dla mnie klocków Lego! Dostałam – poszłam na całość i kupiłam jej duży
statek piracki składający się z wielu elementów.
Z
trudem wystane karpie pluskały się zazwyczaj w wannie i czekały do 23 grudnia,
aby je zamordować. Obowiązkowy był w moim domu karp w galarecie i karp smażony.
Pachniały namoczone na zupę grzyby, ser na sernik i mak na tort makowy (z
kremem cytrynowym) osobiście pomagałam babci Nelci kręcić przez maszynkę.
Babcia prowadziła mojej mamie dom i mnie
wychowywała – mama przecież pracowała, jak wszystkie kobiety w PRL. Pachniała
także intensywnie kapusta duszona z
grzybami.
Moją
ulubioną czynnością było wycinanie, specjalnym kółeczkiem, z makaronu
zrobionego przez babcię, łazanek do zupy grzybowej. Śledzia omijałam z daleka i
pierwszego w życiu zjadłam jak już byłam mężatką (lubię do dziś). Babcia tarła
także chrzan (co tam kupny!) gotowała kisiel żurawinowy z mlekiem makowym (nikt
oprócz dziadków tego nie jadł) i śleżyki
- następna wileńska specjalność mojej wileńskiej babci – czyli twarde
ciasteczka z makiem w kształcie małych kopytek. Mama wpadała na wigilię, już
gotową, prosto z pracy i złościła się na ojca, że jeszcze nie skończył ubierać
choinki (też przychodził stosunkowo późno z pracy, w której obowiązkowym
punktem programu wigilijnego był lekko zakrapiany ” śledzik”). Cudownie było
zasiąść do, w sumie suto zastawionego, stołu i skosztować wspaniałości
ugotowanych z różnych nie zdobycia produktów. A jaka satysfakcja, że się
pokonało wszelkie trudności aprowizacyjne i że tradycji stało się zadość!
Jako
mężatka, potem z małą Magdusią, musiałam zjadać dwie wigilie – jedna u
rodziców, druga u teściów. Wszędzie trzeba było zjeść (a co najmniej spróbować)
wszystko do końca. To był dopiero wyczyn! U teściowej natrafiłam na dwie
potrawy których nie serwowano u mnie w domu – smażone kapelusze grzybów i
kapustę z grochem. Wigilię przeniosłam dla obu rodzin (ojcowie zmarli) do
mojego domu gdy Magdusia skończyła 10 lat. Ciekawe kiedy moja córka „wyda”
pierwsza wigilię w swoim domeczku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz