środa, 21 grudnia 2011

Wigilia w PRL czyli zwycięstwo ducha nad materią


Ciąg dalszy relacji mojej mamy. Tym razem o Wigilii w PRL-u. Dziękuję mamusiu za obecność na moim blogu :)

Wigilia w PRL miała wymiar symboliczny i bohaterski. Symboliczny, bo trwała jako jedno z dwóch najważniejszych świąt chrześcijańskich mimo wszechobecnej obcej ideologii, a co więcej chętnie i w sposób tradycyjny obchodzona była także przez komunistów. Bohaterski, bo tylko tak określić można trud zdobywania, mimo przeciwności losu, wszelkich niezbędnych do sporządzenia wieczerzy wigilijnej produktów. Problemów nie było z grzybami (latem i jesienią zbieraliśmy i suszyliśmy sami), makiem, warzywami i rodzimymi owocami (te hodowali i sprzedawali na rynku polscy tak zwani indywidualni rolnicy). Oczywiście nie brakowało także opłatków, kościół dbał o to niezmiennie od wieków.
Zdobywanie graniczące z cudem obejmowało cytrusy (dopłyną czy nie dopłyną z egzotycznych krajów? - co roku zadawaliśmy sobie to pytanie – dopływały często zielone i niesłodkie z Kuby), mięso i wędliny (potrzebne na dwa następujące po wigilii dni świąteczne ) oraz ryby – przede wszystkim karpie, a także co niewiarygodne, choinki. Lasy (i rosnące w nich choinki) były wszak państwowe, a wszystko co państwowe było deficytowe
Cała rodzina, a właściwie jej żeńska część, spędzała już od połowy grudnia (wtedy „rzucali” w sklepie różne produkty) długie godziny w kilometrowych kolejkach starając się upolować wszystko co niezbędne, łącznie z prezentami pod choinkę i, jak już wspominałam sama, choinką. Któregoś roku karpia mogłam dostać (czyli kupić) w mojej pracy – na Uniwersytecie Łódzkim, którym swoim pracownikom załatwił dostawę i zajął się dystrybucją tej pożądanej przed wigilią ryby.
Jedynie zdobywanie choinki było w mojej rodzinie domeną męską. Nie najlepiej było też z ozdobami na choinkę. Produkowaliśmy wprawdzie w Polsce piękne bombki, ale głównie na eksport. Nawiasem mówiąc najbardziej pożądane w naszym kraju produkty (niespożywcze) to były tak zwane „odrzuty eksportowe”, ale bardzo trudno było je zdobyć. Tak więc na choinkach wisiały ozdoby jeszcze sprzed wojny i takie które można było samemu zrobić. W moim domu ojciec co roku pieczołowicie produkował papierowe gwiazdki, obwieszał choinkę kolorowymi czerwonymi jabłuszkami (koksami – genialna odmiana- kupionymi bez trudu na rynku), ja zaś usiłowałam lepić łańcuchy (talenty plastyczne miałam marne). Potem trochę bombek zdobytych spod lady, obowiązkowa lameta (czyli tzw. anielskie włosy) i prawdziwe świeczki. Cud, że tylko raz od świeczek zapaliła się tak przystrojona choinka, ale za to cudownie było podziwiać płomyki świeczek i wąchać uwalniający się w ich cieple zapach igliwia. Niech się schowają plastikowe atrapy i elektryczne światełka!
Prezenty pod choinką były skromne i głównie dawane dzieciom. Ja dostawałam przede wszystkim książki, które starannie wybierał dla mnie ojciec. Wierzyłam jakiś czas w świętego Mikołaja, ale nigdy do mnie nie przyszedł nikt przebrany za niego. Co roku oszukiwano mnie dzwonkiem do drzwi – biegłam jak szalona aby wreszcie zobaczyć na własne oczy tego darczyńcę, ale spotykało mnie niezmiennie rozczarowanie. Tłumaczono mi, że Mikołaj się spieszył i przez okno podał prezenty. Przyrzekłam sobie potem, że moja córka zobaczy w dzieciństwie takiego Mikołaja, ale niestety nie dotrzymałam słowa. Po latach dowiedziałam się też, że marzeniem mojej córki była szklana kula z sypiącym się śniegiem. Kupiłam jej taką dopiero jak była już dwudziestoletnią dziewczyną i oczywiście nie sprawiłam jej tym frajdy, dlatego też już w tym roku dwumiesięczna panna Lulu dostała ode mnie taka kulę.
W pokoleniu mojej córki dawało się już, poza książkami, bardziej wyrafinowane prezenty. Marzeniem każdego dziecka w późnym PRL były oczywiście klocki lego. Można było je zdobyć wyłącznie za granicą (na zachód podróżowali nieliczni) i w sklepach PeWeXu. Te sklepy to był prawdziwy wymysł szatańskich komunistów. Było w nich prawie wszystko o czym marzył szary obywatel – zagraniczne kosmetyki, alkohole (w tym polska wódka, a jakże), ciuchy (szczyt marzeń – dżinsy i jakaś szałowa bluzka) i oczywiście zabawki. Paradoksem było to, że w owych sklepach  trzeba było płacić dolarami (których nie można było posiadać). Dolary kupowało się wiec u cinkciarzy, a z biegiem czasu komuniści wprowadzili także „walutę zamienną” czyli bony PeWeXu.  Mimo tych wszystkich utrudnień, do których trzeba dodać jeszcze bardzo wyśrubowaną cenę dolara lub bonu (jak się urodziła Magdusia zarabiałam odpowiednik jakiś 30 dolarów – za dolara płaciło się wówczas przeszło 100 zł), sklepy PeWeXu pękały przed świętami w szwach. Któregoś roku (Magda miała około 10 lat) stałam trzy godziny w kolejce w tym luksusowym  sklepie modląc się, aby nie zabrakło dla mnie klocków Lego! Dostałam – poszłam na całość i kupiłam jej duży statek piracki składający się z wielu elementów.
Z trudem wystane karpie pluskały się zazwyczaj w wannie i czekały do 23 grudnia, aby je zamordować. Obowiązkowy był w moim domu karp w galarecie i karp smażony. Pachniały namoczone na zupę grzyby, ser na sernik i mak na tort makowy (z kremem cytrynowym) osobiście pomagałam babci Nelci kręcić przez maszynkę. Babcia prowadziła mojej mamie dom  i mnie wychowywała – mama przecież pracowała, jak wszystkie kobiety w PRL. Pachniała także  intensywnie kapusta duszona z grzybami.
Moją ulubioną czynnością było wycinanie, specjalnym kółeczkiem, z makaronu zrobionego przez babcię, łazanek do zupy grzybowej. Śledzia omijałam z daleka i pierwszego w życiu zjadłam jak już byłam mężatką (lubię do dziś). Babcia tarła także chrzan (co tam kupny!) gotowała kisiel żurawinowy z mlekiem makowym (nikt oprócz dziadków tego nie jadł) i śleżyki  - następna wileńska specjalność mojej wileńskiej babci – czyli twarde ciasteczka z makiem w kształcie małych kopytek. Mama wpadała na wigilię, już gotową, prosto z pracy i złościła się na ojca, że jeszcze nie skończył ubierać choinki (też przychodził stosunkowo późno z pracy, w której obowiązkowym punktem programu wigilijnego był lekko zakrapiany ” śledzik”). Cudownie było zasiąść do, w sumie suto zastawionego, stołu i skosztować wspaniałości ugotowanych z różnych nie zdobycia produktów. A jaka satysfakcja, że się pokonało wszelkie trudności aprowizacyjne i że tradycji stało się zadość!
Jako mężatka, potem z małą Magdusią, musiałam zjadać dwie wigilie – jedna u rodziców, druga u teściów. Wszędzie trzeba było zjeść (a co najmniej spróbować) wszystko do końca. To był dopiero wyczyn! U teściowej natrafiłam na dwie potrawy których nie serwowano u mnie w domu – smażone kapelusze grzybów i kapustę z grochem. Wigilię przeniosłam dla obu rodzin (ojcowie zmarli) do mojego domu gdy Magdusia skończyła 10 lat. Ciekawe kiedy moja córka „wyda” pierwsza wigilię w swoim domeczku?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz