poniedziałek, 20 maja 2013

Kleszcze, komary i katary

Dwadzieścia miesięcy z Panną Lulu za nami. Czas na podsumowanie tego ostatniego. Mogę się obijać blogowo niemiłosiernie, ale podsumowanie musi być w terminie:)
Ten miesiąc zaczeliśmy przygodą z kleszczem. Znalazłam cholerstwo na udzie Panny Lulu podczas kąpieli i postanowiliśmy jechać z tym na pogotowie. Tyle sie teraz słyszy, że niebezpiecznie usuwać samemu, że jak coś zostanie to koniec i ogólnie strachy na lachy. Kleszcz był malutki, dopiero co wlazł, ale trochę się baliśmy wyciągać samemu. Pojechaliśmy więc. W rejestracji nie było kolejki, co napawało optymizmem... niestety przed gabinetem tłum. Jeden chirurg na pół województwa (w Łodzi są dwa szpitale dziecięce, w innych miastach regionu różnie to bywa)... makabra. Nie rozumiem dlaczego kleszcza nie może wyciągnąć na przykład pielęgniarka... ze trzy siedziały w tej rejestracji i plotkowały. Na początku nie było tak źle, bo panienka biegała po korytarzach zafascynowana nowym miejscem, dodatkowo padał deszcz, więc z Maćkiem obserwowali kap kap. W sumie odczekaliśmy dwie godziny, z czego ostatnie pół było już niestety koszmarne, bo Panna Lulu zrobiła się śpiąca i marudna (zbliżała się 22, a o tej porze panienka jest już dawno w objęciach Morfeusza). W końcu się doczekaliśmy, chirurg zaprowadził nas do gabinetu zabiegowego i... jednym ruchem wyciągnął kleszcza. Z jednej strony dobrze, bo bałam się nacinania, grzebania igłami i innych strasznych rzeczy, ale mieliśmy z Maćkiem trochę niedosyt - czekać dwie godziny na zabieg, który trwa sekundę. Następnym razem będziemy wyciągać sami. Kilka dni później znalazłam kleszcza u siebie (no cóż, mieszkamy prawie w lesie) i wyrwałam go w całości bez żadnych problemów, a więc można, da się.
Panna Lulu staje się coraz bardziej odważna. Miała taki moment, że wszystkiego się bała, a po trawniku przed domem chodziła tylko za rękę. Za to nigdy nie miała szczególnych problemów w miejscach publicznych - zwiewała nawet się nie oglądała za siebie (to jej niestety zostało). Do niedawna była nieśmiała i musiało minąć trochę czasu, zanim się oswoi z nowymi osobami, teraz nie ma z tym szczególnych problemów (a może właśnie to jest jednak pewnien problem, w każdym razie raczej nie zostawiamy jej z obcymi). Boi się za to niektórych owadów, zwłaszcza tych mocno bzyczących. To chyba dobrze, bo sporo u nas os i pszczół, ostatnio nawet walczymy z szerszeniami, które chcą się zadomowić na werandzie.
Gada panienka coraz więcej. Wreszcie mówi "tata", Maciek sie doczekał. Jej słownik powiększył się o:
- dzidzi - na inne dzieci i na siebie
- kap kap - na deszcz, wodę z kranu i niekapek
- dzzzzzz - na owady, nawet mrówki (dziecko podświadomie wie co jest owadem - moja krew)
- ciacia - Czacza to pies wujków, którzy mieszkają tuż obok
- aji - ciocia Ela (właścicielka Czaczy)   
- jaja - lalka, Lala - ta z teletubisiów i jajko
Mamy kryzys nocnikowy i smoczkowy. Ze smoczkiem było już nieźle - tylko do spania, teraz co chwila jest awantura o "am". Staram się odwrócić jej uwagę od porządanego obiektu - czasem się udaje, czasem nie, wtedy dostaje to swoje "am" - ona jest częśliwa, ja nie bardzo. Jedyny sukces to taki, że jak się panienkę poprosi, żeby oddała, to po dłuższym lub krótszym ociąganiu oddaje.
Z nocnikiem jest coraz gorzej i w ogóle z pieluszkami. Po buncie nie udało mi się wrócić do rytmu wysadzania. Trochę dlatego, że nie mam na to siły (czuję sie jakbym była w 3 trymestrze, chociaż to dopiero 6 miesiąc). Tetra nie zdaje już egzaminu - jest za mało chłonna, a wszystkie wkłady, które niby powinny być bardziej chłonne są mniej chłonne. Jedziemy więc na jednorazówkach, co sprawia, że mam nieustające wyrzuty sumienia. Muszę sie wziąć w garść, bo chcę panience wyjąć pieluchę zupełnie, jest ciepło, może siusiać w majtki. Do tego jednak musi wrócić do rytmu nocnikowego i załapać z powrotem do czago tenże służy, bo zdaję się zapomniała.
Miesiąc kończymy katarem. Najpierw mnie coś wzięło tak ni z gruchy ni z pietruchy i niestety zaraziłam resztę rodziny. Panna Lulu furkocze, gile jej ciekną i ma stan podgorączkowy. Najgorzej jest w nocy, bo ma problemy z oddychaniem przez nos, a w ustach przecież musi być smok. Ale w sumie nie jest tak źle, w ciągu dnia ma tyle energii co zwykle i chyba za bardzo się nie męczy. Mam nadzieję, że katar szybko się skończy i nie będzie trzeba nawet jechać do pediatry. Za dużo lekarzy w jednostce czasu jak dla mnie.

wtorek, 7 maja 2013

Poród domowy vs. szpitalny

Pierwszy poród to zawsze wielka niewiadoma. Nie ma się pojęcia jak i co, czym są skurcze porodowe i jak to wszystko tak naprawdę wygląda. Kiedy rodziłam Pannę Lulu miałam potrzebę bezpieczeństwa, takiego jakie daje szpital - kupa personelu i sprzętu - jakby co nie daj boże... choć i tak wybrałam szpital najgorzej wyposażony z dostępnych. W sumie wyszło na to, że dobrze mi się rodziło dopóki nikt na mnie nie zwracał uwagi (była noc, położne trzeba było długo namawaić, żeby mnie zbadały). Opieka nad noworodkiem była zupełnie nieciekawa - pielęgniarki były najmądrzejsze i wykrzykiwały zakazy i nakazy.
Po wyjściu ze szpitala z maleńką panienką odgrażałam się, że drugie będę rodzić w domu. W kręgach ekorodziców jest to coraz modniejsze, wszyscy zachwalają, "normalni" z kolei patrzą na nich jak na szaleńców. Stanęłam właśnie przed koniecznością wyboru - gdzie chcę rodzić. Czy ma to być dom, prywatna klinika z podpisaną umową z NFZ (czyli za darmo), a może państwowy szpital. Postanowiłam wypisać sobie różne za i przeciw, może mi się trochę rozjaśni.
Poród domowy - plusy:
- wszystko będzie odbywać sie w znanym i przyjaznym otoczeniu, w czasie porodu będą mi towarzyszyły osoby, które sama wybrałam, czyli Maciek i wykwalifikowana położna doświadczona w odbieraniu porodów domowych,
- nie będę musiała się dostosowywać do szpitalnych norm, leżeć godzinami podłączona pod KTG, dopominać sie o badania, wszyscy będą zajmować się mną, pomagać, liczyć sie z moim zdaniem
- flora mikrobiologiczna jest oswojona i własna, o żadnych zakażeniach szpitalnych nie może być mowy
- poród może odbyć się w wybranej pozycji
- nikt mi się nie będzie wtrącać do opieki nad nowonarodzonym dzieckiem
- będę cały czas w domu dzięki czemu Panna Lulu nie będzie miała problemu, że mamusia gdzieś zniknęła
- będę mogła jeść po swojemu, nikt nie będzie mnie zmuszał do konsumowania szarej brei
Poród domowy - minusy:
- żeby położna zgodziła się odebrać poród domowy wszystko musi być w porządku - żadnych patologii, wszystko w normie (tu mam nadzieję nie będzie problemu)
- jeżeli coś pójdzie nie tak trzeba dzwonić na pogotowie - można stracić cenne minuty, choć położne są podobno wyczulone na wszelkie negatywne sygnały
 - w naszym przypadku problemem może być maleńkość naszego jednoizbowego domku - nie będzie miejsca, żeby się odizolować, jeśli najdzie mnie taka potrzeba
- obawiam się o Pannę Lulu, jeżeli poród zacznie się w nocy będzie trzeba ją budzić, gdzieś odwozić, bo przecież może się obudzić w najmniej odpowiednim momencie i mieć traumę do końca życia (w przypadku porodu szpitalnego jest szansa, że ktoś przyjedzie do nas i jej przypilnuje)
- boję sie, że po porodzie będę chciała za dużo rzeczy robić - sprzątać, gotować, bawić się z Panną Lulu a przecież to ogromny wysiłek i trzeba po tym odpocząć 
- niestety poród domowy kosztuje i to nie mało, kiedyś coś się tam mówiło o refundacji, ale papierki utknęły w jakiejś komisji, jak to zwykle bywa
- zastanawiam się, czy to nie jest trochę uleganie modzie
Poród szpitalny - prywatna klinika - plusy:
- klinika ma bardzo dobre oceny internautek, pokoje są jedno albo dwuosobowe, sale do rodzenia nowocześnie wyposażone, położne mają bardzo dobre opinie, wszystko nowe lśniące i pachnące
- nie trzeba płacić - poród jest refundowany przez NFZ (ewentulnie za znieczulenie, ale myślę, że nie będzie potrzebne, Pannę Lulu rodziłam bez)
- łóżka są szerokie - to dla mnie ważne, bo w przypadku Panny Lulu miałam do siebie pretensje, że tuż po porodzie byłyśmy od siebie zbyt daleko, bałam się z nią spać, bo łóżka były wąskie i wysokie
- jest podobno możliwość wyboru posiłków wegetariańskich
- do ginekologa-położnika chodzę właśnie tam, więc teren jest oswojony
- po porodzie robią maleństwu wszystkie badania, szczepienia itp. (zdaję sie, że położna robi tylko część z tych rzeczy)
Poród szpitalny - prywatna klinika - minusy:
- tak jak w przypadku położnej wszystko musi być w porządku - żadnych patologii, wszystko w normie
- opieka neonatologa jest podstawowa, gdyby coś poszło nie tak (odpukać) wiozą maleństwo do lepiej wyposażonego szpitala (i te cenne minuty) - ale ja jestem przecież optymistką, cesarkę jakby co zrobią bez problemu
- ktoś znajomy twierdził, że mają tam niezły przerób, więc może aktualnie nie być miejsc, poza tym wypisują jak najszybciej się da (a to jest dla mnie akurat plus, nie zamierzam tam siedzieć niewiadomo jak długo)
- będę kilka dni bez Panny Lulu - nie potrafię sobie tego wyobrazić (chyba czas już przeciąć tę pępowinę)
Poród szpitalny - szpital państwowy - plusy:
- opieka najlepszych specjalistów, zarówno dla matki, jak i dla dziecka
- specjalistyczny sprzęt
Poród szpitalny - szpital państwowy - minusy:
- szaro, buro i ponuro 
- personel wypalony zawodowo
- szara breja zamiast jedzenia
- 10 osób na sali poporodowej
- nijak nie da się wyspać
- itp, itd, a najgorsze jest to, że i tak tam wyląduję, jeżeli coś będzie nie tak (ale jestem przecież optymistką :)