wtorek, 9 kwietnia 2019

Perspektywy zawodowe matki trójki dzieci

To od początku. Jak zaszłam w ciążę z Panną Lulu dość szybko poszłam na zwolnienie. Było błogo. Bycie matką stało się moim hobby, czytałam, pisałam... Potem pojawiła się Panienka i dalej czytałam, pisałam, chłonęłam wszystkimi zmysłami bycie matką.

I bardzo szybko poszłam do pracy. Ale tak na chwilkę, na próbę... zamiast etatowym pracownikiem marketingu zostałam nauczycielką. Chciałam zobaczyć jak to jest, a właśnie nadarzyła się okazja.

Z Panną Lulu zostawał wtedy mój tata i na początku miał problem bo dziecko nie chciało nic jeść (nie miał wszak dziadek piersi odpowiedniej) i wyło. Pracowałam tylko 4 godziny w tygodniu, ale w pewnym momencie okazało się, że i tak jest ciężko. Lekcje trzeba przygotować, a panienka nie chce spać. Kiedyś wyobrażałam sobie, że bycie nauczycielem jest takie super... dobrze, że sprawdziłam. Po pół roku stwierdziłam, że to jednak nie dla mnie.

Planowaliśmy kolejne dziecko i powrót na etat nie wchodził w grę. Wymyśliłam więc sobie studia podyplomowe o zmianę zawodu. To teraz podobno bardzo na czasie.

Urodził się Stach i rok później założyłam firmę. Było super. Pracowałam kiedy się dało, wychodziłam z domu, spotykałam się z ludźmi. I miałam czas dla dzieci, bo praca była elastyczna. Tylko, że za mało się tego czasu udawało wyszarpnąć i brakowało go zwłaszcza na rozwój. Bo to co trzeba było robić na bieżąco, to się robiło, a wszystko inne odkładało się na później.

Wsparcie oczywiście było, dziadkowie z obu stron doglądali, odciążali i kibicowali. Ale co z tego, jak matka zamykała się w pokoju, żeby trochę popracować, a za chwilę jakieś dziecko wpadało z jakimś problemem... no łatwo nie było. A jeszcze zdarzało mi się usłyszeć, że to nie praca, tylko hobby... wrrrr...

Pewnie jakby plan był lepszy, bardziej przemyślany i bardziej bym się go trzymała...

Kiedy urodził się Kwiatek, to jeszcze przez jakiś czas pociągnęłam... Starszyzna poszła do przedszkola, dało się coś zrobić. Ale bez dziadków i tak by się nie dało.


Podziwiam dziewczyny i pary, które mają dzieci z dala od domów rodzinnych i jakoś to ogarniają. Ja wiem, że można oddawać dzieci do przedszkoli i na świetlice nawet na 10 godzin, ale jakoś wydaje mi się, że to za dużo. Dlatego się cieszę, ze mam wsparcie rodziny.

No dobra, firma nie wypaliła, bo jak przeszłam na pełny ZUS, to mi zeszło powietrze i powiedziałam BASTA! Dokładać do interesu nie będę.

I... zaczęłam szukać pracy... na etacie. Długo szukałam, już miałam odpuścić, ale się okazało, że ktoś mnie jednak chce. Mimo krętej ścieżki kariery zawodowej, mimo braku doświadczenia w korporacjach międzynarodowych...

No i jestem - matka polka pracująca... a nauczyciele strajkują (WSPIERAM ICH Z CAŁEGO SERCA!!!)... i dziadkowie znów są niezbędni.

Ale jak słyszę, że tylko leserki siedzą w domu z dziećmi, to mnie coś trafia, bo siedzenie w domu z dziećmi to mega wielka praca! I jak ktoś chce dać matkom czwórki dzieci emerytury za samo bycie matką (choć szczerze nie lubię tych, co chcą dać), to popieram. Bo na prawdę jest trudno łączyć macierzyństwo, pracę, korki na ulicach i strajki nauczycieli... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz