Przeczytałam w
końcu „W głębi kontinuum” Jean Liedloff i tak jak myślałam – ach i och. To było
jakby podsumowanie tego wszystkiego, czego się już naczytałam o bliskości, o
noszeniu, o akceptacji, o instynktach. W skrócie – ta książka to relacja z
pobytu Amerykanki w amazońskiej dżungli. Amerykanka zauważyła, że dzieci
spędzające cały czas przy mamie nie płaczą, nie prężą się, nie mają kolek, są
po prostu szczęśliwe. W przeciwieństwie do dzieci zachodniej cywilizacji, w
której panowały ówcześnie przekonania, że nie wolno dziecka nosić, bo się
przyzwyczai, należy dać mu się wypłakać i karmić o ściśle określonych porach.
Nie trzeba chyba dodawać, że książka zrewolucjonizowała podejście do wychowania
dzieci.
Z zawartymi w
książce tezami i ideami spotkałam się już wcześniej, więc nie były dla mnie
zaskoczeniem. Od czasu wydania „W głębi kontinuum” propagatorów rodzicielstwa
bliskości namnożyło się… i całe szczęście. Opisy życia Indian – zgodnego z
naturą, intuicyjnego i prostego dały mi jednak do myślenia. Poczułam, że czegoś
mi brakuje, czegoś pierwotnego. Nasza cywilizacja pozamykała nas w domach i
mieszkaniach, odgrodziła od innych. Zatęskniłam za stadem, za życiem blisko
innych, wspólnym dzieleniu się troskami, rozwiązywaniu problemów, wychowywaniu
dzieci.
Czasami mam
tego namiastkę, kiedy spotykam się z przyjaciółkami i ich dziećmi, kiedy
wspólnie zajmujemy się maleństwami, karmimy, chodzimy na spacery. Ale za mało
tego. Mam nadzieję, że kiedy zrobi się ciepło, dni staną się dłuższe, a trawa
zielona moje przyjaciółki będą częściej nas odwiedzać w naszym stumilowym lesie.
Szkoda, że maćkowe kuzynostwo nie planuje się na razie rozmnażać, to by dopiero
była wspólnota, nawet płot nas nie dzieli.
Dzieci wychowuje cała wioska :) ... mądra pozycja.
OdpowiedzUsuń