wtorek, 28 sierpnia 2012

Pieluszki kieszonki

Kieszonki to jeden z najbardziej popularnych systemów dla pieluszek wielorazowych. Zbudowane z warstwy PUL nieprzepuszczalnej dla płynów i mikropolaru chroniącego pupę przed wilgocią. Między te warstwy wsuwa się tetrę, bambus, flanelę czy specjalne wkłady chłonne i zakłada na pupę dziecięcia.
Do kupna kieszonki przekonała mnie właśnie ta ochrona pupy przed wilgocią. Mikropolar przepuszcza podobno płyny tylko w jedną stronę, jego powierzchnia pozostaje sucha, a siusiu trafia głębiej - do wkładów chłonnych. Kupiłam kieszonki, żeby stosować je w nocy, kiedy to przez długi czas dziecka się nie przewija, zwłaszcza, gdy noc całą maluch przesypia.
Dodatkową kwestią w przypadku stosowania kieszonek jest higiena i ekonomia. Powinno się je prać co 2-3 przewinięcia, bo jednak trochę moczu zostaje na wewnętrznej warstwie i zaczynają rozwijać się bakterie. Kieszonek w związku z tym trzeba kupić znacznie więcej niż otulaczy...  a pieluszki wielorazowe wymienia się częściej niż jednorazówki.
Traf chciał, że kieszonki wprowadziłam w momencie, kiedy zaczęły się upały i Panna Lulu ochoczo rzucała się na butelkę z wodą pijąc jak smok. Myślałam więc, że nocne wycieki spowodowane są przerobieniem przez organizm dużej ilości płynów. Okazało się jednak, że jest to sprawka mikropolaru, który nie wchłania z odpowiednią szybkością i siusiu wylewa się na zewnątrz (zwłaszcza, kiedy dziecko śpi na boku).

  
Podejrzewałam, że może to problem tylko kieszonek jednej firmy, bowiem kieszonki, które kupiłam były nad wyraz tanie. Okazało się jednak, że sporo osób ma podobne problemy, o czym piszą na forach i w komentarzach pod produktami. I nie są to kieszonki po 20 zł, ale po 70.
Na szczęście kieszonek można równie dobrze używać jako otulaczy. Stara dobra tetra ląduje na wierzchu i nic już nie wycieka, chyba, że zmienia się ją za rzadko.

*na zdjęciu próbowałam pokazać krople wody na mikropolarze - to te w środku

piątek, 24 sierpnia 2012

Minimalizm informacyjny

Dzisiejsze społeczeństwo uzależnione jest od informacji, żyje w natłoku danych, bombardowane jest przez reklamy, manipulowane, osaczone. Dobra, pewnie nie ze wszystkimi jest tak źle, to w końcu obraz kreowany przez media. Ale szumu dużo, informacyjnego szumu.
Dookoła zgiełk, a ja na łonie natury, na trawie zielonej z dala od niego. Tak się z Maćkiem zgraliśmy, że obojgu bez telewizora udawało się funkcjonować osobno i tak już zostało jak jesteśmy razem. Życie bez TV jest cudowne, jest czas na wiele innych rzeczy, nie odliczamy czasu od serialu czy do wiadomości, nie denerwujemy się, że znowu powtarzają Kevina, nie wstrzymujemy się z pójściem do toalety na reklamach,  można się nawet trochę ponudzić. Filmy i programy, które mamy ochotę zobaczyć, oglądamy na komputerze albo w Internecie (do kina na razie ze względu na Pannę Lulu nie chodzimy). Jak błogo, radio cicho gra w tle, czasem jakaś informacja wpadnie w ucho, dzięki czemu nie jest się tak do końca w tyle, wiadomo co się na świecie dzieje. Trochę reklam też niestety wpadnie, ale cóż, w dzisiejszych czasach pełnej czystości nie da się osiągnąć.
Oczywiście wielkim i przepastnym medium jest Internet, ale przecież nie trzeba od razu wszędzie zaglądać. Faktem jest, że sporym zaśmieciaczem jest Facebook. Marnuję na niego trochę czasu, zaglądam złakniona ploteczek o znajomych, ale to taki drobny grzeszek w moim mniemaniu. Muszę być przekonana, żeby polubić jakąś stronę, dzięki temu nie jestem bombardowana bezwartościowymi informacjami. Jako typ aspołeczny nie bardzo się też udzielam, przez co nie muszę co chwila zaglądać i podniecać się liczbą zebranych lajków. Od czasu do czasu zajrzę na strony informacyjne, śledzę kilka ulubionych blogów (traktuję je jak powieść w docinkach), kolekcjonuję przepisy kulinarne, bo lubię nowe smaki.
Gazety wolę czytać w sieci, ale robię to rzadko. Uprawiam współczytelnictwo, zgarniam tygodniki i miesięczniki przeczytane już przez moją mamę. Tak jest ma się rozumieć bardziej ekologicznie.
Stronię od polityki, kiedyś mnie fascynowała, oglądałam, czytałam, słuchałam, nie mogłam się oderwać od komisji śledczych i innych głupot. Jakoś mi przeszło. Nie żebym była ciemną masą, która nie chodzi na wybory i ma wszystko w głębokim poważaniu, tak nie jest. Jestem jednak bardzo zdystansowana, nie ufam politykom i chyba przy najbliższych wyborach będę miała problem na kogo głosować. Ostatnio moje zainteresowania polityką skupiają się na dokończeniu "Doktryny szoku" Naomi Klein.
Życie bez szumu, to życie praktycznie bez stresu. Błogo, polecam:)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Panna postępowa

Jedenaście miesięcy za nami. Panna Lulu powoli przestaje być niemowlęciem, staje się dużą dziewczynką:) Dużą charakterną dziewczynką, która wie czego chce i jeżeli jest to wystarczająco blisko i nic ciekawszego nie stanie na przeszkodzie, to do tego dąży z uporem maniaka.


Panna Lulu zrobiła przez ostatni miesiąc szalone postępy ruchowe. Raczkować jej się nie chce, bo przecież opanowała czołganie na poziomie mistrzowskim. Mam nadzieję, że nie zgarną mi jej przez to do wojska. Problemem nie jest już klękanie, siadanie i nawet wstawanie. Tak, tak jakiś tydzień temu zmywałam sobie w najlepsze spoglądając od czasu do czasu na Pannę Lulu. Patrzę siedzi koło kanapy - luz, patrzę drugi raz - stoi... hmmmm... biec i ratować, czy obserwować sytuację? Na szczęście bum było na pupę, obyło się bez wycia. Od tego czasu Panna Lulu wstaje co chwila, kiedy tylko jest się czego złapać. Ostatnio nawet robi pozycję nazwaną przez Maćka pająkiem - stoi na wyprostowanych rękach i nogach. Jeszcze się jednak nie przemieszcza, trochę na boki, ale o chodzeniu nie może być mowy.
A jeżeli chodzi o mowę, to dźwięki jakie wydaje Panna Lulu są coraz bardziej złożone, najbardziej ulubione brzmi jak "kajak" (skąd jej się to wzięło?). Niestety rodzice nie rozumieją o co panience chodzi... muszą się jeszcze wiele nauczyć.
Wróciła Panna Lulu na siatkę centylową. Była trochę za chuda, trzeba było więcej karmić. Nie było protestów, pełna współpraca, dwie papki dziennie wsunięte z niemałym apetytem, plus kaszka, owoce i pierś matczyna. Próbuję jej dawać pokarmy mniej zmielone, ale protestuje - wypluwa, albo połyka w całości. Za to owoce zjada sama, chętnie, dostaje do ręki, trzyma, gryzie. Nie wspominając już o chlebie, ciastkach (ekologicznych, bez cukru) czy chrupkach kukurydzianych. Zupki jednak trzeba rozdrabniać.
Nocnikowo bez rewelacji, czasem zdarzy się jakiś bunt, ale nie trwa długo. Na razie nie wygląda, żeby miała być w tej kwestii szybko samodzielna. Muszę się też przyznać, że się złamałam i w nocy zaczęłam używać jednorazówek, tetra nie dawała rady, wkłady chłonne też nie bardzo.
Śpi Panna Lulu w nocy dość długo, rzadko się budzi. Oczywiście śpi z nami, próby przekładania jej do łóżeczka kończą się niewyspaniem moim znacznym, bo się przebudza, orientuje i buntuje. A poza tym mnie jakoś tak smutno bez niej (Maciek się trochę wkurza). W dzień śpi dwa razy, a raczej spała dwa razy bo chyba się właśnie przestawia na raz, pożyjemy zobaczymy. Ja podobno przestałam spać w dzień kiedy skończyłam rok.
Już się zastanawiam jak uczcić pełną rocznicę, ale w międzyczasie jeszcze druga część wakacji... już za chwileczkę, już za momencik.

piątek, 17 sierpnia 2012

Grzeczna dziewczynka

Panna Lulu słyszy czasami, że jest grzeczna. Głównie od dziadków. Jest grzeczna kiedy zrobi coś na nocnik, jak siedzi cicho i nie przeszkadza, jak zajmuje się sobą. Patrząc na to stwierdziłam, że wcale nie chcę, żeby Panna Lulu taka była i że tak naprawdę nie do końca rozumiem znaczenia tego słowa.
Za Wikisłownikiem: grzeczne dziecko to takie, które jest posłuszne, spokojne, miłe i dobre. Posłuszeństwo ma według mnie dwie strony. Z jednej jest dobre, bo umożliwia współpracę dziecka z rodzicem, podporządkowanie się woli osoby starszej i najczęściej jednak mądrzejszej. Z drugiej jednak, jeżeli prowadzi do konformizmu i bezmyślnego wykonywania poleceń jest złe. Spokojne dziecko to oczywiście super sprawa dla rodzica, rodzic ma czas dla siebie, dziecko nie przeszkadza, zajmuje się sobą... tylko czy o to chodzi? Określenie "miłe" jest jeszcze dla Panny Lulu zbyt abstrakcyjne, a "dobre" w ogóle według mnie niedefiniowalne.
Chcę, żeby Panna Lulu ze mną współpracowała i była posłuszna jeżeli chodzi o rzeczy naprawdę ważne. Nie chciałabym jednak, żeby zawsze mnie słuchała nie mając przy tym swojego zdania. Zależy mi, żeby potrafiła dążyć do tego czego pragnie, nawet wbrew zakazom, żeby potrafiła powiedzieć nie - przede wszystkim obcym, ale również rodzicom, bo i rodzice mogą się czasem przecież mylić. Kiedyś dbano o to, żeby dzieci były posłuszne i podporządkowywały się pewnym autorytetom - wychowawcom, nauczycielom i w ogóle dorosłym. Mój tata wyłamał się z tego schematu tłumacząc mi, że nauczyciel też może być głupi (mama była oburzona). Na szczęście mimo, że wmawiano nam takie dyrdymały nie daliśmy się nabrać i swoje dzieci wychowujemy już bez takich nakazów. Zmieniły się czasy, demokracja nie wymaga ślepego podporządkowania się władzy.
Cieszę się, że Panna Lulu jest dziewczynką pełną energii, że dużo się rusza, że lubi zmiany, że szybko nudzi się jedną zabawką. To może nie jest dla mnie za wygodne, muszę się trochę postarać, wymyślać nowe zabawy i zabawki (wszystko co nie jest zabawką jest najlepszą zabawką!), zabierać ją w różne miejsca. Cieszę się, kiedy zdobywa nowe doświadczenia, poznaje nowe rzeczy, wiem, że wtedy lepiej się rozwija. Jak jest za spokojna zaczynam się wręcz martwić, ale może dlatego, że wtedy najczęściej znajduje coś czego znaleźć nie powinna i wsadza to sobie właśnie do buzi.
"Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą". Chyba wolałabym, żeby Panna Lulu do najgrzeczniejszych nie należała.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Podsumowań czas

No i minął rok... tak, tak, rok temu założyłam blog. Czaiłam się z nim jakiś czas, planowałam pisać, ale nie do końca wiedziałam co i jak, nie miałam śmiałości, śledziłam inne blogi. A potem tak ni z gruchy ni z pietruchy bo musiałam się jakoś poukładać, podsumować, robić coś regularnie, bo mnie ostatnie miesiące ciąży zamuliły.

Tak wyglądał pierwszy projekt:

Na początku pisałam z całkiem sporą częstotliwością. Nie chciałam przedobrzyć, bo wiedziałam, że długo tak nie pociągnę, dlatego pisałam posty z wyprzedzeniem i publikowałam co 2-3 dni. Potem pojawiła się Panna Lulu i częstotliwość z powodów dość jasnych spadła, ale utrzymywała się na przyzwoitym poziomie 8-10 postów miesięcznie. Najgorsze dla bloga miesiące maj i czerwiec mają tak mało wpisów z powodu zmian życiowych - wstępowałam na "nową drogę życia" i miałam z tym sporo roboty (wszystko organizowaliśmy sami), a potem "miesiąc miodowy", czytelnicy zrozumieją:)
Statystykami nie mam się co chwalić, są dość skromne, ale nie zniechęca mnie to. Wiem, że gdybym była aktywniejsza, bardziej się promowała byłoby lepiej, ale nie zależy mi na wielkiej popularności. Oczywiście nie piszę blogu tylko dla siebie, dla siebie piszę pamiętnik. Nie zamierzam też na blogu zarabiać pozwalając na umieszczanie na nim reklam (choć nie potępiam bynajmniej takich działań).
Moim zamiarem było i jest przekonywanie do ekorodzicielstwa, do stosowania pieluszek wielorazowych, do  noszenia w chuście, do życia bliżej natury, do zdrowszej i bardziej naturalnej diety, do poszukiwania harmonii we własnym życiu. Postanowiłam być testerem eko-rozwiązań i dzielić się nimi na blogu. Poza tym dzielę się trochę naszym trochę eko życiem.
Nie wiem jaka jest średnia życia bloga, ale ja swój jeszcze trochę poprowadzę, nie planuję jeszcze kończyć. Dobrze mi z tym blogiem:) Pozdrawiam wszystkich stałych i przypadkowych czytelników!

środa, 8 sierpnia 2012

Prosto od krowy

Chodziło za mną i chodziło... i wreszcie mam. W dzieciństwie wakacje spędzałam na wsi i co rano jeździłam na rowerze po mleko. Do domu dowoziłam połowę, resztę wypijałam po drodze. Od tamtego czasu uwielbiam mleko prosto od krowy, świeże, najlepiej jeszcze ciepłe, bez przegotowania, bez pasteryzowania, pełna natura.
Kiedy pojawiła się Panna Lulu i bliżej przyjrzałam się temu co jemy i pijemy postanowiłam zdobyć mleko ze wsi. Na początku tylko dla siebie i Maćka, a w perspektywie również dla Panny Lulu. Jak już pisałam nie mam zaufania do produktów przetworzonych, a takim jest przecież mleko na sklepowych półkach. Poddane obróbce termicznej, odtłuszczone, przefiltrowane, homogenizowane... ech. Czy ma to jeszcze jakieś wartości odżywcze? A jeszcze te biedne krowy... jedzą jednorodną paszę, stoją w małych boksach... ech.
Szukaliśmy jakiś krów w okolicy, ale strefa podmiejska dużego miasta nie obfituje w gospodarstwa rolne. Nie spieszyliśmy się, Panna Lulu jeszcze przez jakiś czas będzie przecież na mleku mamy. Rozpuściłam jednak wici i okazało się, że sąsiadem siostry koleżanki moich rodziców jest prawdziwy rolnik z prawdziwymi krowami wypasanymi na prawdziwej łące i w dodatku blisko:)


Mam mleko prosto od krowy! Piję je sobie, nastawiam na zsiadłe, owarzam twarożek, a dzisiaj zrobię jogurt. Dla zainteresowanych przepisy:
- Mleko zsiadłe - mleko prosto od krowy wlewamy do kamiennego garnka (no dobra może być ceramika albo szkło) i odstawiamy w ciepłe ciemne na 2-3 dni.
- Śmietana - powstaje na wierzchu zsiadłego mleka, można ją ubić - wtedy powstaje masło.
- Twarożek - zagotowujemy trochę mleka (ściągamy kożuch), wyłączamy, wlewamy zsiadłe mleko i czekamy, aż wystygnie, odsączamy na sitku i jemy aż nam się uszy trzęsą.
- Serwatka - powstaje po oddzieleniu twarożku, można ją podobno pić, ja nie tykam, katowali mnie tym w przedszkolu (kazali pić, wyobrażacie to sobie?), dla mnie śmierdzi i wywołuje niemiłe odruchy, fuj.
- Jogurt - mleko trzeba zaszczepić bakteriami jogurtowymi - może być łyżka ulubionego jogurtu naturalnego, odstawiamy na noc w ciepłe miejsce.
A, jeszcze muszę się pochwalić, że ekologicznie to mleko wczoraj do domu przytachałam. Otóż jeździmy sobie ostatnio na rowerach (odgrażałam się kiedyś, że tak będzie, więc melduję, że obietnicę spełniłam). Panna Lulu dostała najmniejszy z możliwych fotelik montowany do mojego roweru na ramie przed kierownicą. I sobie robimy wycieczki, maleństwo lubi, nie marudzi, jak ostatnio w wózku, a rodzice poprawiają kondycję.  

czwartek, 2 sierpnia 2012

Brudna szyja szczęściu sprzyja

Zawsze byłam raczej czyściochem, ale bez przesady. Choć wiele osób posądzało mnie o pedanterię, bardzo, ale to bardzo daleko mi do tego typu skrajności. Lubię jak przestrzeń wokół mnie jest w miarę uporządkowana. Dodatkowo lubię sprzątać (relaksuje mnie to), przez co przylgnęła do mnie łatka, że w moim domu można  jeść z podłogi.
Panna Lulu traktuje to określenie dosłownie. Co znajdzie - pakuje do paszczy. I nawet jej za bardzo nie stopuję. Bo wcale nie za dobrze żyć w czystości. Układ odpornościowy podobno musi mieć wyzwania, więc zeżarcie od czasu do czasu jakiegoś świństwa to dobra rzecz (jeżeli oczywiście jest to świństwo biologiczne, chemiczne świństwa są zawsze złe). Poza tym wierzę w instynkt mojego dziecka, nie zje czegoś, co rzeczywiście by jej zaszkodziło. Niektórzy eksperci twierdzą, że alergie wykształciły się z powodu nudy, na jaką narażamy organizm żyjąc w sterylnych warunkach. Nie mając z czym walczyć, układ odpornościowy walczy z substancjami obojętnymi. Oczywiście nie jest tak, że żyjące w brudzie dziecko nie ma alergii, to zdecydowanie bardziej skomplikowana sprawa, dochodzi tu również do głosu genetyka.
Zamieszkuje nas niezliczona liczba mikroorganizmów, zarówno na skórze, błonach śluzowych i układzie pokarmowym. Jest ich więcej niż naszych własnych komórek ciała. Rzadko się zdarza, żeby nam szkodziły. Funkcjonują w równowadze ze sobą na wzajem, chronią nas sprzed szkodliwymi drobnoustrojami. Dlatego nie jest wcale dobrze myć się za często, bo można osłabić tę ochronę, a wtedy łatwo o grzybice i inne problemy. Wiem, wiem, dzisiejsza kultura dyktuje nam coś innego, ale nie można przecież przesadzać.
Panna Lulu uwielbia kąpiele, dlatego kąpiemy ją codziennie. Wiem, że nie jest to za dobre, dlatego często jest to mycie fragmentaryczne. Zdarza nam się chlapać ją jedynie w samej wodzie. Nie będziemy dziecku odbierać przyjemności, ale też nie chcemy narażać na problemy.
Nie można zapominać, że brudne dziecko, to szczęśliwe dziecko. Panna Lulu uwielbia wysmarować sobie całą twarzyczkę podczas jedzenia. Późniejsze mycie spotyka się z protestem. Ostatnio robię to jak najdelikatniej się da, a często pozwalam też na brudną mordkę. Moja mama, która jak tylko nas odwiedza chce karmić małą, nie może zdzierżyć zaschniętej papki, potrafi umyć Pannę Lulu podczas jedzenia... ech, delikatnie sugeruję, że może niekoniecznie. Uświnione są również ubranka, ale nie da rady inaczej, bo Panna Lulu przemieszcza się na brzuszku. I jak tu ubierać dziewczynkę w jasne rzeczy?
A jeżeli chodzi o porządek w domu... od kiedy pojawiła się Panna Lulu mam na to nieco mniej czasu. Trudno, "mądrzy ludzie żyją w brudzie".