sobota, 29 marca 2014

Pożegnanie ze smoczkiem

O smoczku mówią różnie, przez jednych jest wychwalany, przez innych krytykowany. Podobno na początku nie szkodzi, nawet pomaga w nauce ssania na przykład, czy wyciszaniu. Dla piewców rodzicielstwa bliskości jest zbyteczny, dla ekorodziców nienaturalny. Na początku nie chciałam Pannie Lulu go dawać, ale byłam głupia niedoświadczona, panienka dużo płakała, więc dałam, przyzwyczaiłam... i tak jakoś szło. Panna Lulu polubiła i mocno się od smoczka uzależniła. Zrobił się problem.
Kiedy Panna Lulu skończyła dwa lata stwierdziliśmy że trzeba coś z tym smoczkiem zrobić. W dodatku moja mama, która ma fioła na punkcie prostych zębów stwierdziła, że panience zaczynają się krzywić. Ja obawiałam się silnego uzależnienia. Zaczęliśmy więc walczyć.
Istnieje kilka metod odstawienia:
- po prostu zabrać - kilka dni pobeczy i przestanie - według mnie zbyt radykalne i okrutne, najpierw się do czegoś dziecko przyzwyczaiło, a potem się to brutalnie zabiera fundując dziecku traumę
- metoda drobnych kroczków - stopniowo ograniczać - super jeśli jest się konsekwentnym. Podobno najlepiej zacząć kiedy dziecko skończy pół roku bo wtedy potrzeba ssania jest już mniejsza. Mnie ograniczanie szło całkiem nieźle, ale nie potrafiłam doprowadzić sprawy do końca.
- namówić, żeby samo wyrzuciło - wielu psychologów podkreśla, że ważne żeby dziecko samo dokonało aktu wyrzucenia lub oddania smoczka. Jak już się go pozbędzie trzeba twardo powtarzać, że przecież sam/sama chciałeś/chciałaś. Mnie to jakoś nie przekonuje, bo w przypadku niektórych dzieci (a jestem pewna że i Panna Lulu do nich należy) po chwili i tak byłaby rozpacz, a nie jestem przekonana, czy taki maluch jest świadomy konsekwencji swoich czynów.
- niech odda mniejszemu dziecku - podobnie jak wyżej, tylko podajemy konkretną osobę - inne małe dziecko, któremu smoczek ma być niby oddany. Niektórzy twierdzą, że potem podświadomie może wytworzyć się niechęć do tego kto "zabrał mi mój smoczek"
- na logikę - jak już jest starsze można tłumaczyć, że "takie duże dzieci już nie używają smoczka" itp, może zrozumie, ale nie wiem czy dobrze jest czekać aż tak długo.
- skracanie smoka - jedną z metod, którą znalazłam w sieci jest stopniowe skracanie smoczka. Postanowiłam spróbować. Najpierw zrobiłam dziurkę, potem stopniowo powiększałam otwór. Panna Lulu zauważyła zmianę kiedy dziura była już na prawdę spora, ale ponieważ dało się jeszcze ssać nie sprawiło to problemu. Napomknęłam wtedy, że może myszka zjadła. Skracałam smoczek coraz bardziej, aż wreszcie ssanie go przestało być możliwe. Wtedy odbyła się jedna czy dwie awantury, że panienka nie chce tego "amama", że trzeba kupić nowy. Tłumaczyłam, że jest wieczór i już nie można nic kupić. Cały czas jeszcze musiała go mieć przy zasypianiu i często próbowała wkładać go sobie do buzi. Działo się to stopniowo, trwało chyba w sumie ze dwa miesiące, bo chciałam, żeby sama go odrzuciła. Jeszcze do niedawna przed zaśnięciem brała go do ręki, traktowała na równi z przytulanką. Ale ponieważ przestał pełnić swoje funkcje zaczęła o nim zapominać, aż w końcu schowałam go i skończyła się przygoda królewny ze smokiem.


Podobno smoczek jest lepszy niż palec, bo smoczek można zabrać. Zobaczymy jak to będzie, Stach smoczka nie dostał (między innymi dlatego, że wtedy nie udałoby się odzwyczaić panienki), ssie za to palce. Mam nadzieję, że sam z tego wyrośnie, paluszków ucinać nie będziemy:)

piątek, 21 marca 2014

Poskromienie złośnicy

Obcowanie od pół roku z dwulatką pozwoliło mi już mniej więcej rozeznać się i poukładać sobie kwestie związane z buntem Panny Lulu. Cały czas psuje nam to krew, cały czas musimy walczyć ze sobą, żeby nie sięgać po klasyczne metody wychowawcze. Nie chcemy karać, nie dajemy klapsów, staramy się nie krzyczeć (staramy się!). To dla nas wielka lekcja cierpliwości i pomysłowości. Ja wiem, że w moich ostatnich opisach kolejnych miesięcy Panny Lulu kwestia buntu przewija się cały czas, ale twórczość jest przecież sposobem na autoterapię. Są dzieci które przechodzą to łagodniej, są takie, które burzliwiej, to bardzo ważny okres w kształtowaniu tożsamości dziecka, a mnie zależy, żeby Panna Lulu wyrosła na szczęśliwego człowieka.



Obserwacje pozwoliły mi pogrupować buntownicze zachowania panienki, trochę mi to pomaga w codziennym funkcjonowaniu. Często denerwuje Pannę Lulu złośliwość przedmiotów martwych, tłumaczę jej, że prawa fizyki obowiązują także ją, ale mi nie wierzy. Dużym problemem bywają również zaburzenia obowiązującego harmonogramu, zwłaszcza jak panienka jest senna. Ostatnio zrobiła koszmarną awanturę bo nie było ciepłej wody w kranie, trzeba było lać do miski wrzątek z czajnika. Oczywiście wkurza ją również, gdy czegoś się jej zabrania, a ponieważ staramy się być konsekwentni, bywa ostro.
Złość Panny lulu przyjmuje różne oblicza, czasem jest to zwykły krzyk (do opanowania), a czasem histeria. I tak jak nie radzę sobie z zachowaniami Panny Lulu typu rozbieranie się, czy siusianie w majtki (nie pojmuję tego i czuję się bezsilna), to histeria mnie za bardzo nie rusza. Histerię znam i w jakiś sposób rozumiem. Tez mi się zdarzało i pamiętam jak to jest. Wiem, że klaps nie pomoże, nie pomoże obrażenie się i izolacja. Podczas histerii potrzebne jest wsparcie, nawet jeżeli w czymś się nie zgadzamy. Ostatnio udało mi się ją zagadać i wyprowadzić tak skutecznie, że jeszcze pół godziny musiałam jej czytać i rozmawiać i śmiać się razem z nią zanim zasnęła. Nie lubię kiedy zasypia ze zmęczenia płaczem.
W ogóle najlepszą metodą na wszelkie problemy jest odwracanie uwagi. To wymaga pomysłowości i cierpliwości, to nie jest łatwa metoda, "patrz, leci ptaszek" już nie skutkuje.
Ale oprócz tego wszystkiego Panna Lulu jest cudowną dziewczyną, strasznie pomysłową, coraz bardziej wygadaną i słodką. Zaskakuje nas bystrością i tym jak zapamiętuje różne dziwne rzeczy, żeby je potem wyciągnąć w najmniej oczekiwanym momencie. Ostatnio zaczęła wszystkich całować, nie umie za bardzo jeszcze cmoknąć, dotyka tylko ustami, ale obdarowani pocałunkami i tak są w siódmym niebie. A najbardziej szczęśliwy jest chyba Stach. Relacje między rodzeństwem stają się coraz bliższe. Panna Lulu co prawda kontroluje, czy aby brat nie dorwał którejś z jej zabawek, ale często go zagaduje, głaszcze, podaje zabawki. Zwraca też na niego większą uwagę. Na razie wygląda to całkiem fajnie. Czy jest szansa na to, że rodzeństwo nie będzie się tłukło?

niedziela, 16 marca 2014

Syn półroczny

Obsuwa czasowa posta (powinien pojawić się 14-go) spowodowana była wyjazdem "narciarskim". Są jeszcze miejsca na Ziemi bez wi-fi:)
Stach skończył więc pół roku na obczyźnie, bez szczególnych wiwatów, za to z toastami (matka kilka łyków piwa z tej okazji chlapnęła). Przez ostatni miesiąc urósł, zmężniał, ale nie jest pulchniutkim bobaskiem, "jest nabity" jak określiły panie: doktor i pielęgniarka podczas ostatniego szczepienia. Stwierdziły też: "będzie miała pani z nimi wesoło" gdyż panienka wybrała się na samotne zwiedzanie przychodni, a Stach wiercił się tak mocno, że z trudem go zbadały... oj będę miała... w sumie to już mam.
Myślałam, że z szybkością torpedy co miesiąc będzie zaliczał niczym scout nowe umiejętności, ale nie. Stach jeszcze nie raczkuje, cały czas froteruje brzuszkiem podłogę. Co prawda z taką szybkością, że już lepiej go nie spuszczać z oczu. Co jakiś czas ćwiczy pozycję na kolanach i wyprostowanych rękach kiwa się do przodu i do tyłu, a potem... fru głową do przodu. "Siada" też jednym półdupkiem podpierając się niczym patrycjusz na bachanaliach, ale do siadu jeszcze trochę brakuje.
Dostał ostatnio Stach katar jakiś paskudny. Nie mam pojęcia jak to się stało. Ja co prawda byłam trochę podziębiona, ale przecież matka karmiąca karmionego dziecka zarazić podobno nie może. Kilkakrotnie kichałam na Pannę Lulu podczas jej przygody z piersią i nic. Jedyne wytłumaczenie to to, że złapaliśmy inne wirusy w tym samym czasie. Glut co prawda był przezroczysty i bezgorączkowy, ale jednak dość intensywny, więc wkurzał Stacha dość mocno. Choć nie tak bardzo jak aspirator, czyli urządzenie do glutów wyciągania. Pani doktor na szczęście nie próbowała mi wcisnąć żadnych leków i pozwoliła jechać w góry... nie muszę więc szukać innego pediatry.
Poczyniłam pewne próby rozszerzenia Stachowi diety. Kaszkę z matczynym mleczkiem przyjął z zainteresowaniem, ale wyrodnej matce nie chciało się odciągać zbyt długo, a już na samej wodzie nie smakowało tak bardzo. Jabłuszka ekologiczne też furory nie zrobiły. Na razie jedyny niewątpliwy i niekwestionowany przysmak Stacha to skórka od chleba, oczywiście wyrób własny, tylko że mąka nieekologiczna, więc dawany synowi niechętnie. A byłam przekonana, że Stach będzie owocowy, bo w ciąży pochłaniałam niesamowite tego ilości... jak to dzieci potrafią zaskakiwać... od samego początku.