środa, 25 kwietnia 2012

Przychodzi baba do lekarza

Pochodzę z rodziny (po mieczu), która omija lekarzy szerokim łukiem. Co więcej, twierdzi, że od lekarzy jest mądrzejsza i lepiej wie jak się leczyć. Mój dziadek astmatyk uciekał ze szpitala, a przychodzącą do niego pielęgniarkę instruował, jak mam mu robić zastrzyki. Mój tata toleruje lekarzy jedynie towarzysko, ja z kolei posądzam ich o zbytnią zażyłość z firmami farmaceutycznymi. Łatwymi pacjentami nie byliśmy, nie jesteśmy i raczej nie będziemy.
Stanęłam jednak przed widmem eliminacji kolejnych produktów spożywczych, bo Pannie Lulu się nijak nie poprawiało. Suche plamy na klatce piersiowej jak były, tak zostały, choć po zastosowaniu emolientów stały się mniej czerwone. Dodatkowo nerwową atmosferę podkręcał Maciek, który miał w dzieciństwie atopowe zapalenie skóry i bardzo bał się, że Panna Lulu to po nim odziedziczyła. On co prawda miał duże większe problemy, ale nie wiadomo jak to się u dziecka rozwinie. Jedyna pozytywną rzeczą było to, że zmiany Panny Lulu nie swędziały.
Wybraliśmy się więc do alergologa. Może opierałabym się dłużej, gdyby nie fakt, że alergolog jest zaprzyjaźniony. Z duszą na ramieniu, z czarną wizją przyszłości kroczyłam do gabinetu... i oczywiście zostałam zrugana... zrugana za to, że przesadzam, że niepotrzebnie się katuję dietą. Matka hipochondryczka po prostu.
Dostała Panna Lulu kilka maści (niestety na parafinie - nie mam zaufania do olejów mineralnych), a ja wróciłam do jedzenia nabiału. Jakie to szczęście móc posmarować świeży chleb masłem:) Chociaż wegańskie eksperymenty też były ciekawe, nie uważam tego czasu za stracony.
A sucha skóra - złośliwość jakaś niesamowita - jeszcze przed zakupem maści zaczęła się poprawiać. I wyszło na to, że lubię się umartwiać i poświęcać niepotrzebnie. To chyba po babci mam.      

piątek, 20 kwietnia 2012

7 miesięcy temu...

7 miesięcy temu urodziłam Pannę Lulu. Dziwnie ten czas płynie, kiedy pojawia się dziecko. Z jednej strony wydaje się, że to było tak niedawno, z drugiej, że minęły wieki. Już nie za dobrze pamiętam jaka była wtedy mała, jaka nieporadna. Teraz wierzga na prawo i lewo, zaczęła się trochę obracać na brzuch, manipuluje smoczkiem wkładając i wyjmując z buzi nawet przez sen, ćwiczy chwyt pęsetkowy, macha łapkami i prawie siada. Niesamowite jak bardzo zmieniła się jej świadomość, stała się już taka kontaktowa. Poza tym urosła, trochę w szerz, bardziej wzdłuż. Ciągle jest dość mała jak na swój wiek, taka szczupłą żmijka.
Panna Lulu poznaje coraz więcej smaków. Jadła już ziemniaki, marchewkę, pietruszkę, brokuły (to jedyne za czym nie przepada), królika (ja przestałam jeść mięso, Panna Lulu zaczęła), kaszę jaglaną, jabłko, dynię, kaszkę mannę i ryżową. Jest wielką amatorką papek, wcina aż jej się uszy trzęsą. Mam nadzieję, że to oznacza, że raczej nie będzie niejadkiem. W pewnym momencie zaczęła urządzać za to awantury przy piersi, ale jej przeszło. Albo ząbkowanie, albo nie miała ochoty, cholera wie.
Coraz trudniej mi ją uśpić w domu w ciągu dnia. Najlepiej zasypia w wózku (co skutkuje długimi spacerami, żeby się dziecko chociaż trochę przespało) i w samochodzie. Wieczorem na szczęście zasypia po kąpieli przy piersi (rytuały się przydają) bez większych problemów. A jak się w dzień jest niewyspana to jest paskudną marudą i trudno ją czymś zabawić. Jak jest zadowolona dość długo potrafi się bawić sama zabawkami, albo na macie, ale jak jej się znudzi... masakra. Staram się jej zapewniać jakieś atrakcje w ciągu dnia - gdzieś ją zabrać, zmienić otoczenie, z ludźmi spotkać, ale nie zawsze się da.
Panna Lulu zupełnie wyrosła z otulaczy dla najmłodszych i teraz nosi all size. Ręczniczki też już poszły w odstawkę, zastąpiły je pieluszki tetrowe - większe i bardziej chłonne. Miałam mały niedobór tetry, za mało kupiłam za pierwszym razem, ale poratowały mnie dzieciate przyjaciółki oddając używane po swoich dzieciach (używanych do buzi, nie do pupy). Kwintesencja ekorodzicielstwa:)

wtorek, 17 kwietnia 2012

Na basen z niemowlakiem

Właśnie skończyliśmy "kurs pływania dla maluchów". To znaczy Panna Lulu skończyła. Na początku roku w ramach prezentów mikołajowych postanowiliśmy wykupić karnet na zajęcia basenowe z niemowlakami, bo Panna Lulu wydawał się być wielką amatorką kąpieli.
Oczywiście trudno tu mówić o prawdziwym pływaniu, było to raczej oswajanie z wodą. Przez cały czas Panna Lulu była trzymana przez jedno z nas. Zajęcia bardzo przyjemne i dla rodzica i dla dziecka, ale... Panna Lulu była jeszcze trochę za mała. Problem polegał na tym, że było za dużo bodźców i maluch nie mógł się skupić na tym, że jest w wodzie. Rozglądała się na boki i starała się ogarnąć rzeczywistość dookoła, zamiast cieszyć się byciem w ciepłej wodzie - jej ulubionym środowisku.
Dopiero na ostatnich zajęciach załapała o co chodzi, machała rączkami i nóżkami, chlapała, ruszała całym ciałem jakby chciała popłynąć zaraz motylkiem. Panie prowadzące były tak zachwycone, że zaproponowały Pannie Lulu nurkowanie. Nie obyło się bez płaczu, ale pierwsze zanurzenie głowy pod wodę mamy za sobą. Trochę mi żal, że to były ostatnie zajęcia, może jeszcze kiedyś się zdecydujemy na nie wrócić. Na razie przerwa, bo obawiam się, że basen mógł dodatkowo zaostrzać problemy skórne Panny Lulu.
Żeby nie było, na basen kupiłam mojej córce wielorazowe pływaczki :) niestety okazały się zdecydowanie bardziej różowe niż na zdjęciu w sklepie internetowym.



 

piątek, 13 kwietnia 2012

Prawie weganka

Postanowiłam przestać jeść mięso. Jakoś mi ostatnio nie smakowało, nie miałam na nie ochoty. Poza tym mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach nie jest ono szczególnie zdrowe. W wędliny pakowane są ogromne ilości konserwantów i ulepszaczy, mięso często jest "podrasowane" i nieświeże. Poza tym przeszkadza mi to, co dzieje się ze zwierzętami, zarówno podczas hodowli, jak i uboju. Dość długo starałam się o tym po prostu nie myśleć, ale ileż można.
Od dłuższego czasu przygotowywałam się do tej decyzji, bo wiedziałam, że nie przyjdzie mi to łatwo. Po urodzeniu Panny Lulu zaczęłam odżywiać się znacznie bardziej zdrowo (w czasie ciąży jakoś mi to nie przyszło do głowy - lepiej późno niż wcale). Jem dużo warzyw, odkrywam kasze i rośliny strączkowe, testuję nowe przepisy - najczęściej wegetariańskie. Przez ostatnich kilka miesięcy mięso gościło na naszym stole coraz rzadziej. Często robiłam dwie wersje potrawy - mięsną dla Maćka i wegetariańską dla siebie.Ograniczenie mięsa w diecie Maćkowi nie przeszkadzało, nie narzeka na brak schabowego z ziemniaczkami. Na szczęście lubi moją kuchnię i zgadza się na eksperymenty. Mimo wszystko nie podejrzewałam go, że postanowi solidarnie ze mną przestać jeść mięso w ogóle. Na razie na dwa tygodnie - żeby zobaczyć, oswoić się, nie deklarować na wieki... ale to już coś.      
I wszystko byłoby super, gdyby nie to, że w związku z podejrzeniami skazy białkowej u Panny Lulu odstawiłam całkowicie nabiał. Przeszłam na mleko i sery kozie, niestety - problemy wróciły, więc odstawiłam i je. Trochę mnie to denerwuje, bo nabiał uwielbiam... trudno, jakoś się przemęczę. Za jakiś czas zrobię próbę i może się okaże, że uczulenie przeszło, albo to wcale nie było to.
Muszę więc kombinować, dbać o dietę, doszkalać się, żeby mi czegoś nie zabrakło. Zasmakował mi sezam - bogate źródło wapnia i amarantus, który ma dużo białka i żelaza. Doszło nawet do tego, że zrobiłam sobie mleczko i twarożek z migdałów - całkiem niezłe. Brakuje mi często jakiś nabiałowych szaleństw - uwielbiam na przykład muesli z jogurtem naturalnym. Sypałam wszystkie ziarna, które mi się nawinęły i dorzucałam jeszcze jakiś dżem (aktualnie z dżemami również muszę się ograniczać, bo podejrzewam, że truskawki i maliny też Pannę Lulu uczulają). Z tęsknoty do mesli opracowałam taki oto deser: płatki owsiane, słonecznik, płatki migdałowe, sezam, amarantus i miód - należy dokładnie wymieszać, żeby miód oblepił dokładnie resztę składników. Bardzo mi smakuje, mam tylko nadzieję, że się Panna Lulu na miód nie uczuli, ech...
A dzisiaj na obiad kotlety z soczewicy z kaszą gryczaną i pieczarkami. Mniam...:)  

niedziela, 8 kwietnia 2012

Jaja wielkanocne

Oczywiście jajka muszą być ekologiczne, jak ze sklepu - to te z numerem zero. Ja kupuję ostatnio (albo rodzina mi kupuje) na rynku - bez pieczątki, bez numerków, od kur biegających po podwórku, kur szczęśliwych:) Nie chcę przyczyniać się do cierpienia niewinnych ptaków, które trzymane w za małych klatkach nigdy nie widziały błękitnego nieba.

A przy okazji: Świąt wesołych, Świąt rodzinnych, Świąt pełnych miłości życzę.

środa, 4 kwietnia 2012

Kangurzyca z maleństwem


Chusta jest super, bardzo ją z Panną Lulu lubimy a i eko tata czasem się z córką zamota. Dzięki chuście przeżyliśmy pierwsze kryzysy, bo wtedy tylko szczelnie opatulona i przywiązana do rodzica Panna Lulu się uspokajała i zasypiała. Odkryliśmy wtedy, że maleństwo lubi być skrępowane, a do tego dochodziło jeszcze uspokajające bujanie, bliskość i bicie mojego serca, które tak dobrze poznała będąc jeszcze w brzuchu.
Przez pierwsze dwa miesiące wiązałam Pannę Lulu w tzw. kołyskę, na szczęście bioderka miała w porządku, więc nie było żadnych problemów ani przeciwwskazań. Potem zaczęła sprawdzać się kieszonka. Usztywniałam szyję Panny Lulu kołnierzem z pieluszki i nie było problemu. Lubiła się wtedy we mnie wtulać, a kiedy miała ochotę mogła oglądać świat. Zrezygnowaliśmy z głębokiego wózka, jako rzeczy absolutnie zbędnej, więc wszystkie spacery odbywały się w chuście (ja nosiłam w tygodniu, Maciek dumnie maszerował w weekendy). Z zamotaną Panną Lulu udawało mi się również wykonywać większość prac domowych. Nie obawiałam się gotowania, ani prasowania, nigdy nie było niebezpiecznych sytuacji. Chusta ratowała również sytuacje towarzyskie. Na początku gdy spotykaliśmy się z większą liczbą znajomych czy rodziny Panna Lulu była mocno zestresowana. Dopiero włożenie jej do chusty spowodowało, że maleństwo poczuło się bezpiecznie. Dowodem może być fakt, że zasypiała nawet przy głośnej muzyce.
Teraz mamy mały kryzys chustowy. Panna Lulu rośnie jak na drożdżach i robi się coraz cięższa. Przestaje mi się chcieć ją nosić bo po dłuższym, spacerze bolą mnie ramiona i plecy. Poza tym uruchomiliśmy spacerówkę, Panna Lulu podróżuje na razie w pozycji półleżącej, bo jeszcze sama nie siedzi. Jest to niewątpliwie wygodne i mam nadzieję że i mojej córce się podoba. Wydaje się być zainteresowana szeroką perspektywą obserwowania świata, jaki się przed nią rozciąga. W wózku też zasypia, więc chyba czuje się bezpiecznie. Oczywiście zdarza mi się jeszcze używać chustę w domu, zabieram też czasem Pannę Lulu w chuście do pracy – prowadzę dodatkowe zajęcia dla osób planujących zdawać rozszerzoną biologię na maturze. Dziewczynom Panna Lulu nie przeszkadza, Pannie Lulu dziewczyny też nie.
Czekam teraz na moment, gdy Panna Lulu zacznie porządnie siedzieć, wtedy zaczniemy motać ją na plecach. Na pewno na wakacjach będzie to podstawowy sposób przemieszczania się Panny Lulu. Aż mi się cieplej zrobiło:)