środa, 29 lutego 2012

Wszystko płynie, czyli ferie po polsku


Przyjechaliśmy w polskie góry w czwartek, była odwilż, byliśmy zdegustowani. Na szczęście śniegu dużo, tak szybko się nie stopi. Pierwszego dnia padał deszcz – uroczo… i wtedy zaczęłam sobie przypominać wszystkie te ferie z dzieciństwa, kiedy jeździło się po kamieniach, błocie, lodzie i trawie, a najmniej po śniegu. Nie było armatek śnieżnych, ratraki były może ze dwa na cały kraj, a wyciągi… ach te wspomnienia.
Podobno pierwszy raz jeździłam na nartach jak miałam 4 lata, nie wiem czy można to było nazwać jeżdżeniem i nie wiem, czy można to było nazwać nartami, bo były plastikowe i na rzemyki. W kolejnym roku dostałam już prawdziwe – Polsporty, z prawdziwymi butami na klamerki, które zakładało się jakieś 15 minut, tak ciężko było w nie wsadzić nogi. A jaka była ulga, kiedy się je zdjęło… Wtedy już chyba jeździłam naprawdę, tylko na wyciągu wciągałam się z tatą. Mama mi pozazdrościła i też założyła narty, nudziło jej się samej na stoku.
Moi rodzice lubili jeździć na ferie do Bukowiny Tatrzańskiej. Zawsze byli też jacyś ich znajomi z dziećmi. Dzieciarnia wariowała na stokach – robiliśmy sobie skocznie, wymyślaliśmy nowe trasy, przewracaliśmy się i porównywaliśmy kto porządniej wyrżnął, nabijaliśmy się z tych, co kończyli trasę w choinkach. Było wesoło. Mieszkało się w drewnianych domach prawdziwych górali, myło się w miskach, sławojka była na zewnątrz – kto by teraz (w dobie luksusu) zdecydował się na takie niewygody? A jeździło się Maluchami, które po drodze potrafiły płatać różne figle, trzeba było robić międzylądowania w Częstochowie albo Krakowie – bardzo miło wspominam bieganie po piętrach hotelu Holiday Inn. Takie to kiedyś były rozrywki.
Ogromnym wyzwaniem dla ówczesnego dziecka były wyciągi. Sama zaczęłam na nich jeździć w wieku lat sześciu – uciekłam tacie i uczepiłam się orczyka. Niestety, przez pierwszy rok nie potrafiłam sobie włożyć drewienka (takie to były kiedyś orczyki) pod pupę i wciągałam się trzymając je rękoma. Masakra – ręce bolały niemiłosiernie, ale byłam uparta i zdeterminowana i jakoś szło. W Bukowinie były 3 stoki na których jeździliśmy: Głodówka, Mały Baca i Duży Baca. Na Głodówce było bardzo ładnie (to ulubiony stok mojej mamy), ale wyciąg był upiorny. Na dole siedział góral który nakładał na linę hak z gumowym wężem i poprzecznym drewienkiem, na górze drugi góral zdejmował orczyki i jak mu się nazbierało to zwoził saniami temu na dole. Lina szła na wysokości tułowia czasem schodziła na ziemię i szorowała po śniegu. Potwornie to było niewygodne, zwłaszcza jak trzeba było trzymać orczyk w rękach. Wtedy moim ulubionym wyciągiem był Mały Baca, tam na szczęście lina szła górą i dało się jakoś wytrzymać i …utrzymać, bo spadało się z wyciągów dość często. Na Dużym Bacy mogliśmy chodzić dopiero, jak trochę odrośliśmy od ziemi i wprawiliśmy w sztuce szusowania, był to bowiem stok najbardziej stromy i najdłuższy. Byliśmy z Adasiem (przyjacielem z dzieciństwa) dumni, że możemy tam jeździć, to był dla nas awans. Trasa była ciężka, trzeba było uważać (na krechę się nie dało), a jeszcze cięższy był wyciąg – podwójny orczyk. Łatwo było z czegoś takiego spaść, oj łatwo.
W latach 80’ narciarzy nie było może aż tak wielu, ale i stoków było mało, a ferie były dla wszystkich w jednym terminie. Zbierały się więc pod wyciągami kolejki. Długie kolejki, które wydłużały jeszcze postoje wyciągów (nie był to sprzęt najwyższej klasy). A w kolejkach trzeba było coś robić prócz wypinania się nawzajem z wiązań:) Uwielbiałam oglądać narty – prawie każde były inne. Kolorowe z różnymi znaczkami, uczyliśmy się nazw firm i modeli na pamięć – potem było odpytywanie.
Jeździłam sobie w tym deszczu, wjeżdżałam na tych orczykach i myślałam, że już niedługo Panna Lulu będzie szaleć na stoku… już za momencik.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Piątka


I kolejny miesiąc za nami, kończy go Panna Lulu osiągając wagę 6 kg i długość 64 cm. Panna Lulu jest coraz bardziej aktywna (czytaj: mama ma coraz mniej czasu na pisanie bloga i inne przyjemności) próbuję jej więc dostarczać rozrywek. Najlepiej kiedy w około jest sporo ludzi – i Panna Lulu ma wtedy uciechę  i ja nie dostaję szału podtykając dziecku pięćdziesiąty raz tą samą zabawkę. Moja córka nie jest z tych, które same zajmują się sobą leżąc cichutko w kąciku, dziewczyna lubi mocniejsze wrażenia.
Mamy na razie z głowy szczepienia, kilka dni temu było trzecie kłucie i teraz na kilka miesięcy spokój. Zdecydowałam się na szczepionkę skojarzoną sześcioskładnikową, bo i Panny Lulu męczyć nie chciałam i siebie. Tym razem zniosła to wszystko trochę gorzej. Nie mam tu na myśli kłucia, o nie, Panna Lulu jest bardzo dzielna, wyje tylko przez krótką chwilę, szybko zapomina o bólu. Za to po powrocie do domu maleństwo spało prawie 2 dni bez przerwy – na początku było fajnie, ale po jakimś czasie zaczęłam się martwić. Miała też podwyższoną temperaturę i dostała katar. Inne rzeczy już minęły, ale katar uparcie trwa, a Panna Lulu aspiratora nie lubi… oj, bardzo nie lubi.
Zaczęłam niedawno rozszerzać jej dietę. Z papkami chcę poczekać aż skończy 6 miesięcy (czyli dokładnie za miesiąc:), na razie wprowadziłam kaszkę mannę. To najnowsze zalecenie dietetyków, podobno kaszka z glutenem wprowadzona w 5-6 miesiącu redukuje niebezpieczeństwo wystąpienia u dziecka celiakii i cukrzycy typu I. A poza tym potrzebowałam czegoś, co dziadkowi mogliby Pannie Lulu podawać pod moją nieobecność z tytułu wykonywanej pracy zawodowej. Panna Lulu zdecydowanie odmawia jedzenia z butelki, liczy się tylko cyc… no i od niedawna łyżeczka. Co prawda spore ilości kaszki lądują na śliniaku, ale zdaję się, że dziecko polubiło tę odmianę, bo na widok nowego sprzętu do karmienia rozdziawia pyszczek.
Łapki Panna Lulu zaczęła wyciągać w stronę różnych przedmiotów, co skutkuje wiecznie brudnym lustrem (fajna powierzchnia – taka gładka i chłodna:). Potrafi sobie też jakąś zabawkę wziąć po prostu do rączki, gdy jest w jej zasięgu. To bardzo praktyczna umiejętność, nie trzeba czekać, aż rodzice podadzą. Udało się też Pannie Lulu obrócić z pleców na brzuszek, ale tylko raz. Nie było to widocznie takie przyjemne, bo dziecko się przestraszyło i rozpłakało. Mam nadzieję, że ta próba jej nie zniechęci.
To tak w skrócie, bo zaraz się znowu panienka obudzi i trzeba będzie wymachiwać grzechotkami, brzęczykami, nastawiać pozytywki i wymyślać inne rozrywki:)
Pochwalę się jeszcze tylko, że udało mi się wreszcie dopiąć pasek na dziurkę sprzed ciąży – jest nieźle!

środa, 8 lutego 2012

Ekonomiczne ekorodzicielstwo


Oczywiście można wydawać kupę forsy na eko-gadżety, mieć najdroższe pieluszki wielorazowe, dziesiątki chust do noszenia malucha i kupować biodegradowalne nocniki za 150zł. Można też być bardzo oszczędnym ekorodzicem i nie mam tu na myśli jedynie oszczędzania wody, czy prądu.
Pieluszki wielorazowe są znacznie tańsze od jednorazowych, zwłaszcza jeżeli zdecydujemy się na otulacz i wkłady bawełniane, tetrowe i kilka chłonnych (np. bambusowych). Przy założeniu, że dziecko będzie pieluchowane przez 2 lata wielorazówki będą nas kosztować ok. 25zł miesięcznie (choć trzeba się przygotować na jednorazowy wydatek rzędu 600zł), a jednorazowe minimum 100zł (w zależności od firmy – w sumie 2400zł). Jeszcze tańsza jest naturalna higiena niemowląt, w której rodzic podtyka nocnik już noworodkowi, kiedy widzi oznaki zbliżającego się wypróżnienia.
Znacznie oszczędniejsze jest również karmienie piersią. I jakie wygodne – nie trzeba podgrzewać, rozrabiać, sterylizować butelek. Poza tym jest to najzdrowsze jedzenie, jakie można dać maluchowi. Podczas rozszerzania diety nie sięgamy po słoiczki, tylko sami gotujemy dla malucha dzięki czemu dziecko dostaje znacznie bardziej wartościowy posiłek. Niestety nie powinniśmy używać pierwszych lepszych warzyw i owoców tylko szukać tych ekologicznych (z certyfikatami). Jeszcze nie rozszerzam diety Pannie Lulu, ale powoli wgryzam się w temat i wydaje mi się, że cenowo wyjdzie to porównywalnie jakbym karmiła słoiczkami. Może uda mi się znaleźć w okolicy jakieś gospodarstwa, które mimo, że nie mają certyfikatów nie używają nawozów sztucznych i pestycydów. Poza tym od wiosny uruchamiamy własny ogródek:)
Wstyd się przyznać, ale kupiłam Pannie Lulu tylko 3 body, cała resztę ciuszków dostała po dzieciach znajomych, albo jako prezenty. Ubranka używane są  nie tylko tanie, ale również bardzo zdrowe. Wielokrotne pranie wypłukało z nich chemikalia używane w produkcji.
Myśleliśmy również nad używanym wózkiem, ale taki, który nam się podobał był w drugim końcu Polski, więc zrezygnowaliśmy. Baliśmy się, że może być uszkodzony i bez obejrzenia go nie chcieliśmy się decydować. Wózek wylądował więc jako numer jeden w liście do Św. Mikołaja:) Ale ten nasz wózek to spacerówka, nie chcieliśmy gondoli. Na razie spacery Panna Lulu odbywa w chuście. Jest jej ciepło i miło, jest przytulona do jednego z nas, buja się w rytm naszych kroków. Wyszliśmy z założenia, że jest za mała, żeby ją tak izolować.
Oczywiście nie może obyć się bez zabawek. Zabawki są różne – kupione (nabyłam kilka zabawek ekologicznych – nie mogłam się powstrzymać), po dzieciach znajomych i prezenty. Ma Panna Lulu również kilka zabawek super ekologicznych, czyli robionych własnoręcznie przeze mnie. Miałam w ciąży ochotę na robienie takich rzeczy i powstały między innymi szmaciane misie, lalki i koty.


poniedziałek, 6 lutego 2012

Pożegnanie z kurczakiem


Ostatnio pożegnałam się z kurczakiem, nie będę go więcej jadła chyba, że nadarzy się jakiś ekologiczny. Od dawna zdaję sobie sprawę, że jego mięso nie jest zbyt zdrowe, ale dopiero Panna Lulu mnie zmobilizowała do dokładniejszego zainteresowania się tematem. Powinnam co prawda pożegnać kurczaka już w ciąży, ale mądrość przychodzi z czasem:)
Wgryzłam się nieco w temat, bo nie chciałam rozstawać się z tym dość jednak smacznym i zdawałoby się zdrowym produktem bez powodu. Straszy się, że kurczaki faszerowane są hormonami, więc zaczęłam analizować skład pasz i … hormonów brak. Okazało się, że hormony wytwarza sam brojler, odmiany drobiu są tak wyselekcjonowane, żeby ich organizmy produkowały o wiele więcej hormonu wzrostu niż kurczęta hodowane w sposób naturalny. Mieszanka paszowa zawiera jedynie odpowiednie ilości składników odżywczych, które wykorzystują naturalny potencjał. Dzięki takim zabiegom przyrost wagi jest niesamowity – 2 kg w ciągu 37 dni – nawet małe dzieci tak szybko nie rosną. Wysoki poziom hormonu wzrostu w mięsie skutkuje skłonnością smakosza do otyłości, a u dzieci szybszym wzrostem i przyspieszonym dojrzewaniem płciowym.
Przyrost masy brojlera jest więc sztuczny. Nie wynika z tego, że kurcze blade biega sobie radośnie po podwórku i skubie trawkę. Na fermie ma raczej mało miejsca na bieganie, tłoczy się z innymi brojlerami i nigdy nie ma szansy ujrzeć błękitnego nieba – na pewno nie są to szczęśliwe kurczaki. Pasza zawiera bardzo duże ilości białka, które zamieniane są na masą mięśniową. W naturze i w chowie gospodarskim kurczak nigdy nie miałby szansy dostać takiej mieszanki, bo ziarna zbóż mają znacznie mniej białka. Nie mają też sztucznych aminokwasów i antybiotyków.
Przy produkcji masowej zawsze problemem są choroby. Mięso kurczaków w ok. 80% ma na sobie bakterie Salmonelli i E. coli, które co prawda giną w wysokich temperaturach, ale można się nimi zarazić podczas przygotowywania posiłku. Podobno w mięsie kurcząt jest porównywalna ilość cholesterolu co w wołowinie i wieprzowinie, nie jest więc to mięso zdrowsze, jak często się mówi.
Pomyślałam, że przerzucę się na indyka, ale zdaję się, że jest produkowany podobnie i jego mięso nie jest ani trochę zdrowsze. Co mi więc pozostaje?... soja?