Przyjechaliśmy w polskie góry w czwartek, była odwilż,
byliśmy zdegustowani. Na szczęście śniegu dużo, tak szybko się nie stopi.
Pierwszego dnia padał deszcz – uroczo… i wtedy zaczęłam sobie przypominać
wszystkie te ferie z dzieciństwa, kiedy jeździło się po kamieniach, błocie,
lodzie i trawie, a najmniej po śniegu. Nie było armatek śnieżnych,
ratraki były może ze dwa na cały kraj, a wyciągi… ach te wspomnienia.
Podobno pierwszy raz jeździłam na nartach jak miałam 4 lata,
nie wiem czy można to było nazwać jeżdżeniem i nie wiem, czy można to było
nazwać nartami, bo były plastikowe i na rzemyki. W kolejnym roku dostałam już
prawdziwe – Polsporty, z prawdziwymi butami na klamerki, które zakładało się
jakieś 15 minut, tak ciężko było w nie wsadzić nogi. A jaka była ulga, kiedy się je zdjęło… Wtedy już chyba jeździłam naprawdę, tylko na wyciągu wciągałam się z tatą. Mama mi pozazdrościła i też
założyła narty, nudziło jej się samej na stoku.
Moi rodzice lubili jeździć na ferie do Bukowiny
Tatrzańskiej. Zawsze byli też jacyś ich znajomi z dziećmi. Dzieciarnia
wariowała na stokach – robiliśmy sobie skocznie, wymyślaliśmy nowe trasy,
przewracaliśmy się i porównywaliśmy kto porządniej wyrżnął, nabijaliśmy się z
tych, co kończyli trasę w choinkach. Było wesoło. Mieszkało się w drewnianych
domach prawdziwych górali, myło się w miskach, sławojka była na zewnątrz – kto
by teraz (w dobie luksusu) zdecydował się na takie niewygody? A jeździło się Maluchami, które po drodze potrafiły
płatać różne figle, trzeba było robić międzylądowania w Częstochowie albo
Krakowie – bardzo miło wspominam bieganie po piętrach hotelu Holiday Inn. Takie
to kiedyś były rozrywki.
Ogromnym wyzwaniem dla ówczesnego dziecka były wyciągi. Sama
zaczęłam na nich jeździć w wieku lat sześciu – uciekłam tacie i uczepiłam się
orczyka. Niestety, przez pierwszy rok nie potrafiłam sobie włożyć drewienka
(takie to były kiedyś orczyki) pod pupę i wciągałam się trzymając je rękoma.
Masakra – ręce bolały niemiłosiernie, ale byłam uparta i zdeterminowana i jakoś
szło. W Bukowinie były 3 stoki na których jeździliśmy: Głodówka, Mały Baca i
Duży Baca. Na Głodówce było bardzo ładnie (to ulubiony stok mojej mamy), ale
wyciąg był upiorny. Na dole siedział góral który nakładał na linę hak z gumowym
wężem i poprzecznym drewienkiem, na górze drugi góral zdejmował orczyki i jak
mu się nazbierało to zwoził saniami temu na dole. Lina szła na wysokości
tułowia czasem schodziła na ziemię i szorowała po śniegu. Potwornie to było niewygodne,
zwłaszcza jak trzeba było trzymać orczyk w rękach. Wtedy moim ulubionym
wyciągiem był Mały Baca, tam na szczęście lina szła górą i dało się jakoś
wytrzymać i …utrzymać, bo spadało się z wyciągów dość często. Na Dużym Bacy
mogliśmy chodzić dopiero, jak trochę odrośliśmy od ziemi i wprawiliśmy w sztuce
szusowania, był to bowiem stok najbardziej stromy i najdłuższy. Byliśmy z Adasiem (przyjacielem z dzieciństwa) dumni, że możemy tam
jeździć, to był dla nas awans. Trasa była ciężka, trzeba było uważać (na krechę
się nie dało), a jeszcze cięższy był wyciąg – podwójny orczyk. Łatwo było z
czegoś takiego spaść, oj łatwo.
W latach 80’ narciarzy nie było może aż tak wielu, ale i
stoków było mało, a ferie były dla wszystkich w jednym terminie. Zbierały się
więc pod wyciągami kolejki. Długie kolejki, które wydłużały jeszcze postoje
wyciągów (nie był to sprzęt najwyższej klasy). A w kolejkach trzeba było coś
robić prócz wypinania się nawzajem z wiązań:) Uwielbiałam
oglądać narty – prawie każde były inne. Kolorowe z różnymi znaczkami, uczyliśmy
się nazw firm i modeli na pamięć – potem było odpytywanie.
Jeździłam sobie w tym deszczu, wjeżdżałam na tych orczykach
i myślałam, że już niedługo Panna Lulu będzie szaleć na stoku… już za momencik.