sobota, 29 października 2011

Carpe diem

Jak ma się takiego malucha to najczęściej myśli się, co będzie jak osiągnie kolejny etap: zacznie kontrolować rączki, siadać, raczkować, chodzić, mówić… Większość mam nie może się już doczekać nowych umiejętności. Ja też tak trochę mam, chociaż moja wyobraźnia sięga nawet dalej: czy posłać Pannę Lulu do przedszkola? Jak to będzie kiedy pójdzie do szkoły? Kim zdecyduje się zostać w przyszłości? To najnormalniejsze na świecie, ale…
Zwróciła mi na to uwagę moja mama. Stwierdziła, że tak bardzo czekała na kolejny etap mojego życia, że trochę za mało skupiała się na tym obecnym, przez to coś z niego traciła. Przestraszyłam się, bo ja nie chcę nic tracić, chcę jak najmocniej przeżyć każdy wspólnie z Panną Lulu spędzony dzień. Mimo, że te dni zdają się być do siebie tak podobne. Czasem się na siebie denerwuję, że zależy mi, żeby maleńka zasnęła, że chcę mieć trochę czasu dla siebie. Potem będzie mi brakowało tych chwil, kiedy mogę ją trzymać na ręku, tulić i patrzeć na jej śliczną mordkę. Wiem, że to przesada, że jednak te chwile dla siebie też muszę wygospodarować, ale…
Zawsze podobała mi się filozofia, żeby traktować każdy dzień, jakby był ostatnim. Niestety nigdy aż tak intensywnie nie żyłam. Teraz staram się chwytać dzień… w blogi, pamiętniki, zdjęcia.  

czwartek, 27 października 2011

O co chodzi?

Coś jest nie tak z tymi chustami. Niby super fizjologiczna pozycja, jak w łonie matki, ale co chwila widzę jakąś złą opinię specjalisty. Mam tu na myśli noszenie dzieci do 6 miesiąca życia, bo potem to och i ach i ekstra.
Najbardziej popularne motanie – kieszonka (dziecko pionowo przytulone przodem do rodzica, nóżki rozłożone na boki) jest odradzana przez niektórych fizjoterapeutów ze względu na pionowe ułożenie dziecka. Podobno źle to robi małemu kręgosłupowi i niby nie wolno… do 6 miesiąca. Z kolei dziewczyny z klubu kangura twierdzą, że nie ma żadnego zagrożenia. Na początku nie wiązałam tak Panny Lulu, bo wydawała mi się na to za mała, a poza tym nie trzyma jeszcze główki. Chciałam zacząć ją tak nosić koło 3 miesiąca.
Najczęściej motam Pannę Lulu w kołyskę (dziecko jest bokiem, na skos w stosunku do ciała rodzica). Okazało się jednak, że nie jest to dobra pozycja ze względu na stawy biodrowe – bo nóżki są złączone. Niestety wizytę na USG tychże stawów mamy umówioną dopiero w grudniu – uwielbiam polską służbę zdrowia.
Mimo wszystko wkładam Pannę Lulu w kołyskę. Wychodzę z założenia, że i tak zawinięta w pieluszki (żeby jej łapki nie latały) ma nóżki razem. Poza tym z racji używania pieluszek wielorazowych jest tzw. szeroko piel uchowana – ma szerzej nóżki niż jakbyśmy używały jednorazówek, co może równoważyć ewentualny negatywny efekt.
Tak na marginesie: jakiś czas temu ogarnęło mnie lenistwo, nie chciało mi się motać i zachorowałam na chustę typu „pouch”. Pouch to kawałek materiału zszyty tak, że tworzy się kołyska, nie trzeba nic wiązać, tylko przekłada się przez głowę. Chciałam kupić, ale jakoś mi było szkoda kasy na kupowanie czegoś, co mogłoby się okazać kotem w worku, więc uszyłam. Niby fajnie mi wyszło, ale nie jest to zbyt wygodne. Może dlatego, że Panna Lulu jest taka mała. Wydaje mi się za bardzo wygięta i jakoś tak nie za dobrze leży. Na razie nie polecam.   
Zwariować można, przecież musi być jakaś pozycja w której można nosić noworodki. Kiedyś kibitki nosiły przecież w chustach od narodzenia… jak to robiły, że nic się dzieciom nie działo?
Ostatnio zaczęłam też eksperymentować z kieszonką. Jest niewątpliwie wygodniejsza dla rodzica – ciężar rozkłada się symetrycznie i plecy tak nie bolą. Z główką nie ma większego problemu, robię jej kołnierz z pieluszki dla bezpieczeństwa. Wydaje mi się, że wręcz ćwiczy sobie w tej pozycji unoszenie jej. Pannie Lulu wygodnie, więc pewnie stopniowo zaczniemy używać i tego sposobu motania. A chyba najlepszym rozwiązaniem będzie nosić raz tak, raz tak i na razie nie za długo. 

poniedziałek, 24 października 2011

Pocztówki z PRL-u – odc. 3 – noworodek

Ciąg dalszy relacji mojej mamy. Tak to było w PRL-u.


Ze szpitala wypisano mnie w poniedziałek, tak wiec spędziłam w nim w sumie tydzień, z czego tylko trzy dni po porodzie. Perspektywa szybkiego wyjścia z jednej strony była zbawienna, a z drugiej dosyć przerażająca. Przed porodem człowiek wyobraża sobie, że najważniejsze to urodzić zdrowe dziecko, a potem jakoś to będzie! Nic bardziej mylnego. Dopiero potem zaczynają się schody, które na dobrą sprawą nie kończą się nawet po wyfrunięciu dziecka z domu!
Ze szpitala odebrał mnie kolega z moją mamą. Magdusię opatuloną jak naleśnik niosła ostrożnie mama – ja się bałam. Teściowa czekała na nas w domu i na moją cześć ugotowała wielki gar (ten, który miał służyć do gotowania butelek) zupy jarzynowej, który miał mnie jakoby wzmocnić i przyspieszyć pojawienie się pokarmu.
Problem z powrotem do domu tkwił w tym, że nie było Sławka, a ja nie mogłam przecież zostać sama słaba z noworodkiem. Grafik dyżurów osób towarzyszących, który ustaliłam wcześnie, był już nieaktualny, bo przecież Magdusia spóźniła się o cały tydzień. W tych pierwszych dniach miała mi towarzyszyć przyjaciółka, ale już wcześniej zaplanowała wyjazd w góry i mogła zostać znacznie krócej. Była bodaj tylko jeden dzień.
Przychodziły więc na zmianę obie świeżo upieczone babcie, mimo że obydwie miały w domu wymagających opieki mężów. Każda z nich miała inne pomysły i wspomnienia ze swojego macierzyństwa, co nie ułatwiało mi zadania. Teściowa martwiła się, że Magdusia jest taka malutka, co nie było prawdą, bo ważyła przecież przeszło 3 kg w dniu wypisania ze szpitala. Moja mama natomiast na pytania związane z pielęgnacja noworodków odpowiadała w charakterystyczny dla siebie sposób: daj mi święty spokój, to było tak dawno, że już nie pamiętam.
Notatki ze szkoły rodzenia nie uwzględniały wszystkich problemów, które mnie atakowały ze wszystkich stron i byłam dosyć bezradna. Moja mama wzięła więc w krzyżowy ogień pytań położną, która miała obowiązek odwiedzania matek w połogu. Przetrzymywała ją dłużej niż należało zalewając pytaniami, goszcząc kawą i ciastem. Położna przydała się do dwóch rzeczy. Nauczyła mnie bez drżenia rąk kąpać Magdusię. Ponadto nie przyjęła do wiadomości, że nie mam pokarmu (naprawdę nic nie leciało!) i energicznym masażem udrożniła kanały mlekodajne w moich obrzmiałych piersiach.
Zaczęła się gehenna z karmieniem. Magduszek rozpaskudzony w szpitalu butelką z której leciało żwawo mleko ani myślał ssać pierś matczyną! Młoda i naiwna trzymałam się kurczowo wiadomości wyniesionych ze szkoły i popełniłam mnóstwo błędów, których ponoć można uniknąć dopiero przy drugim dziecku. Przestrzegałam ściśle godzin karmienia (teraz karmi się na życzenie), co oznaczało wpychanie na siłę mleka, gdy Magda nie miała na to ochoty i np. smacznie spała oraz ignorowanie jej głodnych wrzasków, gdy chętnie by zjadła. Przy piersi szybko zasypiała i wysysała za mało, więc martwiłam się, że sama pierś nie wystarczy.
Powoli utarł się rytuał karmienia, który graniczył z horrorem. Najpierw było więc ważenie na specjalnej wadze, potem dostawianie do piersi i ponowne ważenie, aby sprawdzić ile Magdusia wyssała. Na koniec dokarmianie z butelki. Butelki, którą trzeba było (wraz ze smoczkiem) wygotować i wlać do niej spreparowane odpowiednio (w tym przecieranie przez sitko grudek) mleko w proszku. Właściwie nic nie robiłam tylko karmiłam. Mleko w proszku powodowało kolki, więc Magdusia się pruła, a poza tym zapowietrzała się i bardzo długo nie potrafiła beknąć. Z nocy zrobiła dzień i po prostu budziła się rozkosznie o drugiej nad ranem.
Byłam wykończona. Niedospana ściągałam pokarm z obu piersi, które Magda ignorowała i na okrągło prałam (w pralce) dziesiątki ubrudzonych ulanym mlekiem koszulek i zasiusiane pieluszki. Pranie nie schło, bo zrobiło się chłodno, a ogrzewania jeszcze nie włączono. No i te pielgrzymki odwiedzających! Ze wszystkich wizyt najlepiej pamiętam wizytę mojego ojca, który był bardzo szczęśliwy i dumny z powodu posiadania wnuczki. Obejrzał Magdusię i stwierdził, że jest ładna ale…. ja byłam śliczna. Nie sprawiło mi to spodziewanej frajdy i potem sprawdzając na starych fotografiach moją niemowlęcą fizjonomię skonstatowałam, mimo wszystko z satysfakcją, że się mylił.
Powoli czarne włosy naszej córeczki jaśniały i wycierały się. Kropeczki na nosku znikały, ale buzia ciągle była pokancerowania. Bardzo długie paluszki u rąk zakończone były bibułkowymi pazurkami, które szybko rosły i powodowały zadrapania w czasie nieskoordynowanych ruchów. Czarne oczy przyglądały mi się bacznie. Wydawało mi się też, że Magdusia próbuje się uśmiechać. To rekompensowało wszystkie złe chwile. Marzyłam jednak o normalności, no może po prostu o większym uporządkowaniu stojącej na głowie codzienności.
Wszystko zmieniło się po powrocie z Francji Sławka. Jego reakcja na Magdusię w pierwszej chwili pozostawiała wiele do życzenia. Podszedł do łóżeczka, pochylił się nad nią i skonstatował: ale żaba! Bezczelny. Przywiózł córeczce rewolucyjne jak na owe czasy gadżety niemowlęce: plastikowe butelki, spodenki z wiewiórką zapinane na specjalne napy, gumowane majtki z tzw. suchą pieluchą i specjalne agrafki z zabezpieczonym zapięciem. Przede wszystkim zaprowadził jednak w domu jakiś ład i porządek, którego ja przy całym zmęczeniu, a właściwie zagubieniu nie byłam w stanie osiągnąć. Próbował nawet wstawać do Magdusi w nocy, abym mogła trochę odespać. Próba skończyła się jednak po pierwszym razie, kiedy to wyrwana wyciem Magdy z głębokiego snu (oczywiście o drugiej nad ranem) wpadłam do jej pokoju i zobaczyłam głęboko uśpionego Sławka. Jemu ten wrzask wyraźnie nie przeszkadzał!

czwartek, 20 października 2011

Niemożliwe

Niemożliwe, że ten czas tak szybko leci. Niemożliwe, że Panna Lulu ma już miesiąc…
A jednak – miesiąc odkryć, eksperymentów, błędów i sukcesów. Najkrótszy, a jednocześnie najdłuższy miesiąc w moim życiu :) Od miesiąca jestem mamą, od miesiąca mam córeczkę.
Chociaż trochę inaczej to sobie wyobrażałam. Naiwnie myślałam, że takie małe to tylko je i śpi i właściwie jakie to można mieć z tym problemy? No niby żadne tylko najpierw się trzeba zorientować o co chodzi temu ludzikowi. Przez miesiąc można się naprawdę sporo nauczyć.
Na początku była wielka wtopa, bo myśleliśmy, że Panna Lulu płacze ze zmęczenia, a okazało się, ze z głodu. Teraz już wiem kiedy moja córka jest głodna – a głodna jest bez przerwy… no dobra przesadzam. Panna Lulu przysypia sobie przy piersi, ssie trochę według mnie za krótko i w związku z tym szybko robi się głodna. Mam kilka metod na budzenie jej: masowanie stópek, drapanie po plecach, cmokanie (czasem działa), dotykanie do noska. I tak je za krótko. Będziemy nad tym pracować w przyszłym miesiącu :)
Panna Lulu ma mały problem ze snem, to znaczy strasznie się przez sen rzuca i kwęka. Wiem, że to normalne, ale nieco stresujące – dla mnie, że coś z nią nie tak i dla niej, bo się czasem budzi. Zawijanie w pieluszki zmniejsza ryzyko bycia zaatakowaną przez własne rączki, ale rączki nie dają za wygraną i za wszelką cenę starają się oswobodzić. Niedawno spróbowałam ją położyć nieowiniętą, bo trochę mam już dosyć tego wiązania, ale… jeszcze za wcześnie. Na początku jak nie usnęła przy piersi, wkładałam ją w chustę i dopiero tam odpływała. Teraz mam już kilka metod usypiana, chusta to ostateczność – jak muszę coś w domu zrobić, albo na spacer. Dobrze sprawdza się bujanie na fotelu, ewentualnie trzymanie Panny Lulu w ramionach i kiwanie się na boki lub chodzenie, no i oczywiście szumienie. W nocy w ogóle nie przejmuję się usypianiem, nie chce spać – niech nie śpi, ja zasypiam od razu, jak tylko wyjmę pierś z jej ust (a czasem nawet wcześniej). Zdarza się, że uspokaja i usypia również smoczek. Na początku byłam przeciwna temu wynalazkowi, bałam się, że Panna Lulu się od niego uzależni, ale teraz doceniam… chwile spokoju.


Karmię piersią, choć z początku były problemy. Przez pierwsze dwa dni nie miałam pokarmu i Panna Lulu była na butli. Ale byłam zdeterminowana i po kilku ciężkich chwilach, pękających brodawkach i obrzękach doszłam z laktacją wreszcie do ładu. Niestety cały czas czekam, aż ta czynność będzie mi sprawiała przyjemność… fizyczną, bo psychiczną sprawia niewątpliwie.
Zdaję się, że Panna Lulu rośnie, co niby oczywiste, ale jak się na nią patrzy codziennie, prawie przez cały czas, to trudno uchwycić różnice. W ubrankach cały czas się topi, ma kilka, których używamy na okrągło, choć wraz z gośćmi pojawiają się kolejne :) Niestety spod spowijających Pannę Lulu pieluszek niewiele widać.
Przyjęliśmy już trochę gości – głównie rodziny. Oczywiście wszyscy się rozpływają jaka Panna Lulu śliczna… spróbowaliby mówić inaczej. Sami byliśmy z nią raz, u sąsiadki na śniadaniu – cały czas spała… a towarzystwo się zachwycało :) Niedługo zaczniemy się ruszać, bo przecież ile można siedzieć w domu. Spacery po lesie nam już przestały wystarczać.
Największe wyzwanie mojego ekorodzicielstwa (jak do tej pory), czyli pieluszki wielorazowe sprawdzają się nienajgorzej. Udaje mi się robić prania co drugi dzień, choć musieliśmy dokupić trochę ręczniczków w IKEI, bo idą tego jakieś straszliwe ilości (szlag by mnie trafił, jakbym tyle jednorazówek musiała wyrzucać). Na początku wkładałam do otula cza pojedyncze ręczniczki, teraz wkładam po dwa – bo inaczej wycieka. Tetra też się sprawdza (jakiś czas temu pisałam, że wydaje mi się za gruba, ale już nie mam takiego wrażenia). Problem jest z wkładami chłonnymi – są sztywne i kiedy Panna Lulu śpi na boku – to zdarza się, że coś tam wycieknie. Przez to nie nadają się niestety na noc (na razie). Muszę się też przyznać – użyłam kilka razy jednorazówek (dostaliśmy 2 paczki w prezencie)… w tych to dopiero wycieka… beznadziejne są! (wiodąca firma trochę lepsza od tej drugiej na liście).
A ja doszłam już prawie do siebie. Denerwuje mnie tylko ta sflaczała piłka z przodu. Od niedawna robię brzuszki, żeby jako tako wyglądać. Jeść mi się chce bez przerwy, więc trochę się oszukuję produktami razowymi i bez tłuszczu. Nie mam wagi, więc nawet nie wiem ile mi po ciąży zostało kilogramów do zrzucenia :)

poniedziałek, 17 października 2011

Zabawnie

Panna Lulu jest coraz bardziej aktywna. Jedzenie i spanie – i owszem, ale już nie tylko. Łapię się na tym, że za każdym razem, kiedy otworzy oczy, próbuję ją usypiać… a tu zabawy się zachciewa. Tylko jak się bawić z takim maleństwem? Klocków przecież nie wyciągnę (mamy z Maćkiem kolekcję Lego z dzieciństwa, nawet je już pomieszaliśmy – żartujemy, że to bardziej wiążące niż małżeństwo).
Nieco sfrustrowana, że nie wiem w co się z własnym dzieckiem „bawić”, zajrzałam do sieci. Nie znalazłam jakiejś oszałamiającej liczby pomysłów, nie mówiąc o tym, że większości aktywności nie nazwałabym zabawą. Nieco się wyluzowałam i zaczęłam stosować.
- Wpatrywanie się w linie – Maciek narysował Pannie Lulu pionowe czarne linie na białej kartce i Pannie Lulu się spodobało. Na początku fascynowały ją paski na moich bluzkach (mam kilka – paski były modne, są jeszcze?), stąd pomysł na rysunek. Podobno noworodki lubią się wpatrywać w takie wzory, bo wydaje im się, że się poruszają. Dodatkowo ćwiczą wzrok. Wymyśliłam sobie, że oprócz linii można by Pannie Lulu pokazywać litery. Słyszałam o takiej metodzie uczenia niemowląt czytania, ale nie znam niestety szczegółów.
- Wpatrywanie się w twarz – najlepiej mamy, a jak już mama jest w okularach... uuu... :) to bardzo miłe, jak się maleństwo patrzy tymi swoimi wielkimi oczyma. Niedługo podobno zacznie się naśladowanie min, ale na razie Panna Lulu tylko się wpatruje.
- Zabawki – zabawki też są ciekawe, też się można w nie wpatrywać… i słuchać grzechotania grzechotek.
- Czytanie – zaczęłam od bajek Brzechwy, ze względu na rym, rytm i bo chciałam sobie przypomnieć z własnego dzieciństwa. Panna Lulu przez chwilę zdawała się być nawet zainteresowana.
- Śpiewanie – wspominałam już, że śpiewać niezbyt umiem (kompletny brak słuchu), ale mimo wszystko staram się mając nadzieję, że wrażliwości muzycznej mojej córce nie popsuję. Najbardziej lubię kołysankę, którą śpiewała mi moja mama, ze słowami Agnieszki Osieckiej „Dookoła noc się stała”. Mam  nadzieje, że ta piosenka będzie się Pannie Lulu kojarzyła z zasypianiem, a w perspektywie, tak jak mnie – z cudownym dzieciństwem.
- Zwiedzanie – chodzenie po domu i oglądanie zmieniających się obrazów i natężenia światła też jest fascynujące… o ile chodzenie nie usypia. Wybieramy się też na spacery – w chuście, ale na zwiedzanie świata zewnętrznego będzie jeszcze czas. Panna Lulu śpi bowiem przez cały czas, nawet rażące słońce nie budzi dzidziołka.
- Turlanie – Panna Lulu lubi być przewijana i przebierana, a z tym nieodłącznie związane jest turlanie. Ostatnio zaczęłam przewracać ją na brzuch, żeby ćwiczyła podnoszenie główki. Idzie jej całkiem nieźle, trwa to co prawda kilka sekund, ale zawsze to coś. Silna dziewczynka :)
- Kąpiel – to dopiero fajna zabawa, Panna Lulu uwielbia być kąpana przez tatusia (ja nie jestem dopuszczana do tego rytuału).
- Masaż – a po kąpieli jest masaż, ale nie jest to już takie fajne jak kąpiel i zdarzają się protesty. Ambitnie naoglądałam się w necie filmów instruktażowych o masażu niemowląt, ale niestety Pannie Lulu nie przypadło to do gustu (może jest jej po tej kąpieli za chłodno), więc ograniczam się do wysmarowania dziecka oliwką. Ostatnio zauważyłam, że ma mimo oliwienia dość suchą skórę, może zacznę ją smarować częściej, albo mleczkiem jakimś.
I na razie na tyle. Z miesiąca na miesiąc będzie ciekawiej :)  

czwartek, 13 października 2011

Tabelki

W pracy przezywali mnie „pani tabelka” bo lubiłam mieć pewne rzeczy uporządkowane. Towarzystwo było chaotyczne i twierdziło, że moje metody są do chrzanu… ale potem moje tabelki krążyły, były wykorzystywane i w końcu zostały docenione. Tabelki dotyczyły kwestii zawodowych, a ściślej marketingowych i według mnie bardzo pomagały w codziennych obowiązkach.
W domu tabelek nie prowadzę, robię tylko listy zakupów :) Za to przed porodem zaopatrzyłam się w „Dzienniczek dnia i nocy maluszka”. To taki zeszyt, w którym zapisuje się dobową aktywność dziecka, informacje kiedy śpi, je, robi kupkę i siusiu, a kiedy się bawi. Jest trochę miejsca na notatki i sprawozdania z wizyt u specjalistów. Muszę stwierdzić, że bardzo mi się to przydaje. Wiem dzięki temu ile razy Panna Lulu je i jak długo śpi, a w pierwszych miesiącach i przy karmieniu piersią jest to dość ważne. Poza tym próbuję wprowadzić trochę ładu w nasze życie i mimo, że teoretycznie karmię na żądanie, staram się, żeby przerwy nie były krótsze niż półtorej i dłuższe niż trzy godziny (w nocy dłużej, jak się da oczywiście :). Nie mam tu na myśli wprowadzania sztywnego harmonogramu, o to to nie, po prostu troszkę normalności.
Analizując tabelki wywnioskowałam między innymi to, że Panna Lulu jest za krótko karmiona (tak było na początku). Ubzdurałam sobie, że należy karmić koło 20 minut, przez co dziecko przysypiające co chwila przy piersi, było głodne i płakało. Jak jadło dwukrotnie z krótką przerwą - było wszystko dobrze. Dzięki dzienniczkowi obserwuję humorki mojej córeczki, staram się zwracać uwagę jak często zasypia przy piersi, a kiedy trzeba Pannę Lulu lulać. Przyglądam się też jej zachowaniom nocnym i mam nadzieję, że już niedługo to karmienie koło 3 będzie można opuścić :)
Nie wspominam o tym, żeby jakoś szczególnie namawiać do tego typu notatek. U mnie się sprawdzają. Dzienniczek jest ładnie wydany i cieszę się, że się na niego zdecydowałam – będzie z niego fajna pamiątka. Oczywiście tabelki można sobie robić samemu, ale chyba, jak skończę ten zeszyt przestanę robić notatki – wszystko już będzie przecież chodzić jak w zegarku ;) prawda?


wtorek, 11 października 2011

Bliżej

Eko – wychowanie wiąże się ściśle z pojęciem „rodzicielstwo bliskości”, w którym bliskość dziecka i rodzica odgrywa główną rolę. Na każdym kroku maleństwo jest przy opiekunie: chodzi w chuście, śpi z nim w jednym łóżku, jest często tulone, jego potrzeby są od razu zaspakajane i oczywiście jest karmione piersią na żądanie. Prowadzi to do zbudowanie zdrowej, pełnej szacunku i zaufania więzi między dzieckiem, a jego rodzicami.
Blisko mi do „rodzicielstwa bliskości”, jednak nie byłam przekonana do wszystkich postulatów, zwłaszcza do spania we wspólnym łóżku. Panna Lulu ma swoje własne łóżeczko (dostała od dumnych dziadków) i myślałam sobie, że będzie jej tam dobrze. Poza tym obawiałam się spania z nią, bałam, że ją przyduszę albo zrobię inną krzywdę i byłam przekonana, że sama nie będę w stanie przy tym wypocząć.
Panna Lulu ma niestety problemy z zasypianiem. Czasem zaśnie przy piersi, ale często to jej nie wystarczy. W ciągu dnia najlepiej sprawdza się chusta, czasem wystarczy przytulenie i pobujanie. Jednak nocą… nocą śpimy razem. Panna Lulu jest spokojniejsza i łatwiej odpływa w krainę snów. Nie zawsze od razu, czasem trzeba trochę pobujać, ale nie wyobrażam sobie odkładać ją do łóżeczka i zastanawiać się: obudzi się za chwilę, czy nie? Moje obawy okazały się bezpodstawne. Kiedy Panna Lulu śpi przy mnie jestem spokojna, nie zmieniam pozycji i nie ma szans, żebym jej zrobiła krzywdę.
Ale nie chcę z nią spać, aż sama zdecyduje, że jej się znudziło. Potrzebuję intymności we własnym łóżku, a Panna Lulu trochę ją ogranicza. Dlatego w ciągu dnia staram się ją odkładać do łóżeczka, żeby się do niego przyzwyczaiła. Mam nadzieję, że kiedy zacznie przesypiać noce, jej wizyty w naszym łóżku będą coraz rzadsze. Oczywiście, kiedy tylko będzie miała taką potrzebę, będzie w nim mile widziana.    

piątek, 7 października 2011

Pogoda

Własnie się pogoda zepsuła, ale ogólnie nie narzekam. Mam wielkie szczęście do niej w tym roku. W czerwcu było pięknie - wtedy byliśmy na wakacjach. Ja w drugim trymestrze miałam dużo energii na długie spacery, chodzenie po miastach, lasach i plażach. Było super. Potem, jak tylko przekroczyłam siódmy miesiąc i zrobiłam się paskudnie ociężała, pogoda się zepsuła. Słońce mnie denerwowało, upał doprowadzał do szału, ale na szczęście było tego mało. Przykro mi, że sporo osób miało wakacje do chrzanu, to pogoda w tym roku rozpieszczała ciężarne. Nie wyobrażam sobie zbyt wysokich temperatur w trzecim trymestrze, byłoby naprawdę ciężko. Dzięki temu nie puchłam, nie mdlałam i miałam się dobrze. A po porodzie jeszcze jedna niespodzianka - piękna pogoda na pierwsze spacery z Panną Lulu. Mam nadzieję, że ten deszcz jest chwilowy :)

wtorek, 4 października 2011

Pieluszki - pierwsze wrażenia

W szpitalu były jednorazówki, dostałam na początku ciąży wielką pakę i częściowo wykorzystałam (choć zostało mi sporo – oddam w dobre ręce:). Po powrocie twardo zaczęłam używać pieluszki wielorazowe.
Otulacze (takie majteczki przepuszczające powietrze, ale nie wilgoć) są trochę na Pannę Lulu za wielkie, nogi latają na wszystkie strony, to co powinno przylegać, nie przylega. Dlatego niestety czasem coś wycieknie, nieczęsto i mam nadzieję, że kiedy Panna Lulu trochę przybierze kilogramów, to się skończy.
Do otulacza wkładamy ręczniczki z IKEI – po jednym, choć myślałam, że będzie trzeba po dwie. Pieluszki tetrowe są dla niej zdaję się trochę za grube i niewygodne – będą na później. Na noc stosujemy wkłady chłonne, dzięki temu nie mamy problemu z ciągłym przewijaniem (chyba, że jest kupa). System się sprawdza. Zużyte pieluszki lądują w szczelnym koszu i czekają na pranie.
Z praniem też nie ma problemu. Najpierw wrzucam same pieluszki, włączam płukanie i wirowanie, a potem dorzucam resztę. Piorę z ciuszkami Panny Lulu, albo z naszymi ręcznikami. Grunt żeby pranie było w 60 stopniach, w orzechach piorących i z dodatkiem środka odkażającego. Potem tylko suszenie, prasowanie i z powrotem do użycia :) 
Trochę się obawiałam o kikut pępkowy, ale niepotrzebnie. Jest na tyle luźno i przewiewnie, że wszystko ładnie się osusza i goi. Zdaję się, że jest nawet lepiej niż w jednorazówkach – w używanych w szpitalu kikut i tak był zakryty przez pieluszkę. Pielęgniarki, które przewijały dzieci nic z tym nie robiły. Poza tym mam wrażenie, że w otulaczu brzuszek jest mniej ściśnięty, a to chyba dobrze dla trawienia Panny Lulu.  

niedziela, 2 października 2011

Czytelnia

Naukowcy (m.in. H. Harlow) twierdzą, że coś takiego jak „instynkt macierzyński” nie istnieje. Robili badania na małpach i udowodnili, że macierzyństwa trzeba się nauczyć. Te matki, które nie miały okazji obserwować opieki nad potomstwem u innych i nie zaznały opieki w dzieciństwie, odrzucały swoje dzieci skazując je na śmierć. Wśród ludzi można niestety zaobserwować podobne zachowania, media uwielbiają nas o tym informować. Nie znaczy to, że nie mamy jakiegoś wyczucia, intuicji, podświadomej wiedzy… jednak nie wrodzonej, ale zaobserwowanej i wyuczonej.
Ja na szczęście mam za sobą szczęśliwe dzieciństwo spędzone na beztroskiej zabawie w ciepłych, przyjaznych warunkach. Przyglądam się też moim koleżankom, które mają małe dzieci, kochają je, opiekują się nimi, wychowują je. Nawet pozwalają mi je czasem przewinąć :)
Przed urodzeniem Panny Lulu miałam więc trochę praktyki, trochę teorii, trochę spostrzeżeń i przemyśleń. Postanowiłam jednak ową wiedzę poszerzyć. Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, miałam ogromną potrzebę dowiedzieć się jak najwięcej. Przeczytałam każdą książkę o „stanie błogosławionym” i małym dziecku, która wpadła mi w ręce. Buszowałam też w Internecie, tam odkryłam kilka ciekawych stron o rodzicielstwie, kilka fajnych blogów, ale też sporo głupot. Z jednej strony można znaleźć mnóstwo przydatnych informacji i porad, z drugiej mocno się przestraszyć czytając o problemach i wątpliwościach. Tych ostatnich nie brakuje szczególnie na forach. A kobieta w ciąży nie powinna się denerwować.


Z przeczytanych przeze mnie książek jedne były lepsze, inne gorsze. Poniżej krótkie prezentacje:
- Kaz Cooke, „Ciężarówką przez 9 miesięcy” – fajna, zabawna książka o ciąży, w której znajdziecie kalendarz ciąży (tydzień po tygodniu), część fabularną (pamiętnik Kaz niestety przez tłumaczkę przerobiony na warunki polskie) i porady (ze względu na to, że Kaz jest Australijką niektóre rzeczy nie przystają do naszej rzeczywistości, ale i tak warto poczytać, może już niedługo tak właśnie i u nas będzie:) Po przeczytaniu tej książki nie miałam już szczególnej potrzeby szukać innych ciążowych, resztę doczytałam sobie w necie.
- Tracy Hogg, Melinda Blau, „Język niemowląt” – świetny poradnik dotyczący pielęgnacji i komunikacji z  niemowlęciem. Teraz, jak pojawiła się Panna Lulu często do tej książki zaglądam. Jedyne co mnie w tej książce denerwuje to język autorki (Tracy), która opowiadając o swoich doświadczeniach jako położna i niania zwraca się do rodziców swoich podopiecznych per „kochanieńka”… brrrr. 
- Benjamin Spock, Robert Needleman, „Dziecko” – cegła, poradnik, biblia rodziców, podręcznik z którego korzystały również nasze mamy (oczywiście obecne wydanie jest uaktualnione I poszerzone). Nie przeczytałam całości, bo książka obejmuje okres od noworodka do nastolatka. Znajdziecie tu mnóstwo informacji, porad na temat rozwoju, odżywiania, wychowania, problemów i pierwszej pomocy.  
- Jesper Juul, “Twoje kompetentne dziecko” – genialna książka, które uświadomiła mi całą masę na pozór oczywistych rzeczy. Przede wszystkim, że za każde negatywne zachowanie dziecka winę ponoszą rodzice. Powinno być oczywiste, a czułam się jakbym odkryła Amerykę. Książka o tym jak nie przeszkadzać dziecku być szczęśliwym, jak kształtować jego poczucie własnej wartości i wiarę w siebie.
- Paweł Zawitkowski, „Mamo tato, co ty na to” – Maciek dostał tę książkę na urodziny, ładnie wydana, dużo obrazków… i kilka ciekawych i pomocnych rad. Do książki dołączony jest film i to chyba on jest tu ważniejszy. Podobał mi się instruktaż noszenia dziecka, przebierania go, przewijania i kąpania. Pan Paweł robi to naprawdę fachowo, ale też dzieci są wyjątkowo spokojne. To co mnie najbardziej w tej książce i na filmie denerwowało to wszechobecny product placement, niby uczciwy – bo na końcu widnieje długa lista sponsorów… ale cena niska nie jest, więc z jakiej racji?
- Amy Chua, „Bojowa pieśń tygrysicy” – opowieść o chińskim modelu wychowania, który mocno odbiega od naszego. Potraktowałam to jako drugi biegun skrajności jakim jest wychowanie bezstresowe. Chińscy rodzice to wręcz poganiacze niewolników, którzy wymagają od swoich dzieci ogromnych nakładów pracy i wyrzeczeń. Inna sprawa, że mają wyniki. Coś jednak w tej książce jest, bo czytając ją pomyślałam, że dlaczego bawiąc się z niemowlakiem nie uczyć go jednocześnie alfabetu, liczenia i czytania. Istnieją przecież metody, a dziecku wszystko jedno jak ukierunkuje się jego aktywność, byle było otoczone troską i miłością rodziców.
- Paulina Holtz, „Luśka na planecie dziecko” – łatwa i przyjemna lektura, prócz części fabularnej jest też kilka wywiadów na tematy ciążowe (z ekspertami i gwiazdami). Tu też denerwował mnie product placement.
- Tomasz Kwaśniewski, „Dziennik taty” – na początku ciąży przeczytałam w sieci „Dziennik ciężarowca” – blog i stąd sympatia do Kwaśniewskiego i jego stylu pisania. Facet jest bardzo szczery, bez zażenowania pisze o swoich błędach i potknięciach. Warto poczytać o rzeczywistych problemach świadomego ojca.
- John Gray, „Dzieci są z nieba” – dla mnie na razie numer jeden, książka napisana paskudnym językiem amerykańskiego psychologa (pięć razy powtórzone to samo), ale mądra, ciekawa i z konkretnymi przykładami. To ten sam autor, który napisał „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus”. W „Dzieci są z nieba” propaguje zasady pozytywnego wychowania: 1. Można być innym, 2. Można popełniać błędy, 3. Można odczuwać negatywne emocje, 4. Można chcieć więcej, 5. Można mówić „nie”, ale ostatnie słowo należy do mamy i taty. Podaje też sposoby na przekazanie swojej woli dziecku w zależności od stopnia oporu, z którym się rodzic spotyka. Ja wiem, że w takim skrócie wygląda to średnio fajnie – książkę trzeba przeczytać, żeby podzielić mój entuzjazm… a naprawdę warto.
Przede mną jeszcze wiele bardziej lub mniej mądrych książek. Na pewno chcę jeszcze przeczytać: „Nie z miłości” Jespera Juula i „W głębi kontinuum” Jean Liedloff. A co potem?… zobaczymy… czy będzie czas:)