piątek, 30 marca 2012

Minimalizm vs. ekorodzicielstwo


Ach zrobiłoby się te wiosenne porządki, powyrzucałoby się połowę dobytku i tak niepotrzebnego, zrobiłoby się trochę miejsca, wolnej przestrzeni. Minimalizm jest mi bliski, nie chcę mieć za dużo rzeczy i nie tylko dlatego, że nie mam na nie miejsca. Nie lubię rzeczy, które zalegają w szafkach nieużywane, wolę mieć niewiele, ale takich, które są naprawdę potrzebne. Śmiem twierdzić, że nie jestem do końca kobietą, bo nie za bardzo przepadam za zakupami i nie mam potrzeby mieć napchanej szafy, choć często „nie mam się w co ubrać”. Cenię jakość, a nie ilość.
Skrajni minimaliści ograniczają liczbę posiadanych rzeczy do 100, ale nie chodzi tylko o rzeczy, chodzi również o przyzwyczajenia, codzienne działania, a nawet wystrój wnętrza i spożywane posiłki. To też podejście do świata, przyrody i dóbr materialnych. Minimaliści ograniczają się w gromadzeniu rzeczy, wyznają zasadę OITO (one in, two out). W tej kwestii czuję się ostatnio minimalistką, na przykład dawno nie kupiłam sobie nic do ubrania, nie miałam potrzeby. Teraz potrzeba się pojawiła, nawet kilka i postanowiłam dogłębnie przemyśleć sprawę, żeby nie kupić bubla. Chcę mieć coś naprawdę fajnego i wygodnego. Niestety, moje minimalistyczne zapędy są często gwałcone przez moją mamę – zakupoholiczkę, która co chwila przynosi mi nowe ciuchy. Kiedyś przyjmowałam, niektóre były naprawdę fajne, inne lądowały na dnie szuflady, ale ostatnio odmawiam – nie mam już miejsca.
W życiu codziennym też raczej staram się być minimalistką – cieszę się z tego co mam, nie dążę do nieosiągalnego, nie interesuje mnie „wyścig szczurów”. Pracuję nad jakością dni powszednich i czerpię z nich radość. Staram się nie zaprzątać sobie głowy głupotami, nie oglądam telewizji (czasem tylko czytuję ploteczki w necie, ale tylko czasami:), w wolnych chwilach oddaję się pasjom. Co dziwne, dopóki nie zwolniłam tempa właściwie nie mogłam powiedzieć, że mam jakieś pasje, coś mnie tam interesowało, ale nigdy nie za głęboko. Teraz powoli wgryzam się w tematy, które są dla mnie ważne.
I pewnie żyłabym swój żywot uporządkowany i minimalistyczny, ale jedna mała istotka trochę mi w tym przeszkadza. Nie można sobie już tak dokładnie zaplanować codzienności, nie jestem bowiem zwolenniczką sztywnego planu dnia, to Panna Lulu decyduje kiedy chce spać, kiedy jeść, a kiedy pakować sobie wszystkie dostępne zabawki do pyszczka. Nie ma już tyle czasu na pasje, choć przecież Panna Lulu jest niewątpliwie jedną z nich.
Chętnie bym coś powyrzucała, pozbyła się niepotrzebnych ubrań i sprzętów… ale, przecież to może się jeszcze kiedyś przydać, a poco kupować nowe? Przecież te ciuchy można będzie przerobić kiedyś na zabawki, albo sukienki dla lalek (ja w dzieciństwie uwielbiałam szyć ubranka dla lalek). Z tych pudeł kartonowych będzie przecież kiedyś piękny domek, albo samochód, albo robot, będzie można je pomalować, powycinać, powyklejać. Słoiki przydadzą się na przeciery, na zupki i przetwory. Zabawek jest coraz więcej (choć sami kupujemy mało – wiadomo prezenty). 
I zarasta człowiek rzeczami, nawet człowiek chcący wyznawać zasadę minimalizmu. 

sobota, 24 marca 2012

Nie lubię karmić


Karmię Pannę Lulu piersią, ale tego nie lubię. Karmię, bo wierzę, że to dla niej najlepsze, że dzięki temu jest i będzie zdrowsza i bardziej szczęśliwa. Nie lubię tego, bo mnie to boli. Raz bardziej, raz mniej, ale nie jest to miłe. Są dziewczyny, dla których karmienie piersią to przyjemność, dla mnie niestety nie.
Na początku nie miałam pokarmu, ale byłam przekonana, że piersią karmić będę i przystawiałam Pannę Lulu co jakiś czas. Trzeciego dnia mleko popłynęło, ale przy okazji popękały brodawki. Na szczęście nie na długo, wygoiły się i jest ok. Ale bolało, było nieprzyjemnie… trudno, dziecko jest ważniejsze.
W szpitalu dałam się namówić na nakładki, położne stwierdziły, że mam za małe brodawki i dziecko ma z tym problem. Żałuję, bo pewnie by sobie Panna Lulu poradziła, ssakiem jest bowiem dużej klasy. Przyzwyczaiłam się do tych nakładek i moja córeczka też. Próbowałam z nich zrezygnować, ale bolało bardziej i tak już zostało, niestety. Trzeba je ciągle myć, wyparzać i pamiętać, żeby zabierać gdy gdzieś wychodzimy. Raz zapomnieliśmy nakładek i była dzika awantura, oczywiście o jedzeniu bezpośrednio z piersi nie było mowy. Jest jednak pewna korzyść – chronią przed małym gryzoniem. Panna Lulu ostatnio próbowała gryźć, mimo nakładki zabolało, ale pewnie bez byłoby gorzej. Na szczęście zadziałała rada ze szkoły rodzenia: jak ugryzie odstawić od piersi, powiedzieć kategorycznie „nie” i przystawić z powrotem. Po kilku próbach zrezygnowała.  
Nic mojej domowej mleczarni zarzucić nie mogę. Produkcja niezaburzona, Panna Lulu głodna nie bywa, zawsze w gotowości. Nawałów też jakiś szczególnych nie zaliczyłam. Czasem nad ranem, ale Panna Lulu szybko załatwia problem. Nie ciekną, wkładki laktacyjne muszę używać praktycznie wyłącznie nad ranem, w ciągu dnia jest luz. Mimo wszystko nie lubię.
Przerażają mnie alergie Panny Lulu. Mogę modyfikować swoją dietę na różne sposoby – luz, dam radę, ale jeżeli ona jest uczulona na białka mleka krowiego i jednocześnie na soję to ja jej od piersi nie odstawię do drugiego roku życia (planowałam rok). Można oczywiście dawać mieszanki dla alergików, ale żeby dostać receptę na takowe, trzeba udowodnić uczulenie, czyli zrobić badanie krwi. Jakoś nie mogę się przekonać, żeby narażać maleństwo na traumę. Zwłaszcza, jak wysłuchałam opowieść mojej przyjaciółki, która niedawno to przechodziła. Mam nadzieje, że albo to nie to ją uczula (próby prowokacyjne będę robić, kiedy dojdziemy z jej suchą skórą do ładu) albo jej to minie.   
Z czułością myślę o smoczku, choć ostatnio na niego narzekałam. Jak sobie uświadomię, że gdyby nie on Panna Lulu chciałaby ssać pierś godzinami, oddaję mu honor. Na szczęście po 5-10 minutach przy piersi Panna Lulu jest najedzona, a smoczek zaspokaja potrzebę ssania i uspokajania. Zdarza mi się czasem odstawić ją trochę szybciej niż by tego chciała... bo mnie boli. 
Nie lubię, ale jednocześnie serce mi pęka, jak widzę Pannę Lulu z butelką. To jakiś niesamowity mechanizm. Karmiliśmy ją butelką może 3 razy (po powrocie ze szpitala, bo tam była na butli) i za każdym chciało mi się płakać. Próbowaliśmy sprawdzić, czy się najada, bo dość dużo płakała na początku, ale w sumie nie doszliśmy do niczego sensownego i butelka wylądowała głęboko w szufladzie.
No cóż, egoizm już dawno schował się w ciemnym kąciku świadomości… Panna Lulu rządzi. 

wtorek, 20 marca 2012

Etap przejściowy


Dzisiaj mija pół roku od chwili, kiedy Panna Lulu ujrzała Świat. Pół roku nowych wrażeń, poznawania ludzi, bardziej lub mniej interesujących dźwięków, kolorów i światła, dotyków, przytuleń, bujania i turlania, a przede wszystkim odkrywania siebie.
Leniwa jest Panna Lulu okropnie, przewracać na brzuszek się jej nie chce. Udało się dwa razy, po co się bardziej starać? Siadać jeszcze nie umie, a już chciałaby stawać. Fajniej ogląda się świat będąc pionowo:) Z tym siadaniem, to już się nie mogę doczekać. Panna Lulu robi się bowiem ciężka i chętnie bym ją przeniosła do wózka podczas spacerów, a ponieważ zdecydowaliśmy, że nie będzie gondoli, musimy czekać na uruchomienie spacerówki. Na razie nosimy w chuście i ramiona rodziców zaczynają boleć. Taki etap przejściowy…
Gadać Panna Lulu nie chce. To znaczy gada cały czas, ale wymyśla jakieś dziwaczne dźwięki, a sylabami nie planuje się na razie porozumiewać. Skrzeczy za to pierwszorzędnie i „pokasłuje” – ostatni wynalazek dźwiękowy Panny Lulu. Widocznie piski są fajniejsze. Taki etap przejściowy…  
Panna Lulu zaliczyła jakiś niezrozumiały dla mnie skok wzrostu, w ciągu jednej nocy wyrosła z otulaczy rozmiar zero. Zwyczajnie zaczęło się z nich wylewać i trzeba było zmienić na większe. Wzięłam więc otulacze All size, porozpinałam do największego rozmiaru (denerwowały mnie te zakładki, pupa była w nich zbyt wypchana moim zdaniem) i o dziwo w miarę pasują. Co prawda Panna Lulu jest chudziutka i trzeba ją zapinać bardzo ściśle, ale nie jest źle, nie wycieka. Taki etap przejściowy…  
Noce przestała przesypiać jakiś czas temu. To na pewno przez to okropne ząbkowanie, albo skok rozwojowy, albo złośliwe skrzaty:) Budzi się co najmniej raz, ech… a było tak pięknie. I wierci się niemiłosiernie – obrót o 180 stopni to norma. Za pierwszym razem myślałam, że Maciek ją przełożył, ale nie – sama, zdolne dziecko. Ostatnio to w ogóle przesadza, budzi się dwa razy, ale raz udaje mi się ją uśpić bez karmienia (nie chcę jej przyzwyczajać). Tylko, że po karmieniu (koło 3 nad ranem) jest wesoła jak szczygiełek i ani jej się śni, żeby iść spać… i tak godzinę słucham pisków pośród nocnej ciszy. To z pewnością etap przejściowy...
Zęby są dwa i na więcej się zanosi, ale pewnie znowu za jakieś dwa miesiące. Dwie dolne jedynki rosną na chwałę ojczyzny. Kupiłam jej nawet szczoteczkę i szoruję, żeby za szybko nie wypadły.
Jakiś czas temu zaczęłam pannie Lulu rozszerzać dietę. Na początku była kaszka manna, potem jabłko i marchewka, teraz przyszła kolej na poważne papki. Wczoraj zrobiłam pierwszą „prawdziwą” zupkę – ziemniak z marchewką. Jadła, aż jej się uszy trzęsły. Dzisiaj to samo. Ziemniakolubna, po mamusi. Niedługo będzie pietruszka i inne delicje. Ale oczywiście na pierwszym miejscu ciągle cyc.
Ma Panna Lulu prawdopodobnie skazę białkową, niestety. Wyeliminowałam z wielkim bólem z mojego jadłospisu białka mleka krowiego. Ale to chyba jeszcze nie koniec. Mimo drakońskiej diety cały czas Panna Lulu ma suche czerwone plamy. Trzeba eliminować dalej, podejrzenia padły na: kakao, soję, pomidory… ciężko, oj ciężko. To mam nadzieję taki etap… przejściowy.

czwartek, 15 marca 2012

Rozszerzania diety początki


Przygotowując się do dumnej roli matki rozszerzającej dietę niemowlęciu sięgnęłam do różnych mądrych książek, czasopism i Internetu oczywiście. Nigdzie tak jakoś kawa na ławę nie zostało napisane co i jak krok po kroku. Tabelki niby lubię, ale ta od rozszerzania diety mnie nie ujęła.
Panna Lulu, dziecko na cycu chowane, nie chciała butelki nawet oglądać, nie mówiąc już o włożeniu jej do buzi. A matka karmiąca, jak wiadomo, do pracy poszła (co prawda raz w tygodniu na 4 godziny, ale zawsze) i jakoś dziecko trzeba było karmić, bo głodne. Więc matka karmiąca zaczęła szukać co by tu można było niemowlęciu podać, choć niby wyłącznie na cycu miało być do końca 6 miesiąca.
Wyczytałam, że warto dziecko dokarmiać w 5 lub 6 miesiącu kaszką z glutenem, bo zmniejsza to ryzyko zachorowania na celiakię i cukrzycę typu I. Podobno wpadli na to polscy dietetycy – tym bardziej ochoczo przystąpiłam do rozszerzania. Wielkie korporacje panujące na rynku kaszek i słoiczków jeszcze nie podążyły za tymi zaleceniami, więc o kaszki z glutenem błyskawiczne, słodzone, barwione z glutaminianem sodu jeszcze nas nie zalały. W naszym domu znalazła się więc kaszka manna bio pełnoziarnista.
Ogólnie moje założenie jest takie – Panna Lulu będzie jadła pokarmy jak najbardziej naturalne, bez konserwantów, bez pestycydów, bez nawozów sztucznych, dodatkowego cukru i innych świństw (biedne dziecko). Nie będzie też jadła słoiczków, tylko mamine zupki – wyjdzie jej to na zdrowie. Dlatego kaszka manna musiała być bio, organiczna, ekologiczna, och i ach. Do pełnoziarnistości nie byłam przekonana, bałam się, że może być dla maleństwa za ciężkie, ale innych nie było. Potem natknęłam się na kaszki typowo dla niemowląt (oczywiście bio) i też były z pełnego przemiału, więc wątpliwości się rozwiały (kupiłam na zapas ryżową). Zresztą Panna Lulu dobrze tę kaszkę toleruje.
Początki były ciekawe. Najpierw trzeba było kaszkę ugotować, w zaleceniach było pół łyżeczki. Niestety nie dysponowałam naparstkiem, wzięłam od mamy najmniejszy garnuszek jaki miała i nalałam trochę wody i dodałam całą łyżeczkę kaszki myśląc zawczasu o możliwych stratach (myślenie perspektywiczne się opłaciło). Gotowało się i gotowało zanim odparowało do przyzwoitej konsystencji. Potem dodałam trochę odciągniętego mleka i znowu zrobiło się rzadkie. Trudno. Panna Lulu i tak na początku większość wypluwała, choć zdawała się być całkiem zainteresowana nową formą posiłku i łyżeczką. Musiała się nauczyć jak to się je.
Tak było miesiąc temu. Potem spróbowałam samej kaszki z wodą (próbowałam, smakowało mi, dziecka nie katowałam), bo odciągać nie lubię i gotować laktatora mi się nie chciało. Doszło do tego, że Panna Lulu pochłaniała całą porcję, aż jej się uszy trzęsły. Oczywiście część lądowała na śliniaku, ale dzień po dniu coraz mniej. Babciom i dzidkom szło trochę gorzej ale dziecko już nie głodowało, kiedy wyrodna matka spełniała swoje chore ambicje zawodowe.
Ostatnio postanowiłam dodać trochę urozmaiceń, kończy się szósty miesiąc, czas na poważne jedzenie. W sklepie ekologicznym zakupiłam jabłka i marchewkę. Eksperymenty z jabłkiem trwają, Panna Lulu głównie nim pluje i się krzywi niesamowicie. Nie wiem czy za kwaśne, czy konsystencja nie ta. Mieszam z kaszką i gotowane i starte surowe – khe, pfe, ble – udaje, że zaraz puści pawia. Z gotowanymi jest trochę lepiej, mam nadzieję, że się przyzwyczai. Z marchewką jest lepiej. Za pierwszym razem też marudziła, ale była bez kaszki i grudki były. Teraz leję więcej wody i blenderowi udaje się rozdrobnić marchewkę należycie. Potem odparowuję do odpowiedniej konsystencji.
A jak skończy pół roku dostanie pierwszą „prawdziwą” zupkę marchewkowo-ziemniaczaną… mniam – zamiast prezentu:)
Jest tylko jeden problem z tym rozszerzaniem diety, Panna Lulu nie lubi dźwięku blendera, boi się go i wyje głośniej niż on. Trzeba będzie jakoś ją z tym oswoić. I tak mam lepiej – syn mojej przyjaciółki boi się suszarki i biedaczka musi chodzić z mokrą głową.  

wtorek, 13 marca 2012

Eko kule

Mam potrzebę testowania różnych ekologicznych wynalazków. Denerwuje mnie ilość pompowanych w ziemię i wodę chemikaliów. Dlatego staram się używać jak najmniej chemii. Nie zawsze się udaje, ale robię postępy.
Jakiś czas temu kupiłam sobie orzechy piorące. Wydawały mi się fajne, takie naturalne wrzucało się je do pralki i miały prać. Może to jest coś ze mną nie tak, może gdyby się tam coś pieniło, to bym w nie uwierzyła, ale jakoś mi nie wyszło. Niby ciuchy były czyste, choć z większymi plamami sobie nie radziły (zwykły proszek też by miał problem), ale czy po wypłukaniu ich w samej wodzie nie byłoby podobnie? Poza tym białe rzeczy od nich szarzały, a rzeczy Panny Lulu są na ogół jasne. To + brak zaufania = odłożenie orzechów w kąt.
Ale nie poddałam się w staraniach o ekologiczny środek piorący. Postanowiłam wypróbować eko kule. Są to kule, które wrzuca się do pralki i ... one piorą. W środku mają granulat, który ma jakieś cudowne ponoć właściwości i zużywa się po ok 150 praniach (w wersji, którą ja kupiłam), czyli na pół roku spokojnie starczy. Wypróbowałam - pierze:) Spiera nawet plamy po nazwijmy to "musztardzie" (wszystkie mamy wiedzą o co chodzi), więc jest nieźle. Oprócz tego, że kule piorą, to jeszcze zmiękczają, co jest dla mnie ważne ze względu na Pannę Lulu. Do tej pory pieluszki były strasznie sztywne i na początku musiałam je prasować, żeby zmiękczyć (czego nie lubię). Teraz już nie muszę, są wystarczająco miękkie (inna sprawa, że Panna Lulu jest twardzielką i szorstkie pieluszki jej nie straszne). Poza tym eko kule są hypoalergiczne (w świetle ostatnich rewelacji to dość istotne) i mają właściwości odkażające. Nie są może super ekonomiczne, ale chyba w sumie wychodzi taniej niż jakbym miała kupować płyn do prania, który kupowałam do tej pory, o proszkach dla dzieci nie wspomnę. No i są ekologiczne, a przecież o to tu przede wszystkim chodzi. Polecam:)

  

czwartek, 8 marca 2012

Eliminacje


Szorstką skórę na nóżkach i ramionach zrzucałam z początku na suchość powietrza i mróz. Tak też było z czerwonymi policzkami i pupą. Co prawda po dżemiku truskawkowym (kupiłam sobie taki pyszny dżemik, ach) było gorzej, ale nadal utrzymywałam, że to pewnie za sucho, za gorąco i skóra maleństwa za wrażliwa. Maciek twierdził, że to alergia – sam miał, więc doświadczony.
Zaczęłam więc eliminować. Najpierw owoce – truskawki, maliny (w formie przetworów), cytrusy. Podejrzewałam nawet cynamon, choć raczej nie jest szczególnie uczulający. Cały czas policzki były czerwone. Nad ranem było lepiej, wieczorem najgorzej. Na skórze zaczęły się pojawiać suche czerwone miejsca. Zrobiło się nieciekawie.
Zaczęłam analizować co jem i wyszło na to, że trzeba wyeliminować to, co jadam codziennie, bez czego nie potrafię wyobrazić sobie śniadania… padł na mnie blady strach… muszę wyeliminować nabiał. Uwielbiam mleko, potrafię wypić 2 litry kawy zbożowej z mlekiem, zjeść wielki kubek jogurtu, pajdę chleba grubo posmarowanego masłem, poranne kanapki bez twarożku się nie liczą… co ja teraz pocznę? Ok. wzięłam się w garść, kupiłam sobie serek kozi, zrobiłam pastę z oliwek, zaczęłam przeglądać wegańskie przepisy (tam najłatwiej o dania bez nabiału). Na szczęście jestem optymistką, stwierdziłam, że przynajmniej zacznę poznawać nowe smaki. Miałam też nadzieję, że okaże się, że to wcale nie alergia na mleko krowie.
Niestety, próba prowokacyjna pokazała, że to jednak to. Przez 5 dni nie jadłam nabiału – poprawiło się, skóra się wygładziła, z policzków zniknęła czerwień. Potem przez dwa dni wróciłam do kawy z mlekiem i twarożków – problemy wróciły.
Czego się nie robi dla dziecka… nie jem nabiału, wołowiny, czekolady mlecznej – wszystkiego co mogłoby zawierać krowie białka. Czytam wszystkie etykiety i moja dieta drastycznie się kurczy, zwłaszcza jeżeli chodzi o słodycze. Na szczęście kozie sery mi zasmakowały, gorzej z mlekiem sojowym – jest dość paskudne, ale może się przekonam. W górach kupowałam owcze oscypki, ale chyba były oszukane, bo Pannę Lulu znowu wysypało, chyba, że to jeszcze coś innego… ech.
Za jakiś miesiąc znowu spróbuję, może minie (to się zdarza), albo okaże się, że to nie to. Ale na razie drastyczna dieta… nie, nie przepraszam… odkrywanie nowych smaków.

poniedziałek, 5 marca 2012

Zęby, zębiska


Od mniej więcej dwóch miesięcy wszystkie przejawy marudzenia Panny Lulu zrzucaliśmy na ząbkowanie. Okazywało się, że to wcale nie to, że Panna Lulu nie chce spać, albo wręcz przeciwnie – bardzo chce (problem polegał na tym, że w obu przypadkach zachowywała się podobnie). Już dawno kupiłam żel łagodzący na dziąsła i kilka razy smarowałam dziwiąc się, że nic nie pomaga. Będąc u pediatry kazałam lekarce zaglądać do maluszkowego pyszczka i nic.
Więc zrezygnowaliśmy ze zrzucania wszystkiego na te wstrętne zębiska. Od czasu do czasu macałam tylko dziąsła Panny Lulu, coś tam twardego niby było… ale to przecież jeszcze długo…
A tu nagle, ni z gruszki ni z pietruszki – macam i… ząb. Przebił się niewiadomo kiedy, bez szczególnych perypetii. 
Z drugim, co to się przebił dwa dni później było już gorzej. To znaczy nie wiadomo czy z nim, bo Panna Lulu po prostu obudziła się w nocy rozbawiona i wcale nie chciała dalej spać. My chcieliśmy, więc próbowaliśmy ją usypiać… i była awantura.
No i mamy dwa zęby – dolne jedynki. Wszystko przez to rześkie górskie powietrze:) Czekamy na następne, bez niecierpliwości. Chociaż zdaję się, że idzie górna lewa jedynka... tak, tak to na pewno to, bo Panna Lulu jakaś taka marudna ostatnio:)

piątek, 2 marca 2012

Berbeć na nartach


Oczywiście Panna Lulu jeszcze na nartach nie jeździła – aż tak ambitnymi rodzicami nie jesteśmy, ale w Korbielowie z nami była. Zabraliśmy ze sobą wsparcie w postaci dziadka i dwóch bać (Panny Lulu oczywiście). Kiedy my z moim tatą oddawaliśmy się białemu szaleństwu, babcie chuchały i dmuchały na ukochaną wnuczkę. Co prawda nie mogłam szaleć za długo, bo Panna Lulu je dość często, ale koło 3 godzin jazdy udało się dziennie zaliczyć.
Na początku pogoda rzuciła nas na kolana. Była odwilż, mżyło, a w nocy lało i wiało tak, że myśleliśmy o powrocie do domu. Ale potem się poprawiło, spadł śnieg, złapał mróz i było całkiem nieźle.
Kiedyś sobie wymarzyłam, że będę miała chłopaka, który jeździ na desce i który mnie tego nauczy. Ze snowboardem miałam jedno spotkanie w wieku lat nastu i jakoś mi to nie wyszło najlepiej – rozwaliłam kolano i się obraziłam. Ale jakoś mnie tak ciągnęło i …marzenie się spełniło znalazłam snowboardzistę:) Maćkowi udało się nauczyć mnie coś niecoś miesiąc przed zajściem w ciążę i potem z konieczności szkolenie zostało przerwane. Teraz miałam ambitny plan powrotu do nauki, ale jakoś warunki nie sprzyjały. Najpierw mokro, potem zamknęli stok przy krzesełku, a na orczyk się na razie na desce nie odważę wsiąść. No i nauka poszła w las.
Kondycję mam słabą, kiedyś bez przygotowania spędzałam tydzień na ostrym jeżdżeniu i nic mnie nie ruszało. Ciepła kąpiel i piwo wystarczyło, żeby następnego dnia zakwasy nie były za bardzo uciążliwe. Ale widocznie ciąża i poród dały mi się jednak we znaki… hmmm, naiwnie myślałam, że nie. Nigdy się nie bałam prędkości na nartach, wychodziłam z założenia, że jeżeli jeżdżę tak długo, to nic mi się nie stanie. Upadki zdarzały mi się bardzo rzadko, warunki musiały być ekstremalne. Łubudu, tym razem fiknęłam konkretnie. Niewiadomo dlaczego na prostym stoku wypięła mi się narta i wylądowałam na głowie. A jeszcze Maciusiowi na górze mówiłam, żeby był ostrożny. Fiknęłam i się przestraszyłam, bo przecież mam Pannę Lulu i muszę być sprawna, nie mogę ryzykować. Odpowiedzialność mnie dopadła. Czy już nigdy nie będę już jeździć na nartach z taką swobodą jak kiedyś?
Wynajęliśmy fajny domek z dwoma sypialniami, kominkiem i aneksem kuchennym. Poskutkowało to tym, że babcie wzięły się za gotowanie. Niby fajnie, wygodnie, bo ciągać Pannę Lulu po knajpach nie byłoby najlepiej, ale mamina kuchnia ma swoje zgubne skutki… ile to kilo mi przybędzie po tych wakacjach?