Pod koniec roku mnie jakoś natchnęło i zrobiłam jedno postanowienie noworoczne, choć normalnie nie robię. Postanowiłam mniej śmiecić. Popatrzyłam dookoła, zrobiłam rachunek sumienia i wyszło, że śmieci produkujemy za dużo. Oczywiście segregujemy, ale to nie wystarczy.
Zaczęłam od gąbek i ściereczek. Tych do zmywania. Bo okazało się że raz w tygodniu wyrzucam gąbkę, a ścierki gąbczaste piorę i odkładam na bok, bo po praniu tracą kolor. Zakupiłam takie coś silikonowe, co można myć w zmywarce i teoretycznie jest wieczne (na zdjęciu). Standard mycia -5, ale czego się nie robi dla środowiska. Jakoś sobie radzę. A ściereczki wykorzystuję te sprane... trudno... szukam w kolorze szarym... może ktoś widział?
No ale na gąbkach filozofia zmniejszenia ilości odpadów się nie kończy. Największym problemem są zakupy. Trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby ograniczyć liczbę opakowań, jednorazowych torebek i papierów.
Przede wszystkim:
- nie kupuj rzeczy niepotrzebnych, które zaraz i tak wylądują w koszu (tak kochana mamusiu, to się tyczy również Ciebie),
- nie kupuj rzeczy zapakowanych w tysiące torebek, kartoników itp,
- bierz do sklepu własne torby na zakupy (również do markowych butików - bądź trendsetterem),
- owoce i warzywa też pakuj we własne torebki (nawet w hipermarkecie, nawet na rynkach - trzeba mieć refleks, żeby sprzedawca nie wyciągnął foliówki, ale da się),
- jak już musi być opakowane (niewiele jest w Polsce sklepów, w których wszystko jest na wagę), to chociaż niech to będą odpady segregowalne,
- odpady organiczne kompostuj (albo segreguj bio odpady),
- nie wyrzucaj zepsutych sprzętów, tylko je naprawiaj,
- kupuj rzeczy używane - są dużo tańsze, a często nie odbiegają jakością od nowych,
- nie używaj rzeczy jednorazowych,
- kupuj produkty w większych opakowaniach (np chemię gospodarczą),
- ucz dzieci żeby nie produkowały śmieci (to mi chyba wychodzi najgorzej).
Pewnie można więcej, ale dajcie mi czas... właśnie się rozkręcam :)
trochę eko, trochę ego
wtorek, 23 kwietnia 2019
wtorek, 9 kwietnia 2019
Perspektywy zawodowe matki trójki dzieci
To od początku. Jak zaszłam w ciążę z Panną Lulu dość szybko poszłam na zwolnienie. Było błogo. Bycie matką stało się moim hobby, czytałam, pisałam... Potem pojawiła się Panienka i dalej czytałam, pisałam, chłonęłam wszystkimi zmysłami bycie matką.
I bardzo szybko poszłam do pracy. Ale tak na chwilkę, na próbę... zamiast etatowym pracownikiem marketingu zostałam nauczycielką. Chciałam zobaczyć jak to jest, a właśnie nadarzyła się okazja.
Z Panną Lulu zostawał wtedy mój tata i na początku miał problem bo dziecko nie chciało nic jeść (nie miał wszak dziadek piersi odpowiedniej) i wyło. Pracowałam tylko 4 godziny w tygodniu, ale w pewnym momencie okazało się, że i tak jest ciężko. Lekcje trzeba przygotować, a panienka nie chce spać. Kiedyś wyobrażałam sobie, że bycie nauczycielem jest takie super... dobrze, że sprawdziłam. Po pół roku stwierdziłam, że to jednak nie dla mnie.
Planowaliśmy kolejne dziecko i powrót na etat nie wchodził w grę. Wymyśliłam więc sobie studia podyplomowe o zmianę zawodu. To teraz podobno bardzo na czasie.
Urodził się Stach i rok później założyłam firmę. Było super. Pracowałam kiedy się dało, wychodziłam z domu, spotykałam się z ludźmi. I miałam czas dla dzieci, bo praca była elastyczna. Tylko, że za mało się tego czasu udawało wyszarpnąć i brakowało go zwłaszcza na rozwój. Bo to co trzeba było robić na bieżąco, to się robiło, a wszystko inne odkładało się na później.
Wsparcie oczywiście było, dziadkowie z obu stron doglądali, odciążali i kibicowali. Ale co z tego, jak matka zamykała się w pokoju, żeby trochę popracować, a za chwilę jakieś dziecko wpadało z jakimś problemem... no łatwo nie było. A jeszcze zdarzało mi się usłyszeć, że to nie praca, tylko hobby... wrrrr...
Pewnie jakby plan był lepszy, bardziej przemyślany i bardziej bym się go trzymała...
Kiedy urodził się Kwiatek, to jeszcze przez jakiś czas pociągnęłam... Starszyzna poszła do przedszkola, dało się coś zrobić. Ale bez dziadków i tak by się nie dało.
Podziwiam dziewczyny i pary, które mają dzieci z dala od domów rodzinnych i jakoś to ogarniają. Ja wiem, że można oddawać dzieci do przedszkoli i na świetlice nawet na 10 godzin, ale jakoś wydaje mi się, że to za dużo. Dlatego się cieszę, ze mam wsparcie rodziny.
No dobra, firma nie wypaliła, bo jak przeszłam na pełny ZUS, to mi zeszło powietrze i powiedziałam BASTA! Dokładać do interesu nie będę.
I... zaczęłam szukać pracy... na etacie. Długo szukałam, już miałam odpuścić, ale się okazało, że ktoś mnie jednak chce. Mimo krętej ścieżki kariery zawodowej, mimo braku doświadczenia w korporacjach międzynarodowych...
No i jestem - matka polka pracująca... a nauczyciele strajkują (WSPIERAM ICH Z CAŁEGO SERCA!!!)... i dziadkowie znów są niezbędni.
Ale jak słyszę, że tylko leserki siedzą w domu z dziećmi, to mnie coś trafia, bo siedzenie w domu z dziećmi to mega wielka praca! I jak ktoś chce dać matkom czwórki dzieci emerytury za samo bycie matką (choć szczerze nie lubię tych, co chcą dać), to popieram. Bo na prawdę jest trudno łączyć macierzyństwo, pracę, korki na ulicach i strajki nauczycieli...
I bardzo szybko poszłam do pracy. Ale tak na chwilkę, na próbę... zamiast etatowym pracownikiem marketingu zostałam nauczycielką. Chciałam zobaczyć jak to jest, a właśnie nadarzyła się okazja.
Z Panną Lulu zostawał wtedy mój tata i na początku miał problem bo dziecko nie chciało nic jeść (nie miał wszak dziadek piersi odpowiedniej) i wyło. Pracowałam tylko 4 godziny w tygodniu, ale w pewnym momencie okazało się, że i tak jest ciężko. Lekcje trzeba przygotować, a panienka nie chce spać. Kiedyś wyobrażałam sobie, że bycie nauczycielem jest takie super... dobrze, że sprawdziłam. Po pół roku stwierdziłam, że to jednak nie dla mnie.
Planowaliśmy kolejne dziecko i powrót na etat nie wchodził w grę. Wymyśliłam więc sobie studia podyplomowe o zmianę zawodu. To teraz podobno bardzo na czasie.
Urodził się Stach i rok później założyłam firmę. Było super. Pracowałam kiedy się dało, wychodziłam z domu, spotykałam się z ludźmi. I miałam czas dla dzieci, bo praca była elastyczna. Tylko, że za mało się tego czasu udawało wyszarpnąć i brakowało go zwłaszcza na rozwój. Bo to co trzeba było robić na bieżąco, to się robiło, a wszystko inne odkładało się na później.
Wsparcie oczywiście było, dziadkowie z obu stron doglądali, odciążali i kibicowali. Ale co z tego, jak matka zamykała się w pokoju, żeby trochę popracować, a za chwilę jakieś dziecko wpadało z jakimś problemem... no łatwo nie było. A jeszcze zdarzało mi się usłyszeć, że to nie praca, tylko hobby... wrrrr...
Pewnie jakby plan był lepszy, bardziej przemyślany i bardziej bym się go trzymała...
Kiedy urodził się Kwiatek, to jeszcze przez jakiś czas pociągnęłam... Starszyzna poszła do przedszkola, dało się coś zrobić. Ale bez dziadków i tak by się nie dało.
Podziwiam dziewczyny i pary, które mają dzieci z dala od domów rodzinnych i jakoś to ogarniają. Ja wiem, że można oddawać dzieci do przedszkoli i na świetlice nawet na 10 godzin, ale jakoś wydaje mi się, że to za dużo. Dlatego się cieszę, ze mam wsparcie rodziny.
No dobra, firma nie wypaliła, bo jak przeszłam na pełny ZUS, to mi zeszło powietrze i powiedziałam BASTA! Dokładać do interesu nie będę.
I... zaczęłam szukać pracy... na etacie. Długo szukałam, już miałam odpuścić, ale się okazało, że ktoś mnie jednak chce. Mimo krętej ścieżki kariery zawodowej, mimo braku doświadczenia w korporacjach międzynarodowych...
No i jestem - matka polka pracująca... a nauczyciele strajkują (WSPIERAM ICH Z CAŁEGO SERCA!!!)... i dziadkowie znów są niezbędni.
Ale jak słyszę, że tylko leserki siedzą w domu z dziećmi, to mnie coś trafia, bo siedzenie w domu z dziećmi to mega wielka praca! I jak ktoś chce dać matkom czwórki dzieci emerytury za samo bycie matką (choć szczerze nie lubię tych, co chcą dać), to popieram. Bo na prawdę jest trudno łączyć macierzyństwo, pracę, korki na ulicach i strajki nauczycieli...
wtorek, 2 kwietnia 2019
Moje wrażliwe dzieci
Jakiś czas temu nie mogłam sobie poradzić z Panną Lulu. Poziom emocji zarówno po jej, jak i po mojej stronie sięgał sufitu. Miałam świadomość, że muszę coś z tym zrobić, ale nie wiedziałam co. Kupiłam więc kilka książek...
Jedną z nich było "Wysoko wrażliwe dziecko" Elaine Aron. Czytałam z zapartym tchem. Okazało się bowiem, że wysoko wrażliwi są: Stach, ja i Maciek. Panna Lulu najmniej. Dobre relacje przywróciłyśmy dzięki innej książce.
Wreszcie zrozumiałam kilka innych problemów, które pojawiają się czasem w naszej rodzinie. Przede wszystkim przestymulowanie bodźcami. Kiedy jest za głośno, za dużo się dzieje, za dużo się wymaga... Stachu robi "awantury". Czasem dzieje się tak po powrocie z przedszkola. Czasem rano, gdy się go popędza. Denerwuje go, gdy nie możemy zrozumieć o co mu chodzi. No i oczywiście trzeba wycinać wszystkie metki z ubrań i jest problem z butami... najchętniej chodzi w kaloszach.
Jak pomóc wrażliwemu dziecku?
- Nie doprowadzić do nadmiaru bodźców.
- Pomóc się wyciszyć w newralgicznych momentach.
- Uczyć, jak się wyciszać. Jeśli trzeba stworzyć "ciche" miejsca w domu, albo wyciszające rytuały.
- Edukować szczególnie babcie, które mają tendencje do zasypywania pytaniami.
- I przede wszystkim nie wkurzać się, kiedy ono się wkurza.
A wrażliwość jest cudowna i cenna. Bo to nie tylko wrażliwość na bodźce fizyczne, ale też wrażliwość na innych ludzi. To prawdziwa empatia... i to po Stachu widać.
Jedną z nich było "Wysoko wrażliwe dziecko" Elaine Aron. Czytałam z zapartym tchem. Okazało się bowiem, że wysoko wrażliwi są: Stach, ja i Maciek. Panna Lulu najmniej. Dobre relacje przywróciłyśmy dzięki innej książce.
Wreszcie zrozumiałam kilka innych problemów, które pojawiają się czasem w naszej rodzinie. Przede wszystkim przestymulowanie bodźcami. Kiedy jest za głośno, za dużo się dzieje, za dużo się wymaga... Stachu robi "awantury". Czasem dzieje się tak po powrocie z przedszkola. Czasem rano, gdy się go popędza. Denerwuje go, gdy nie możemy zrozumieć o co mu chodzi. No i oczywiście trzeba wycinać wszystkie metki z ubrań i jest problem z butami... najchętniej chodzi w kaloszach.
Jak pomóc wrażliwemu dziecku?
- Nie doprowadzić do nadmiaru bodźców.
- Pomóc się wyciszyć w newralgicznych momentach.
- Uczyć, jak się wyciszać. Jeśli trzeba stworzyć "ciche" miejsca w domu, albo wyciszające rytuały.
- Edukować szczególnie babcie, które mają tendencje do zasypywania pytaniami.
- I przede wszystkim nie wkurzać się, kiedy ono się wkurza.
A wrażliwość jest cudowna i cenna. Bo to nie tylko wrażliwość na bodźce fizyczne, ale też wrażliwość na innych ludzi. To prawdziwa empatia... i to po Stachu widać.
wtorek, 26 marca 2019
Przedszkole w PRL
Znów gościnny post mojej mamy. Wspomnienia z przedszkola... ideowej placówki PRL. Ja przede wszystkim pamiętam serwatkę, którą nas pojono i która wywoływała u mnie odruch wymiotny.
Przedszkole w PRL
Była to instytucja bardzo popularna, dostępna, uważana za jedną z cennych zdobyczy nowego socjalistycznego ustroju, w którym kobiety powszechnie garnąc się do pracy musiały gdzieś „podrzucać” swoje dzieci. Po wykorzystaniu 3– miesięcznego urlopu macierzyńskiego takim miejscem był najpierw żłobek
W naszych rodzinach - mojej i Sławka żłobek nie wchodził w grę. Babcie dzielnie wychowywały swoje wnuczęta, ale już po osiągnięciu przez nie trzech lat czyli wieku przedszkolnego, przedszkole jawiło się jako coś oczywistego. Nie pomagały płacze i marudzenia, dzieci zaprowadzano do przedszkola i już.
Osobiście kiepsko wspominam przedszkole. To, że odprowadzała mnie do przedszkola i przyprowadzała ukochana babcia jeszcze bardziej wyostrzało perspektywę kilku okropnych godzin, które były przede mną. Nie mam żadnych miłych wspomnień, najwyraźniej zajęcia przedszkolne były nieciekawe i monotonne. W pamięci pozostały wydarzenia niemiłe – wciskane na siłę posiłki, których nie znosiłam, chłopaki ciągnące dziewczynki za warkocze. Najmniej sympatyczny moment - nie znosiłam żółtego sera, a przedszkolanka uparła się, że nie odejdę od stołu póki go nie zjem. Skończyło się posiusianiem w majtki (cały czas siedziałam za stołem) i dopiero babcia wyzwoliła mnie z tej opresji.
Magdusia też została oddana do przedszkola jak skończyła trzy lata. Największe wówczas blokowisko łódzkie czyli Retkinia w której mieszkaliśmy, nie dawało szans na zdobycie miejsca w przedszkolu. Dzięki niezbędnym wówczas „znajomościom” udało się umieścić Magdusię w przedszkolu w dosyć odległym od naszego domu. Oczywiście Magda też nie lubiła, podobnie jak kiedyś jej rodzice, przedszkola.
Pamiętam jak pierwszego dnia machając workiem z pantoflami i podskakując podśpiewywała „ idę do przedszkola” , zaś drugiego dnia płakała w oknie. Najbardziej upiornym momentem w dniu przedszkolnym był obowiązek spania po obiedzie. Nasza córeczka już od drugiego roku życia nie sypiała w ciągu dnia i ten przymus był dla niej dołujący – leżała przez dwie godziny i darła na małe kawałeczki chusteczkę do nosa.
Sławek, który już wówczas miał więcej czasu (prywatny biznes) odbierał ją wobec tego o 12. Spędzała więc w przedszkolu raptem 3 godziny dzienne – od 9 do 12. Nie pamiętam, aby się w nim dużo działo – największą atrakcją dla dzieci były chyba zabawy karnawałowe. Magdusia nie zdołała się z nikim zaprzyjaźnić, nie przynosiła z przedszkola żadnych swoich prac.
Ubolewałam, ku oburzeniu wrogów przedszkola - męża i córki, że nie spełniło ono, wobec tak śladowej obecności Madgusi, roli uspołecznienia mojej jedynaczki. Co ciekawe jak Magda sama została mamą to oczywiste dla niej było posłanie dzieci do przedszkola.
Dziękuję mamo!
Przedszkole w PRL
Była to instytucja bardzo popularna, dostępna, uważana za jedną z cennych zdobyczy nowego socjalistycznego ustroju, w którym kobiety powszechnie garnąc się do pracy musiały gdzieś „podrzucać” swoje dzieci. Po wykorzystaniu 3– miesięcznego urlopu macierzyńskiego takim miejscem był najpierw żłobek
W naszych rodzinach - mojej i Sławka żłobek nie wchodził w grę. Babcie dzielnie wychowywały swoje wnuczęta, ale już po osiągnięciu przez nie trzech lat czyli wieku przedszkolnego, przedszkole jawiło się jako coś oczywistego. Nie pomagały płacze i marudzenia, dzieci zaprowadzano do przedszkola i już.
Osobiście kiepsko wspominam przedszkole. To, że odprowadzała mnie do przedszkola i przyprowadzała ukochana babcia jeszcze bardziej wyostrzało perspektywę kilku okropnych godzin, które były przede mną. Nie mam żadnych miłych wspomnień, najwyraźniej zajęcia przedszkolne były nieciekawe i monotonne. W pamięci pozostały wydarzenia niemiłe – wciskane na siłę posiłki, których nie znosiłam, chłopaki ciągnące dziewczynki za warkocze. Najmniej sympatyczny moment - nie znosiłam żółtego sera, a przedszkolanka uparła się, że nie odejdę od stołu póki go nie zjem. Skończyło się posiusianiem w majtki (cały czas siedziałam za stołem) i dopiero babcia wyzwoliła mnie z tej opresji.
Magdusia też została oddana do przedszkola jak skończyła trzy lata. Największe wówczas blokowisko łódzkie czyli Retkinia w której mieszkaliśmy, nie dawało szans na zdobycie miejsca w przedszkolu. Dzięki niezbędnym wówczas „znajomościom” udało się umieścić Magdusię w przedszkolu w dosyć odległym od naszego domu. Oczywiście Magda też nie lubiła, podobnie jak kiedyś jej rodzice, przedszkola.
Pamiętam jak pierwszego dnia machając workiem z pantoflami i podskakując podśpiewywała „ idę do przedszkola” , zaś drugiego dnia płakała w oknie. Najbardziej upiornym momentem w dniu przedszkolnym był obowiązek spania po obiedzie. Nasza córeczka już od drugiego roku życia nie sypiała w ciągu dnia i ten przymus był dla niej dołujący – leżała przez dwie godziny i darła na małe kawałeczki chusteczkę do nosa.
Sławek, który już wówczas miał więcej czasu (prywatny biznes) odbierał ją wobec tego o 12. Spędzała więc w przedszkolu raptem 3 godziny dzienne – od 9 do 12. Nie pamiętam, aby się w nim dużo działo – największą atrakcją dla dzieci były chyba zabawy karnawałowe. Magdusia nie zdołała się z nikim zaprzyjaźnić, nie przynosiła z przedszkola żadnych swoich prac.
Ubolewałam, ku oburzeniu wrogów przedszkola - męża i córki, że nie spełniło ono, wobec tak śladowej obecności Madgusi, roli uspołecznienia mojej jedynaczki. Co ciekawe jak Magda sama została mamą to oczywiste dla niej było posłanie dzieci do przedszkola.
Dziękuję mamo!
wtorek, 12 marca 2019
Trzecie eko(?) dziecko
Przyznam się, że nie udało mi się utrzymać wszystkich ideałów, które przyświecały mi przy pierwszym dziecku. Życie zweryfikowało. Brak czasu spowodował, że niektóre rzeczy odpuściłam.
Niestety zupełnie zrezygnowałam z pieluszek wielorazowych. Już przy Stachu nie byłam konsekwentna. Kiedy policzyłam, że rozwieszanie wypranej tetry zajmuje mi 20 minut - codziennie, odpuściłam. Prawdopodobnie z pieluszkami all in one nie byłoby takich problemów, ale te wydawały mi się pioruńsko drogie. Na szczęście Kwiatek już prawie nie potrzebuje pieluch.
Kwiatek jest więc dzieckiem pampersowym... i czasami też słoiczkowym... Pannie Lulu i Stachowi gotowałam ekologiczne warzywka, organiczne kurczaki i podawałam bio jogurty. Pluli tym na moc potęgę. Co chwilę coś wyrzucałam, albo dojadałam sama. Niejadki ot co.
Przy kwiatku poszłam na łatwiznę. Po którymś pluciu z kolei postanowiłam spróbować i załapała. Słoiki są "niam niam" i trudno. Przynajmniej nie muszę jej gotować trzech obiadów (jak to było przy starszakach). Chyba bym zwariowała, zwłaszcza, że Panna Lulu odmówiła jedzenia posiłków w szkole i jej też muszę coś upichcić.
Więcej grzechów nie pamiętam... teraz będę się chwalić :)
Kwiatek ma zdecydowaną większość rzeczy z drugiej, albo nawet z trzeciej ręki. Przy trójce dzieci z niewielką różnicą wieku to chyba norma. Wózek, foteliki, mebelki i zabawki są praktycznie te same. Kwiatek ma pecha i donasza po rodzeństwie ubranka i korzysta z tych samych gadżetów. Ale przecież to tak szybko rośnie, że nie ma sensu kupować nowego. Czasem trochę wstyd, ale... przecież zaraz wyrośnie.
Za to Kwiatek bardzo się cieszy. Za każdym razem, gdy ją ubieram pyta: "Tasia? Lusi?". Nie przeszkadza jej, że ma ciuchy po rodzeństwie.
Piersią karmione jest najdłużej, bo to najwygodniejsze i najzdrowsze. Do tej pory karmię kiedy usypiam... i jak dobrze śpi.
Biega na boso po trawie... i czasem nago. Bo już się nauczyłam, ze nie ma co zabraniać... rodzeństwo i tak biega.
I śmieci się nauczyła segregować już prawie :)
Mieszka w lesie, w domu ze słomy... i cały czas brudne... i szczęśliwe... takie eko dziecko.
Niestety zupełnie zrezygnowałam z pieluszek wielorazowych. Już przy Stachu nie byłam konsekwentna. Kiedy policzyłam, że rozwieszanie wypranej tetry zajmuje mi 20 minut - codziennie, odpuściłam. Prawdopodobnie z pieluszkami all in one nie byłoby takich problemów, ale te wydawały mi się pioruńsko drogie. Na szczęście Kwiatek już prawie nie potrzebuje pieluch.
Kwiatek jest więc dzieckiem pampersowym... i czasami też słoiczkowym... Pannie Lulu i Stachowi gotowałam ekologiczne warzywka, organiczne kurczaki i podawałam bio jogurty. Pluli tym na moc potęgę. Co chwilę coś wyrzucałam, albo dojadałam sama. Niejadki ot co.
Przy kwiatku poszłam na łatwiznę. Po którymś pluciu z kolei postanowiłam spróbować i załapała. Słoiki są "niam niam" i trudno. Przynajmniej nie muszę jej gotować trzech obiadów (jak to było przy starszakach). Chyba bym zwariowała, zwłaszcza, że Panna Lulu odmówiła jedzenia posiłków w szkole i jej też muszę coś upichcić.
Więcej grzechów nie pamiętam... teraz będę się chwalić :)
Kwiatek ma zdecydowaną większość rzeczy z drugiej, albo nawet z trzeciej ręki. Przy trójce dzieci z niewielką różnicą wieku to chyba norma. Wózek, foteliki, mebelki i zabawki są praktycznie te same. Kwiatek ma pecha i donasza po rodzeństwie ubranka i korzysta z tych samych gadżetów. Ale przecież to tak szybko rośnie, że nie ma sensu kupować nowego. Czasem trochę wstyd, ale... przecież zaraz wyrośnie.
Za to Kwiatek bardzo się cieszy. Za każdym razem, gdy ją ubieram pyta: "Tasia? Lusi?". Nie przeszkadza jej, że ma ciuchy po rodzeństwie.
Piersią karmione jest najdłużej, bo to najwygodniejsze i najzdrowsze. Do tej pory karmię kiedy usypiam... i jak dobrze śpi.
Biega na boso po trawie... i czasem nago. Bo już się nauczyłam, ze nie ma co zabraniać... rodzeństwo i tak biega.
I śmieci się nauczyła segregować już prawie :)
Mieszka w lesie, w domu ze słomy... i cały czas brudne... i szczęśliwe... takie eko dziecko.
wtorek, 5 marca 2019
Harry Potter i królewna
Byłam już za stara, kiedy pojawił się Harry Potter. Choć uwielbiam fantasy, to jednak była książka dla dzieci. Przebrnęłam przez trzy tomy, bo ikony pop kultury trzeba chociaż kojarzyć. Żeby mieć z tego jakąś korzyść, czytałam po angielsku. Resztę książek serii sobie darowałam bo rozrosły się do ogromnych rozmiarów... i już mi się znudziły.
Mamy z Panną Lulu i ze Stachem taki rytuał, że codziennie wieczorem im czytam. Wiele książek mamy już za sobą. Są też takie, do których dzieci lubią wracać. No i po przeczytaniu trzeci raz z rzędu "Dzieci z Bullerbyn" stwierdziłam, że czas na Harrego.
Stachu na razie nie jest fanem, woli książki o dinozaurach. Swoją drogą niesamowite, słucha tych encyklopedycznych danych, w kółko to samo i zupełnie mu się nie nudzi. Może dlatego dobrze zasypia :)
Ale Panna Lulu wsiąkła... ja też. Jak tylko mamy wolną chwilę to czytamy (o ile nam Stach i Kwiatek pozwolą). Bardzo mi się podoba, że panienka analizuje treść i zastanawia się nad możliwymi zakończeniami.
Jak skończymy książkę, oglądamy film i sprawdzamy, co powycinali. Rzeczywiście sporo się od siebie różnią, książki są o wiele bogatsze. Panna Lulu też to zauważa, odkrywa prawa rządzące światem filmu.
Muszę przyznać, że mnie też to sprawia niesamowitą frajdę. Zwłaszcza, że zaczęłyśmy czytać książki, których nie znam, a fabuła jest mocno wciągająca.
Panna Lulu ostatnio postanowiła sama napisać książkę o Harrym Potterze. Jest już tytuł " Harry Potter i królewna". Tak to jest, jak się jeszcze nie wyrosło z księżniczek, wróżek i koloru różowego, a już się zaczyna wchodzić do świata czarodziejów...
Mamy z Panną Lulu i ze Stachem taki rytuał, że codziennie wieczorem im czytam. Wiele książek mamy już za sobą. Są też takie, do których dzieci lubią wracać. No i po przeczytaniu trzeci raz z rzędu "Dzieci z Bullerbyn" stwierdziłam, że czas na Harrego.
Stachu na razie nie jest fanem, woli książki o dinozaurach. Swoją drogą niesamowite, słucha tych encyklopedycznych danych, w kółko to samo i zupełnie mu się nie nudzi. Może dlatego dobrze zasypia :)
Ale Panna Lulu wsiąkła... ja też. Jak tylko mamy wolną chwilę to czytamy (o ile nam Stach i Kwiatek pozwolą). Bardzo mi się podoba, że panienka analizuje treść i zastanawia się nad możliwymi zakończeniami.
Jak skończymy książkę, oglądamy film i sprawdzamy, co powycinali. Rzeczywiście sporo się od siebie różnią, książki są o wiele bogatsze. Panna Lulu też to zauważa, odkrywa prawa rządzące światem filmu.
Muszę przyznać, że mnie też to sprawia niesamowitą frajdę. Zwłaszcza, że zaczęłyśmy czytać książki, których nie znam, a fabuła jest mocno wciągająca.
Panna Lulu ostatnio postanowiła sama napisać książkę o Harrym Potterze. Jest już tytuł " Harry Potter i królewna". Tak to jest, jak się jeszcze nie wyrosło z księżniczek, wróżek i koloru różowego, a już się zaczyna wchodzić do świata czarodziejów...
sobota, 23 lutego 2019
Dalszy ciąg
Patrzę wstecz i łezka mi się kręci w oku i klnę siebie, że przestałam pisać, że tyle mi umknęło.
Panna Lulu poszła w zeszłym roku do szkoły... tak tak, niesamowite przeżycie. Jakbym to ja szła pierwszy raz. Maciek też był przejęty i babcie i dziadkowie... i ona sama oczywiście też. Jej szkoła jest mała i bardzo fajna. Ma 14 dzieciaków w klasie i super fajną wychowawczynię. Ma takie samo imię jak ja (w tym pokoleniu to standard) i ma o rok młodszą córkę w tym samym przedszkolu, więc siłą rzeczy się znamy.
I co najważniejsze Panna Lulu szkołę lubi, bo przedszkola raczej nie lubiła. I rano nie ma scen (chyba że robi je Stachu). I... jeszcze o niej napiszę :)
A Stachu cały czas w przedszkolu, ale już gada oczywiście, choć robi czasem jakieś fajowe błędy, które warto zapisać, bo umkną. A ja kretynka nie zapisuję, bo uważam, że mam za dużo rzeczy na głowie. Ale teraz będę.
Stach jest niesamowicie sprawnym chłopcem (a może po prostu zwyczajnym, nie mam porównania). Chciałam z nim chodzić na capoeirę, ale był trochę za mały i miał problem ze skupieniem się. Ale teraz zaczął trenować piłkę nożną i jest zachwycony. Maciek też jest zachwycony, bo chodzi z nim i obserwuje go podczas treningów. I... jeszcze o nim napiszę.
A Kwiatek rośnie, zaczyna gadać, biega, skacze i jest urocza. I tak sobie myślimy, że super że jest... bo trochę prze przypadek. Cudownie sobie to wszystko przypominać, te same okresy z Panną Lulu i Stachem. Choć niektóre rzeczy się zamazują... nakładają... I... jeszcze o niej napiszę.
Wspomniałam mamie, że wracam do pisania bloga.
- To było bardzo fajne, szkoda, że to zarzuciłaś - powiedziała.
- To nie mogłaś mnie ofukać i kazać pisać?
- No co ty, dopiero co urodziłaś trzecie dziecko...
Trzecie dziecko - ma jednak siłę rażenia :)
Panna Lulu poszła w zeszłym roku do szkoły... tak tak, niesamowite przeżycie. Jakbym to ja szła pierwszy raz. Maciek też był przejęty i babcie i dziadkowie... i ona sama oczywiście też. Jej szkoła jest mała i bardzo fajna. Ma 14 dzieciaków w klasie i super fajną wychowawczynię. Ma takie samo imię jak ja (w tym pokoleniu to standard) i ma o rok młodszą córkę w tym samym przedszkolu, więc siłą rzeczy się znamy.
I co najważniejsze Panna Lulu szkołę lubi, bo przedszkola raczej nie lubiła. I rano nie ma scen (chyba że robi je Stachu). I... jeszcze o niej napiszę :)
A Stachu cały czas w przedszkolu, ale już gada oczywiście, choć robi czasem jakieś fajowe błędy, które warto zapisać, bo umkną. A ja kretynka nie zapisuję, bo uważam, że mam za dużo rzeczy na głowie. Ale teraz będę.
Stach jest niesamowicie sprawnym chłopcem (a może po prostu zwyczajnym, nie mam porównania). Chciałam z nim chodzić na capoeirę, ale był trochę za mały i miał problem ze skupieniem się. Ale teraz zaczął trenować piłkę nożną i jest zachwycony. Maciek też jest zachwycony, bo chodzi z nim i obserwuje go podczas treningów. I... jeszcze o nim napiszę.
A Kwiatek rośnie, zaczyna gadać, biega, skacze i jest urocza. I tak sobie myślimy, że super że jest... bo trochę prze przypadek. Cudownie sobie to wszystko przypominać, te same okresy z Panną Lulu i Stachem. Choć niektóre rzeczy się zamazują... nakładają... I... jeszcze o niej napiszę.
- To było bardzo fajne, szkoda, że to zarzuciłaś - powiedziała.
- To nie mogłaś mnie ofukać i kazać pisać?
- No co ty, dopiero co urodziłaś trzecie dziecko...
Trzecie dziecko - ma jednak siłę rażenia :)
wtorek, 14 marca 2017
W kwestii imion
Mam na imię Magda... w moim pokoleniu było to bardzo popularne imię... chyba już o tym pisałam. W skrócie - przeszkadzało mi to, że moje imię ani trochę nie jest oryginalne (choć właściwie jest, bo nie jestem Magdalena, ale Magda, ale kto na to zwraca uwagę?). Maciek ma na imię Maciek - również popularne w tamtych czasach.
Nadając dzieciom imiona mieliśmy więc potrzebę wybrać coś poniżej pierwszej dwudziestki najpopularniejszych. Oprócz tego w każdym przypadku kierowaliśmy się jakimś kluczem i tak:
Panna Lulu nazywa się ŁUCJA, bo w dzieciństwie uwielbiałam książki o Narnii, a Łucja - jedna z bohaterek, była moją ulubioną. Wspomnę tylko, że Panna Lulu również ją polubiła oglądając niedawno nakręcone filmy z tej serii.
Stach nazywa się STANISŁAW z kilku powodów. Maciek miał fajnego kolegę, o bardzo jak na swoje czasy oryginalnym imieniu - Staś. Poza tym w okresie Stachowej ciąży zaczytywaliśmy się Lemem. Teraz imię Stanisław robi się coraz bardziej popularne... niestety.
A Kwiatek ma na imię FLORA i z tym wiąże się najdłuższa historia:) Pojechaliśmy sobie bowiem na romantyczny wypad do Budapesztu. Tylko we dwoje, dzieci zostały z dziadkami. Należało nam się po tylu latach. Zwiedzanie, wino, czas tylko dla siebie... Wynajęliśmy mieszkanie w samym centrum, w zabytkowej kamienicy. Dziewczyna, która nas do tego mieszkania zaprowadziła miała na imię Flora. Zażartowałam, że jeśli będzie dziewczynka damy jej na imię Flora... i stało się... choć nie planowaliśmy:)
Nadając dzieciom imiona mieliśmy więc potrzebę wybrać coś poniżej pierwszej dwudziestki najpopularniejszych. Oprócz tego w każdym przypadku kierowaliśmy się jakimś kluczem i tak:
Panna Lulu nazywa się ŁUCJA, bo w dzieciństwie uwielbiałam książki o Narnii, a Łucja - jedna z bohaterek, była moją ulubioną. Wspomnę tylko, że Panna Lulu również ją polubiła oglądając niedawno nakręcone filmy z tej serii.
Stach nazywa się STANISŁAW z kilku powodów. Maciek miał fajnego kolegę, o bardzo jak na swoje czasy oryginalnym imieniu - Staś. Poza tym w okresie Stachowej ciąży zaczytywaliśmy się Lemem. Teraz imię Stanisław robi się coraz bardziej popularne... niestety.
A Kwiatek ma na imię FLORA i z tym wiąże się najdłuższa historia:) Pojechaliśmy sobie bowiem na romantyczny wypad do Budapesztu. Tylko we dwoje, dzieci zostały z dziadkami. Należało nam się po tylu latach. Zwiedzanie, wino, czas tylko dla siebie... Wynajęliśmy mieszkanie w samym centrum, w zabytkowej kamienicy. Dziewczyna, która nas do tego mieszkania zaprowadziła miała na imię Flora. Zażartowałam, że jeśli będzie dziewczynka damy jej na imię Flora... i stało się... choć nie planowaliśmy:)
wtorek, 10 stycznia 2017
Poród trwał trzy tygodnie
Zakładałam, że urodzę prze Świętami, bo trzecie dziecko to szybciej, a przecież Panna Lulu i Stach też wcześniej. Nie wiem, czy sobie tak mocno ubzdurałam, czy rzeczywiście KAŻDY PORÓD MOŻE BYĆ INNY, w każdym razie w połowie grudnia byłam przekonana, że rodzę.
Skurcze stały się w miarę regularne i takie trochę silniejsze... w końcu tak właśnie zaczął mi się poród Stacha. Postanowiliśmy wieczorem zadzwonić do moich rodziców, żeby już byli na miejscu i nie musieli się zrywać w środku nocy. Przyjechali, posiedzieliśmy chwilę... skurcze jakby ręką odjął. Zgłupiałam.
Kolejnego dnia od 9 mierzyłam czas między skurczami. Najpierw 10, potem 7, jak zdecydowaliśmy się wieczorem pojechać do szpitala były co 3 minuty. Ok, nie były zbyt silne, ale całkiem regularne. Ja bym może jeszcze chwilę poczekała, ale Maciek zadał mi pytanie: "co jeżeli poród zacznie się w domu?", odpowiedziałam: "dostaję skurczy partych, a ty musisz włożyć rękę i zbadać rozwarcie", bez zastanowienia mój mąż zaordynował: "dzwoń po rodziców". Oczywiście w szpitalu skurcze nagle złagodniały. Wróciliśmy do domu z mocnym postanowieniem, że dopóki nie odejdą wody nigdzie się nie ruszamy.
Od tamtego czasu nie liczyłam odstępów między skurczami i nie przejmowałam się nimi zbytnio, choć z tyłu głowy kołatała myśl: "to już pewnie dzisiaj". Minęły Święta, załapaliśmy się nawet na imprezę sylwestrową, choć ze względu na dzieciaki do domu wróciliśmy chwilę przed północą.
Widocznie córka chciała być o rok młodsza, choć przez to też później pójdzie do przedszkola. Podejrzewam, że przy dwójce starszego rodzeństwa nie miałaby problemu z tym, że będzie najmłodsza w grupie czy w klasie... najwyżej do szkoły pójdzie o rok wcześniej.
Nowy rok się zaczął, a tu nic. Termin był na 3 stycznia... i nic. Stach i Panna Lulu już byli na świecie, nie doczekali wyliczonego skrzętnie przez specjalistów terminu...
Czwartego nad ranem obudził mnie Stach, przyniosłam mu sok i położyłam się z powrotem do łóżka. Zrobiło mi się trochę mokro, ale wyśmiałam się w myślach, że pewnie znowu sobie coś ubzdurałam. Na szczęście podłożyłam sobie podkład jednorazowy do przewijania, bo jak za chwilę chlusnęło, to już nie miałam wątpliwości. Co prawda mogłam sobie poczytać, pozwolić Maćkowi i moim rodzicom się wyspać, ale w końcu go obudziłam i postanowiliśmy jechać do szpitala.
Tym razem nas przyjęli, przydzielili pokój, podłączyli pod KTG (które w momencie największego skurczu pokazywało zero, a skurcze pokazywało, jak nic się nie działo). W każdym razie akcja z wolna postępowała. Jak mnie odłączyli, to przypomnieliśmy sobie o starych dobrych metodach przyspieszania porodu, czyli chodzeniu po schodach i zwiedzaniu szpitala. Poza tym co było robić, nuda... a szpital niewielki, więc dalekich wycieczek nie dało się uskuteczniać.
Skurcze były co 7 minut, już od kilku godzin, więc zdecydowaliśmy, że Maciek pojedzie z Panną Lulu do logopedy, bo by jej lekcja przepadła, potem odwiezie ją do dziadków i wróci do mnie.
Zdążył w ostatniej chwili, żeby zawołać położną, że mam skurcze parte. Urodziłam na normalnym łóżku, bo na porodowe już bym nie doszła. Kwiatek, czyli Flora przyszła na świat o 17.25 i dostała 10 punktów.
Skurcze stały się w miarę regularne i takie trochę silniejsze... w końcu tak właśnie zaczął mi się poród Stacha. Postanowiliśmy wieczorem zadzwonić do moich rodziców, żeby już byli na miejscu i nie musieli się zrywać w środku nocy. Przyjechali, posiedzieliśmy chwilę... skurcze jakby ręką odjął. Zgłupiałam.
Kolejnego dnia od 9 mierzyłam czas między skurczami. Najpierw 10, potem 7, jak zdecydowaliśmy się wieczorem pojechać do szpitala były co 3 minuty. Ok, nie były zbyt silne, ale całkiem regularne. Ja bym może jeszcze chwilę poczekała, ale Maciek zadał mi pytanie: "co jeżeli poród zacznie się w domu?", odpowiedziałam: "dostaję skurczy partych, a ty musisz włożyć rękę i zbadać rozwarcie", bez zastanowienia mój mąż zaordynował: "dzwoń po rodziców". Oczywiście w szpitalu skurcze nagle złagodniały. Wróciliśmy do domu z mocnym postanowieniem, że dopóki nie odejdą wody nigdzie się nie ruszamy.
Od tamtego czasu nie liczyłam odstępów między skurczami i nie przejmowałam się nimi zbytnio, choć z tyłu głowy kołatała myśl: "to już pewnie dzisiaj". Minęły Święta, załapaliśmy się nawet na imprezę sylwestrową, choć ze względu na dzieciaki do domu wróciliśmy chwilę przed północą.
Widocznie córka chciała być o rok młodsza, choć przez to też później pójdzie do przedszkola. Podejrzewam, że przy dwójce starszego rodzeństwa nie miałaby problemu z tym, że będzie najmłodsza w grupie czy w klasie... najwyżej do szkoły pójdzie o rok wcześniej.
Nowy rok się zaczął, a tu nic. Termin był na 3 stycznia... i nic. Stach i Panna Lulu już byli na świecie, nie doczekali wyliczonego skrzętnie przez specjalistów terminu...
Czwartego nad ranem obudził mnie Stach, przyniosłam mu sok i położyłam się z powrotem do łóżka. Zrobiło mi się trochę mokro, ale wyśmiałam się w myślach, że pewnie znowu sobie coś ubzdurałam. Na szczęście podłożyłam sobie podkład jednorazowy do przewijania, bo jak za chwilę chlusnęło, to już nie miałam wątpliwości. Co prawda mogłam sobie poczytać, pozwolić Maćkowi i moim rodzicom się wyspać, ale w końcu go obudziłam i postanowiliśmy jechać do szpitala.
Tym razem nas przyjęli, przydzielili pokój, podłączyli pod KTG (które w momencie największego skurczu pokazywało zero, a skurcze pokazywało, jak nic się nie działo). W każdym razie akcja z wolna postępowała. Jak mnie odłączyli, to przypomnieliśmy sobie o starych dobrych metodach przyspieszania porodu, czyli chodzeniu po schodach i zwiedzaniu szpitala. Poza tym co było robić, nuda... a szpital niewielki, więc dalekich wycieczek nie dało się uskuteczniać.
Skurcze były co 7 minut, już od kilku godzin, więc zdecydowaliśmy, że Maciek pojedzie z Panną Lulu do logopedy, bo by jej lekcja przepadła, potem odwiezie ją do dziadków i wróci do mnie.
Zdążył w ostatniej chwili, żeby zawołać położną, że mam skurcze parte. Urodziłam na normalnym łóżku, bo na porodowe już bym nie doszła. Kwiatek, czyli Flora przyszła na świat o 17.25 i dostała 10 punktów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)